SKARO #2 – O naszym młodym fandomie
Subiektywny Komentarz Antagonizujący Rozmaite Opinie o nas wszystkich, którzy tworzymy polską społeczność fanowską.
W poprzednim felietonie z cyklu pisałem, że początki polskiego szerszego zainteresowania światem Doktora to dopiero okres przełomu „epok” Davida Tennanta i Matta Smitha. Początki kształtowania się jednolitej społeczności fanowskiej nastąpiły jeszcze później. Jednak jeśli zastanowić się nad tym dogłębnie, to jest niezwykle ciekawe zjawisko – społeczność fanowska, która generalnie mocno ogranicza się niemal do jednego medium, najłatwiej dostępnej telewizji.
Pytanie brzmi: dlaczego? Trafiając na jakiś program, serial czy show siłą rzeczy (jeśli nas zainteresuje) poszukujemy o nim dalszych dodatkowych informacji. Ja tak dotarłem do Doktora – poprzez zainteresowanie Przygodami Sary Jane. Trafiamy do jego świata i co dalej? Oglądamy. Jest przyjemnie, dobrze się ogląda, bohater taki super. A tu nagle bum, ktoś nas uświadamia – dalej czają się setki słuchowisk, książek i komiksów. No i oczywiście 26 klasycznych sezonów serialu, bo przecież wszystko nie zaczęło się od tego przystojnego Tennanta. Jak to ogarnąć? Tu właśnie pojawia się problem. Bo ten ogrom z jednej strony fascynuje (oj, ciągnie do tych słuchowisk), ale z drugiej przeraża. Niestety, jesteśmy w bardzo ciężkiej sytuacji. W nasze strony świata serial trafił późno. Brytyjczycy i inni mieszkańcy krajów anglosaskich, którzy śledzą losy szalonego Władcy Czasu w budce od samego początku, którzy potem w oczekiwaniu na powrót serialu słuchali nowych historii dzięki (między innymi) Big Finish, nie musieli nadrabiać tego wszystkiego. Oglądali i słuchali na bieżąco, czytali komiksy i książki od razu po premierze. Integrowali się i wspierali, tworzyli kluby i organizacje. A gdzie jesteśmy my? Znaczna większość z nas jest w fazie „za dużo tego”. I generalnie nie ma się co temu dziwić. Ale od czegoś trzeba zacząć. Jedni twierdzą, że absolutną podstawą są klasyczne sezony, inni, że dużo bardziej można polubić uniwersum i jego postaci korzystając ze słuchowisk. Ostatecznie nieważne jak, ważne, żeby nie tkwić w zachwycie nad samym serialem, ale by zachwycić się całym tym światem.
Dla niektórych problemem jest także język angielski, którego nauczanie w naszym kraju jak wiadomo bywa różne. Mamy więc osoby, które rozumieją wszystko (między innymi im zawdzięczamy napisy), ale i te, które rozumieją „mniej więcej” i nie rozumieją nic. I niestety dla tych ostatnich, odkrywanie Expanded Universe może być trudne. Co można robić? Próbować. Przede wszystkim słuchowisk – większość jest mówiona dość wyraźnie, na pewno wyraźniej niż serial.
Osobiście mogę stwierdzić, że przez kilka ostatnich lat oglądania Doktora Who mój angielski się poprawił, choć do swobodnego „poruszania się” po uniwersum jeszcze wiele mi brakuje. Nie zamierzam robić z siebie eksperta, który zgłębił całość doktorowego świata, wręcz przeciwnie: zwiedziłem go niewiele. Ale jako prawdziwi fani powinniśmy walczyć z przeciwnościami, walczyć ze sobą i poznawać to uniwersum wciąż dalej i dalej. Nie zamykać się na tym, co przed nosem i z napisami. Szukać, szperać, odkrywać. Słaba znajomość angielskiego to co prawda problem, ale na dłuższą metę tylko wymówka – większość problemów (a ten z pewnością) da się rozwiązać.
Smutne jest jednak to, że większość z nas, fanów „narodzonych” za Smitha i Tennanta, nie chce się otworzyć. Szuka wymówek. Po co oglądać klasyki i słuchać historii, skoro tak fajny serial jest na wyciągnięcie ręki… Poczytność i liczba polubień newsów dotyczących innych sfer doktorowego świata jest kilkukrotnie (lub nawet kilkunastokrotnie) niższa niż w przypadku newsów o serialu. Z czego to wynika? Owszem, prawie wszyscy polscy fani trafili na serial w czasach New Who, ale totalnie nielogiczne i dziwne jest zamykanie się tylko na tym, co się zna i odrzucanie całej masy absolutnie kanonicznych (przy założeniu, że kanon istnieje), interesujących i ważnych treści. Można mieć nadzieję, że my/wy wkrótce dojrzejemy/cie do szerszego poznania całego tego świata albo chociaż do większego zainteresowania nim. Ciekawe, jak do tego przyczynią się słuchowiska z Davidem Tennantem.
I na koniec pamiętajmy: jesteśmy fanami jednego serialu i razem tworzymy coś wspaniałego. Jesteśmy fantastyczną, młodą grupą, która się cały czas rozwija. Bierzmy przykład z rozwiniętych i wspaniale działających społeczności australijskich czy brytyjskich, które zrzeszają się w kluby i organizacje i razem cieszą się z bycia we wspólnocie oraz fandomie Doktora Who. Bo jest to niezwykle ważne.
Przy tej okazji propagowania słuchowisk warto przypomnieć dwa niedawne teksty na ten temat: Blownie i Sherlockistki, a także wyczerpujący przewodnik dla początkujących w świecie słuchowisk o Ósmym Doktorze autorstwa Ausira.
Nie oszukujmy się, dla większości widzów / fanów serialu jest on tylko jednym z wielu, które oglądają. Przy przetwarzaniu takich ilości materiału niestety ciężko zainteresować się czymś głębiej. Szczęśliwi ci, którzy odkryli pozostałe części Whoniversum i acafandoming…
To oczywiście prawda, że dla większości fanów DW jest tylko częścią życia, seriali mnóstwo, nawet samych wielkich fandomów sci-fi jest aż nadto. Trzeba wybierać, i można w szczególności wybrać, że nie będzie się głęboko wchodziło w żadne universum, nie widzę niczego złego w tym, żeby po prostu trzymać się współczesnego telewizyjnego serialu. Ja sama planowałam tak zrobić, bo jestem niezwykle leniwą osobą i nie sądziłam, że zmieszczę w życiu więcej niż jeden potężny fandom – a moim pierwszym, źródłowym, idącym już w dziesiątki lat świrem jest, jak się możecie domyślać, Sherlock. Tego całego Doktora zaczęłam oglądać dlatego, że znani mi brytyjscy holmesiści ciągle o nim wspominali i byłam ciekawa, co to.
Kilka lat i kilkaset słuchowisk później zaczynam mieć podejrzenie, że coś mi z tym planem nie wyszło ;) I tego życzę „nowym whovianom” – nie żeby zmuszali się do odkurzania klasyków „bo wypada” albo słuchania Big Finish „bo podobno ktoś wystąpił z prawdziwego serialu”. (To znaczy, jeśli ktoś pozna mojego ukochanego Doktora, bo był ciekawy, jak sobie radził teść Davida Tennanta, to myślę, że nie będzie źle :) ) Żeby się nie dało inaczej. Bo oczy Toma Bakera i głos Paula McGanna, i bo naprawdę warto się dowiedzieć, o kim i dlaczego ten Ósmy gada w „Night of the Doctor”.
Więc tak, rozumiem doskonale, czemu ktoś nie ma czasu albo energii, żeby wchodzić głębiej w Whoniversum – tylko życzę serdecznie, żeby go zassało mimo wszystko.
….bo CAŁY Paul McGann…..
Zachęcanie, opowiadanie o klasykach czy expanded universe rozumiem i popieram. Mówiąc ogólnie, jak inaczej złowić coś ciekawego niż przez polecenie, zachwyt kogoś, kto już to poznał i dzieli się „znaleziskiem” ze światem? Ale bardzo mi się nie podoba, gdy słyszę, że zapoznanie się z klasykami, słuchowiskami i książkami ktoś traktuje w ramach „ludzie powinni”. Tak nie jest. Nie muszę szukać wymówek na niepoznawanie reszty, jeśli serial w stu procentach mi wystarcza. Sami wybieramy, co nam się podoba i co chcemy poznawać, to nie jest lista rzeczy do odhaczenia, bo inaczej ktoś jest gorszym fanem albo gorszym człowiekiem. To, że masa ludzi naprodukowała nie wiadomo ile Doktorowych rzeczy, nie oznacza jeszcze, że każdy fan powinien lecieć i to wszystko czytać, oglądać i słuchać. Życie jest krótkie :)
Co niektórzy ludzie mają do tego, że Tennant jest przystojny? Już któryś raz widzę taką uwagę w tekście, który jest zupełnie o czymś innym i czuję się zdezorientowana. Jest jakaś zasada, że bez złożenia wianka bogom piękności tekst się nie wyświetli czy co? ;)
Myślę, że z tą przystojnością Tennanta sytuacja jest patowa. :D Dla jednych jest ona tak nierozdzielnie związana z Doktorem i tak bardzo utkwiła w sercu, że ciężko o niej nie wspomnieć. Dla innych jest kamieniem obrazy, bo ich zdaniem sprowadza fandom do roli piszczących, rozhisteryzowanych panienek, dlatego też nie omieszkają o tej przystojności wspomnieć z odpowiednią dezaprobatą przy nadarzającej się okazji.
P.S. Wianek bogom piękności (kapitalne określenie!) składając, chciałabym ponadto nadmienić, że Tennant przystojnym mężczyzną jest i że osobiście okrutnie mię to raduje. Uszy Ecclestona, podbródek Smitha i zaczerwienione oczy Capaldiego dorzucam zaś do swojej ofiary w intencji przekonania świata, że piękno jest wielowymiarowe, a już starożytni nie wahali się łączyć go z dobrem i mądrością. Dlatego roztropnie jest pozwolić każdemu cieszyć się tym, co go cieszy, a nie tłumaczyć, że wypadałoby cieszyć się czym innym ;)
Mam wrażenie, że często wspomina się z potępieniem o urodzie Tennanta, bo ludzie nie rozumieją ważnej rzeczy. Owszem, dajemy się zauroczyć bardzo ładnym ludziom. I naturalnie, w przypadku części fanek to właśnie zadziałało, i to jest pewnie zauważalna część grupy wielbicieli Dziesiątego, i to wkurza wielibicieli innych Doktorów, zwłaszcza klasycznych, bo taki płytki powód itp. Ja akurat absolutnie nic do tych fanek i do tego powodu nie mam, bo zasadniczo myślę, że oglądanie serialu jak najbardziej może być rozrywką a nie misją dziejową albo duchowym przeżyciem, ale rozumiem, co może drażnić kogoś, kto naprawdę się wkręcił z zupełnie innych przyczyn i myśli, że ten szum o Dziesiątego to bo ma ładną buzię.
Ale jeszcze bardziej działa mechanizm: ludzie, których kochamy wydają nam się piękni. I to, czy Tennant jest obiektywnie (czyli patrząc oczami statystycznego widza ;) ) przystojny jest dużo mniej ważne niż to, że z Dziesiątym przeżywa się całe życie. Od jego narodzin, kiedy jest młody, szczęśliwie zakochany w Rose i dość niefrasobliwie hasa po czasie i przestrzeni poznając dopiero, jaki ma charakter, przez ciąg katastrof, kiedy traci wszystko i wszystkich, staje się coraz bardziej samotny i zgorzkniały, aż w końcu pochłania go gniew i bunt. Nie każdy pokocha Dziesiątego, to nie jest Doktor dla wszystkich. Ale kiedy się go pokocha, jego twarz będzie się wydawała tym droższa.
Więc ja bym się z tych dwóch zupełnie różnych powodów odczepiła od dwóch dosć różnych grup fanów Dziesiątego, no ale ja to ja ;)
Zgadzam się absolutnie ze zdaniem głoszącym, że kochani przez nas ludzie wydają nam się piękni.
Chciałabym dodać jeszcze jedną rzecz – fakt, że Dziesiąty Doktor jest przystojny nie jest najważniejszą jego cechą, ale ma wpływ na zachowanie ludzi wokół niego i, w konsekwencji, jego zachowanie. Nie zapominajmy, kto eksperymentował z fryzurami, żeby spodobać się Rose :) Dziesiąty ma trochę mentalność najpopularniejszego chłopca w szkole, bywa przez to niewrażliwy i samolubny, źle traktuje ludzi, ale z drugiej strony ciężko jest się oprzeć jego urokowi, więc można się wpakować w jakąś toksyczną relację. Dlatego tak bardzo lubię Marthę :) W każdym razie chciałam powiedzieć, że przystojność Tennanta ma oddźwięk w charakterystyce Dziesiątego, a nie jest jedynie prostym magnesem na skaczących po kanałach widzów.
Moim zdaniem Matt Smith jest przystojny i to nawet bardzo. To w serialu walczyli z jego urodą, jak tylko się dało :)
Całkiem niewykluczone! :) Ale właśnie jak napisałyście poniżej, bliskie sercu jest piękne. Dlatego znając ich jako Doktorów, nie do końca podejmuję się oceniać ich urodę samą w sobie. Poza tym piękny i przystojny to też nie musi być to samo (wśród aktorów znalazłoby się paru brzydali, którzy byli ogólnie uznawani za przystojnych). A sposób mówienia, a głos? To też elementy większej całości, która składa się na to, jak widzimy człowieka (lub kosmitę ;)) W pewnym momencie ciężko to oddzielić i nie wiem, czy koniecznie trzeba.
„Walczyli z jego urodą”: coś chyba jest na rzeczy! Ot choćby tutaj na zdjęciu: chłopak faktycznie ładny, ale… :D
Mnie w tej chwili Capaldi podejrzanie pięknieje w oczach z odcinka na odcinek, a jakoś nie przypominam sobie, żebym zwróciła na niego uwagę w Fires of Pompeii ;)
Też mi jakoś wypiękniał przy kruku, tylko się boję, co dalej. Chociaż w sumie, nie sprawdzałam, czy proces odwrotny też zachodzi :)
O nie, zabierzcie tę koszulę, tę marynarkę i tę muchę, przecież to jest kolorystyczny koszmar! Fez na głowie już tak naprawdę niczego nie zmienia ;) W szóstym sezonie trochę się Doktor ogarnia kolorystycznie, ale za to fryzurę ma fatalną. Dopiero w siódmym mi się go dobrze ogląda, z tą kamizelką i innym krojem marynarki, i włosy ma normalne, i mucha z głupiej staje się elegancka. Naprawdę fajny kostium. IMO, oczywiście.
Popieram włączanie głosu i sposobu mówienia do atrybutów wpływających na atrakcyjność.
Fandom Doctora Who jest jak każdy inny duży fandom fantastyki (albo i innych rzeczy, ale fandomy są naturalnym środowiskiem właśnie fanów przede wszystkim fantastyki) i dlatego większość fanów zna przede wszystkim centralny materiał. Weźmy na ten przykład Star Wars, bo niedługo premiera. Tak wielu ludzi się cieszy nadchodzącym filmem i określa się fanami, ale ilu z nich tak naprawdę sięgnęło do expanded universe? Ja sam określam się fanem, ale poza „rdzeniem” czyli obiema trylogiami filmowymi jedynie zagrałem w parę gier, obejrzałem „Clone Wars” od Tatarkovsky’ego i trochę z tego drugiego „Clone Wars”. Więc to jest naturalne.
Wracając do Doctora Who. Ja osobiście ledwie liznąłem expanded universe. Od Big Finish przesłuchałem już prawie wszystko z Ósmym, wybrane rzeczy z innymi Doktorami, pierwsze dwa sezony Gallifrey, serię Unbound. Z komiksów trochę, ale na tyle niesystematycznie, że nawet nie pamiętałby jak to rozpisać. Z literatury nic, może poza „The Scientific Secrets of Doctor Who”.
Jednak nie deprecjonowałbym tych fanów, którzy nie planują sięgnięcia po expanded universe, bo nie ważne, że jak niektórzy argumentują, wszystkie historie w każdym medium są równie „ważne” czy „kanoniczne”, bo akurat to nie ma znaczenia. Moim zdaniem są dwa główne powody dla którego ktoś jednak nie sięga do expanded universe (czy klasyków).
Pierwszy powód, to naturalna bariera językowa, jak było zaznaczone w tekście. W artykule było też napisane, że nie jest to wcale taka przeszkoda dla chcącego, ale w tym cała rzecz. Ktoś kto boi się chociaż popróbować nie nauczy się języka. Dla mnie, Doctor Who (a szczególnie właśnie słuchowiska), komiksy z superbohaterami i różne kreskówki dokonały to czego nic wcześniej nie zdołało – nauczyło mnie angielskiego.
Drugi powód jest taki, że większość ludzi ma preferowany typ(y) medium, które lubią. To jest właśnie powodem dla którego większość fanów utyka w swoich fandomach na „rdzeniu”. Fan Star Wars najprawdopodobniej trafi do fandomu przez najpopularniejsze twory, czyli filmy od których wszystko się zaczęło. Jednak nie każdy kto lubi medium filmowe lubi kreskówki, komiksy czy gry.
Podobnie jest z Doctorem Who, zwłaszcza jeśli chodzi o słuchowiska. Dla wielu w wielu dzisiejszych krajach (w tym w Polsce) słuchowiska są egzotycznym lub wręcz archaicznym medium i wielu się dziwi, że w ogóle ta forma wciąż jest żywa i naprawdę dobra. To Wielka Brytania właśnie wyróżnia się tym, że w niej wciąż relatywnie popularne są słuchowiska, a BBC Radio 4 lub BBC Radio 4 Extra mają stałe audycje słuchowiskowe, a także okazjonalne słuchowiska.
To prawda, wielu ludzi po prostu nie lubi słuchowisk (i audiobooków), nie umie się na nich skupić itp. I nie polubi przez uszy, choćby było z Doktorem ;) (Wiem o tym stąd, że odbyłam mnóstwo rozmów o słuchaniu książek i radiowych spektakli – sama słucham maniakalnie wszystkiego od lat, polecałam na prawo i lewo, najróżniejsze książki świetnie przeczytane albo słuchowiska i po prostu nie każdemu to medium podchodzi i już.)
Mnie średnio wchodzą komiksy, troszkę czytam, próbowałam liznąć doktorowych, ale nie mogę poweidzieć, że się rzucę na to z autentycznej potrzeby serca, raczej z ciekawości, co tam jeszcze w tym whoniversum mieszka.
Myślę, że zjawisko, o którym pisze Autor, można jest stare jak świat, i najzupełniej normalne. Zacznijmy może od dwóch faktów. Po pierwsze, każdy człowiek inaczej odbiera otaczającą go rzeczywistość, co innego robi na nim wrażenie, co innego go nakręca, a wynika to po pierwsze z wrodzonych predyspozycji, a po drugie z doświadczenia życiowego. Fakt drugi: każda opowieść, a zatem każdy fandom, ma swój początek w jakimś konkretnym medium, które determinuje obszar rażenia opowieści, tj. grono odbiorców oraz dalsze kierunki rozprzestrzeniania się. Wiem, to oczywistości, ale czasem warto o nich pamiętać.
Skoro każda opowieść zaczyna się w jakimś medium, to jest to dla niej nazwijmy to „medium podstawowe”. Źródło. Wszystko inne stanowi niejako dodatek. Uzupełnienie, rozszerzenie, ozdobę, przedłużenie. Oczywiście w epoce popkultury, w epoce gdzie liczy się nie tylko autor i dzieło, ale także producent/wydawca/ktoś, kto (nie za darmo) sprawił, że idea zaistniała w medium, w kulturze dążącej do maksymalizacji wszystkiego, co się da (więcej odbiorców, więcej sprzedanych egzemplarzy, więcej odcinków, więcej stron) – w tej epoce zupełnie naturalne stało się dążenie, żeby opowieść konwertować na wszelkie możliwe dostępne media. Żeby zatrzymać przy niej odbiorcę jak najdłużej, szczególnie w sytuacji, kiedy opowieści, spośród których można wybierać, jest nagle bardzo dużo, bo produkowane są masowo. Tak więc opowieść powstała dla jednego medium, jeśli zostanie zauważona i oceniona jako rokująca finansowe nadzieje, błyskawicznie rozlewa się na kolejne media. Wydaje mi się, że w kwestii popularności walczą ze sobą dwa zjawiska: podstawowość danego medium dla opowieści i siła samego medium. Zasada podstawowego, pierwszego medium powoduje, że odbiorca na pierwszym miejscu umieszcza opowieść oryginalną, czyli tę umieszczoną w oryginalnym medium, i ona staje się dla niego punktem odniesienia. Zasada siły medium zaś sprawia, że opowieść przekazana przez medium, które samo w sobie daje jej przewagę we współczesnym świecie, niezależnie od tego, czy opowieść została dla tego medium stworzona, czy tylko przez nie przejęta, powoduje, że to właśnie ta wersja dominuje rynek, czyli fandom. Przy okazji tworząc swego rodzaj pętlę: przy mediach o dużym gronie odbiorców, odbiorca może nie zdawać sobie sprawy, że ma do czynienia z czymś dodatkowym, z wariacją na temat lub adaptacją, i przyjmuje to, co otrzymał, jako podstawowe. W przypadku opowieści, które powstały dla komiksu, medium trafiającego do relatywnie mniejszej liczby odbiorców niż film lub telewizja, takie przejęcia są bardzo naturalne. Wiążą się też ze zmianami w społeczeństwie. Kiedyś literatura miała bezsprzecznie największy zasięg, telewizja była nieco niszowa – teraz, jeśliby patrzeć na suche cyferki, jest dokładnie odwrotnie. Żeby posłużyć się przykładem z innego fandomu: trzydzieści lat temu medium podstawowym Sherlocka Holmesa była literatura; telewizja dopełniała wersję podstawową adaptacjami; dzisiaj spadek popularności literatury na rzecz telewizji powoduje, że wybrane adaptacje nabierają mocy rażenia oryginału, a medium – telewizja – dla wielu staje się podstawowy w tej historii.
Co to wszystko ma wspólnego z „Doktorem Who”? Ano, w zasadzie był to tylko przydługi wstęp do pokazania, że w przypadku „Doktora” obie działające zasady prowadzą do tego samego: telewizja jest dla tej opowieści medium podstawowym, a zarazem jest to medium w naszych czasach najsilniej oddziałujące. To coś dwie siły o identycznie skierowanych wektorach – albo, że posłużę się przykładem z zupełnie innej (nie)rzeczywistości, jakby ktoś spod danego znaku zodiaku miał ascendent w tymże znaku. Jedna siła potęguje drugą, pchając całość w tym samym kierunku. W zestawieniu z telewizją słuchowiska, powieści i komiksy są po prostu niszowe. A dodatkowo nawet w czasach, kiedy niszowe nie były, kiedy ich pozycja była porównywalna z pozycją telewizji, pełniły w stosunku do „Doktora Who” rolę dodatku. Wypełniały komercyjnie pustkę między emisją poprzedniego i następnego sezonu. Miały więc swoją rolę do spełnienienia. Dziś oczywiście też mogą ją pełnić, ale… tej pustki już właściwie nie ma.
I tu dochodzimy do kolejnego zjawiska: w dzisiejszych czasach tę pustkę fan może spokojnie wypełnić sobie sam z pomocą internetu i innych mediów. Nie jesteśmy ograniczeni do godzin emisji serialu, bo gdzieś się zawsze znajdzie dostępna wersja w sieci, a jeśli nie, to na wyciągnięcie ręki znajdą się osoby z całego świata chętne o Doktorze porozmawiać, wymienić się opiniami lub wspomnieniami itp. Mało tego, znajdą się dziesiątki artykułów napisanych w ciągu poprzednich lat, dyskusji i hipotez spisywanych po każdym odcinku, których czytanie, a następnie tworzenie własnych, może zająć długie godziny. Sądzę, że dla większości fanów ten poziom wypełnienia jest zupełnie wystarczający. Naturalnie wszędzie są jednostki, którym to nie wystarczy, ale one zawsze będą w mniejszości. Nawet teorie matematyczne mówią o tym, że w każdej grupie jednostek zajmujących pozycje ekstremalne jest stosunkowo niewiele: najwięcej jest przedstawicieli środka. W przypadku fandomu będą to osoby, które po prostu serial lubią, albo bardzo lubią, ale jest tylko jednym z wielu; a także osoby, które po prostu cieszą się tym, co jest na wyciągnięcie ręki, bez konieczności grzebania, wyszukiwania, ściągania lub płacenia za (niepotrzebne skreślić). Osoby, które dochodzą do ekstremum, a więc: wydadzą ostatni grosz na fandomowe gadżety, nauczą się obcego języka żeby czytać/słuchać w oryginale, wygrzebią książki/komiksy/słuchowiska – te osoby są po prostu w mniejszości. Inna rzecz, że ciężko (im-nam-whatever) zdać sobie z tego sprawę. Będąc wewnątrz jakiejś społeczności czy grupy często ulegamy złudzeniu, że jest ona miniaturką całego społeczeństwa. Że przekonania, zasady, sympatie, antypatie rozkładają się w świecie mniej więcej tak, jak w naszej społeczności. I że jest nas bardzo dużo. Tymczasem doświadczenie pokazuje, że to nie do końca tak jest. Zastanawialiście się kiedyś, ilu fanów Doktora może być w Polsce? Powiedzmy takich fanów, dla których „Doktor Who” to coś więcej niż jeden z oglądanych od czasu do czasu seriali? Dopóki oglądałam „Doktora” w domu, wydawało mi się, że może z dziesięć osób. Kiedy zanurkowałam między ludzi (konwentowo czy też wirtualnie), nagle okazało się, że całe mnóstwo, a jakie fajne strony poświęcone Doktorowi znalazłam! A potem przyszło otrzeźwienie. BBC nie planuje wyświetlić 9. serii w Polsce, nikt nic nie wie – jest petycja. Przyglądałam się tej petycji z nadzieją (żeby nie było: dopisałam się!)… chyba w jakieś dwa dni było 500 podpisów. I… tyle. Oczywiście, nie wszyscy trafili na petycję, rozumiem. Ale czy można się dziwić, że BBC nie opłaca się sprowadzać i tłumaczyć serialu dla 500 czy 700 osób? Pomijając jednak nawet BBC: skoro jest nas, zainteresowanym serialem, tak niewiele, to przykładając do tego krzywą Gaussa, spośród tych 500 czy 700 jedynie maleńki odsetek będą stanowić hardkorowcy. Czyli właśnie ci, którzy aktywnie przeszukują expanded universe w poszukiwaniu czegoś, czego jeszcze nie znaleźli.
Ale wspomniałam na początku o dwóch faktach, a piszę ciągle o jednym. No więc wrodzone predyspozycje i doświadczenia. One wyjaśniają, dlaczego nie każdy fan, nawet z tych uważających się za hardkorowych, wykazuje się zapałem do odkrywania expanded universe. Na pewno bariera językowa odgrywa tu istotną rolę, choć odnoszę wrażenie, że wśród Whomaniaków dobra znajomość angielskiego jest jednak bardzo częsta. Druga rzecz to bariera socjalno-finansowa. Po ludzku mówiąc, wszystkie te rzeczy, jeśli chesz je uzyskać oficjalnymi kanałami, kosztują koszmarne pieniądze. Siłą rzeczy trzeba więc wybierać, na co przeznaczyć uskładane fundusze. I nie dziwne, że często rzeczy jeszcze nie znane przegrywają z tym, co już znamy (a znamy serial) i co chcemy mieć dla siebie na zawsze, bez uzależniania się od telewizji, znajomych, czy też innych kanałów rozpowszechniania. Naturalnie, jeśli poprosicie właściwą osobę, na pewno Wam pożyczy czy pokaże. Teoretycznie tak. Mogłam podejść na konwencie do prelegenta i powiedzieć: „Słuchaj, fajnie, ale pożycz/udostępnij mi te wszystkie słuchowiska, które polecasz”. Nie podeszłam, bo widziałam gościa pierwszy raz na oczy. I gdybym była nim, niekoniecznie pożyczałabym czy udostępniałabym pierwszy raz w życiu widzianym osobom na lewo i prawo. Ja akurat należę do tych, którzy by wyguglali na Amazonie, popatrzyli na cenę i stwierdzili „No dobrze, to jak już poznam wszystkie sezony klasyczne, znaczy za jakieś 20 lat, pomyślę o słuchowiskach”. Ale… wcale nie o tym chciałam mówić.
Chodzi mi zupełnie o coś innego. Otóż wcale nie u każdego bycie fanem przejawia się pragnieniem zapoznania się ze wszystkim, co kiedykolwiek, gdziekolwiek napisano, powiedziano i nakręcono na dany temat.Ludzie są naprawdę różni! Nie każdy ma naturę badacza, nie każdy jest z urodzenia analitykiem. To co nas w ukochanej opowieści cieszy i przyciąga, jest zupełnie inne dla każdego z nas. Ta sam scena dla jednej osoby będzie nudna, dla drugiej będzie fascynująca. W tej samej twarzy jeden dostrzeże przystojnego faceta, drugi genialnego aktora szekspirowskiego, trzeci nieskoordynowanego, nadpobudliwego szczeniaczka, czwarty bohatera love story wszechczasów, piąty zarozumiałego geniusza, szósty zinterpretuje wszystko jako opowieść o samotności, siódmy usłyszy wyłącznie żarty i facecje, ósmy w ogóle go nie zauważy skupiając się na muzyce, efektach specjalnych, jakości scenariusza, nawiązaniach itp. Żadna z tych osób nie staje się fanem gorszej jakości dlatego, że przyjęła ten, a nie inny punkt widzenia. Żadna z nich nie przestaje być fanem dlatego, że przemawia do niej coś konkretnego i że na tym właśnie chce się skupić. Załóżmy, że grupa dzieci została zarażona miłością do przyrody. Jak to się przejawi? Ano, rozmaicie. Jedno z nich zostanie biologiem, będzie prowadzić naukowe badania w laboratorium i pisać długie rozprawy o symbiozie gatunków. Drugie zostanie fotorgrafem, filmowcem, popularyzatorem przyrody i autorem dokumentów przyrodniczych. Trzecie zostanie aktywistą walczącym o ocalenie wymierających gatunków. Czwarte założy sad albo szklarnię i będzie hodować rośliny. Piąte porzuci cywilizację i będzie żyło w głuszy zgodnie z naturą. Szóste napisze powieść rozgrywającą się w dziczy i pełną porywających opisów przyrody. Siódme namaluje obraz. Ósme skomponuje symfonię. Dziewiąte nie znajdzie czasu, żeby kultywować te zainteresowania, ale może przekaże swoim dzieciom lub uczniom miłość do przyrody… I żadnego z nich nie można deprecjonować. Oczywiście każde zyskałoby coś poznając przyrodę z tej innej strony, ale to nie oznacza, że należy załamywać ręce, jeśli jej nie pozna, z jakiegokolwiek powodu. Oni są po prostu inni i w tej samej przyrodzie znaleźli coś zupełnie innego, co do nich przemówiło i porwało. Nie każde musi być specjalistą od genetyki czy taksonomii, nie każde musi wiedzieć, do jakiej rodziny czy podrodziny należy gatunek, nie każde musi wiedzieć, ile jego egzemplarzy występuje w świecie, nie każde musi znać odmiany jabłek i daty wymaganych oprysków, i nie każde musi umieć namalować słoneczniki. Dodam jeszcze, że są wśród nich zarówno tacy, którzy na widok kolegi malarza rzucą się na jego sztalugi z pasją krzycząc „Pokaż mi, pokaż, też chcę namalować! – tacy, którzy ominą je szerokim łukiem z odpowiednim szacunkiem, bo farby i malarstwo zupełnie od nich nie przemawiają.
Dobrze, tylko że w każdym z nas jest pragnienie dzielenia się tym, co dla nas cenne. Czasem wręcz pragnienie apostołowania: pokażę ci coś, co jest fantastyczne, chodź ze mną! I nie ma w tym także nic złego ani nieodpowiedniego, jeśli zetknąwszy się z czymś, co nas fascynuje, chcemy to podać dalej. Tylko jak przy każdym apostołowaniu trzeba pamiętać o jednej rzeczy: nie możemy patrzeć z góry na tego, z kim się dzielimy. Nie mówmy, że po coś powinien sięgnąć, że to lektura obowiązkowa. Nie zastanawiajmy się, dlaczego nie sięga. Nie oskarżajmy o dyletantyzm czy niewiedzę. Bo tak nie da się nikogo do niczego zachęcić. Można spowodować, że po coś sięgnie ze wstydu, ale czy to jest zachęcanie? U mnie to raczej podpada pod zniechęcanie. A zachęcić jest naprawdę prosto. Zamiast „czemu nie oglądacie” albo „czemu nie słuchacie” wystarczy powiedzieć „obejrzałem/wysłuchałem i uważam że naprawdę warto!”. Podsunąć kilka smakowitych kąsków. Albo choćby w dyskusji użyć argumentu: „Rzeczywiście, to co mówisz świetnie się sprawdza w (….), ale jeśli sięgniesz po (….), zetkniesz się z zupełnie innym podejściem do tematu” i dalej w ten deseń. Atmosfera „ech biedni ci, co nie sięgają po …” nie sprawdza się jako zachęta i raczej powoduje, że osoba, która dopiero co liznęła tematu, ucieknie w popłochu. Oczywiście, będzie to miało pewne pozytywne skutki – grupa pozostanie elitarną grupą wiedzących więcej. Ale piękno fandomu Doktora – w szczególności Doktora, który miał już tyle twarzy i osobowości, i tyle opowieśći – właśnie na tej różnorodności polega, przynajmniej w moim odczuciu.
A całkiem na marginesie: zamiast pisać ten przydługi i niekoniecznie sensowny tekst, mogłam posłuchać słuchowiska, zdaje się że nawet trwałoby to krócej… Ale widocznie to pytanie o zamykanie się na to, czego się nie zna, trafiło do mnie bardziej niż możliwość wysłuchania słuchowiska. Bo do każdego trafia co innego. Kiedy docieramy do końca opowieści, ona pozostaje przez jakiś czas z nami, ale dla każdego inaczej. Jedna osoba ma wewnętrzną potrzebę kontynuowania podróży przez zgromadzenie wszystkich innych opowieści na podobny temat, druga w pierwszej kolejności skupi się na analizie tego, co poznała, a trzecia przez długi czas nie sięgnie po kolejną opowieść, pragnąc spędzić jeszcze jakiś czas w ciszy i bez przeszkadzajek z tym, co właśnie się zakończyło.
W większości zgadzam się z tym komentarzem. Mogłaś jednak go nieco skompresować nic nie tracąc na treści, bo np jest wiele powtórzeń ;) (ale i tak przeczytałem to w całości).
Tak swoją drogą, nieco zaniepokoiło mnie to krótkie nawiązanie do astrologii (zajmuję się astrofizyką) :P
Gratuluję cierpliwości i dziękuję za uwagi merytoryczne :) Acz niepokoi mnie trochę, że można tak łatwo zaniepokoić poważnego (o ile uprawiana dziedzina nauki może być wyznacznikiem powagi oczywiście) naukowca. Rozumiem, że to głównie niepokój o stan zdrowia psychicznego autorki tekstu. Dziękuję za troskę, zapewniam, że nic mi nie dolega, postaram się nie niepokoić więcej, choć nie obiecuję. ;)
Żaden ze mnie poważny naukowiec, ale obecność astrologii powinna być alarmująca dla każdego ;)
„O tak, powinna, niewątpliwie powinna! Alarmująca i gorsząca, Sodoma i Gomora, alfa i omega, i insze złe wciórności!”
Seven Roses kiwa głową potakująco, uśmiecha się uroczo i dyskretnie wsuwa do kieszeni talię Tarota. Nastepnie upewniwszy się, że różdżka nie wystaje jej zza paska, okręca się malowniczo, tak żeby długi płaszcz haftowany w gwiazdy zakrył czającego się u jej stóp czarnego kota i odchodzi potrząsając głową i mamrocząc coś pod nosem. Do naukowca dolatują tylko słowa „na rozstaju”, „krew dziewicy” i „trzy razy przez lewe ramię”, ale nie do końca wiadomo, czego miałyby dotyczyć. Chyba jednak nie astrofizyki.
;)
Szczerze mówiąć, wbrew wszelkim pozorom jakie mogłem wywołać, z wielką chęcią o astrologii, tarocie czy krwiach dziewiczych z chęcią bym porozmawiał na pw, gdyby naszła Cię taka ochota :P.
A niechże mnie święci patroni astrofizyki bronią przed takowym bezeceństwem! :D Ale będę pamiętać o zaproszeniu, gdyby mnie naszła :P
P.S. Chyba doprowadziliśmy off-top do takiego poziomu, że za chwilę przyjdzie Admin z miotłą i nas stąd przegoni… :)
PS.2. Ta miotła to będzie oczywiście Nimbus2000. ;)
Ja swoją styczność z „wariatem w niebieskiej budce” pamiętam jeszcze z czasów wczesnodziecięcych. Ot, na jedynce leciał jakiś film, w którym jakiś facet opowiadał, że (paryfraza zgodna z moją pamięcią) „Jest z innego, pięknego wszechświata istniejącego wiele tysięcy mil stąd”. I tak to mi zapadło w pamięć, chociaż nie wiedziałem kim on jest i jak się nazywa. Potem jakoś tak 2012-2011? na AXN chyba leciały losowe odcinki z 10 doktorem, to sobie oglądałem i postanowiłem pogrzebać po necie by coś oglądać dla zbicia czasu. No i stało się, zacząłem oglądać na bieżąco, dogoniłem, ba nadgoniłem i cóż…
Zgadzam się z autorem, że barierą dla wielu osób (ja się do nich zaliczam) jest głównie język. O tyle, o ile przy lekturze książek można się posłużyć od biedy opracowaniami, słownikami czy fanowskimi tłumaczeniami, tak jednak słuchowiska – no cóż. Kiedyś w ramach konkursu wygrałem udział w warsztatach, gdzie uczono nas jak powstają słuchowiska. Często dobiera się tam postacie nie ze względu na wygląd a na głos – wszak, przez radio nikt nie patrzy na postacie. Słuchowiska głównie się opierają na tym, że mogę je sobie nagrać na telefon, mp3, płytę i słuchać odkurzając, gotując czy nawet biegając na bieżni w siłowni kolejne pięć kilometrów. I teraz wyobraźcie sobie, że rodowity Walijczyk (polecam obejrzeć „Locke” z Hardym by zrozumieć) czyta wam do głowy wyraźne treści [to, że słuchasz angielskiej muzyki, nie znaczy, że wiesz od razu o czym jest]. To jakbyśmy zatrudnili Ślązaków i Górali do czytania „Pana Tadeusza”, następnie włączyli to naszemu Jamesowi Brownowi, który uczył się polskiego w szkole i z polskich serialów (nie, to już sadyzm) z pytaniem „ile zrozumiałeś”. Nawet osoba, która spędziła 9 lat z językiem „teoretycznie” nie poradzi sobie z interpretacją. Owszem, na upartego można pocierpieć czasu, może się znajdą „odważni i dzielni”, którzy zrobią studio i przełożą z Szekspira na Mickiewicza. Ale czy to będzie to samo? No właśnie – nie. Tłumaczenie często zmienia sens, umierają gry słowne (legendarne tłumaczenie „Duck” jako „kaczka” w „Blink”) oraz natura postaci. Słuchowiska z napisami? Umiera ich założenie.
Ten cytat o pochodzeniu z innego Wszechświata to na pewno Doctor Who? Nie pamiętam tego tekstu, no i Doktor pochodzi z innej planety po prawdzie, ale wciąż to ten sam Wszechświat.
Jakkolwiek zawodna by była moja pamięć jeśli chodzi o urodziny, numery telefonów czy ile gotować pierogi, tak wspomnienie „dziwnego gościa z niebieską budką policyjną opowiadającego o kosmosie” [trudno jest opisywać wspomnienia, które mogą mieć ponad 18 lat O_O] jest żywe w mojej pamięci, mimo upływu lat. Ów cytat, jak napisałem niedokładnie przedstawiony (pamięci dyktafonu w mózgu nie mam :C), nie pochodzi z serialu – a z filmu ’97 „Doctor Who”, który był pierwszą próbą ożywienia doktora po przerwie [pyk https://pl.wikipedia.org/wiki/Doctor_Who_(film) ].
Faktycznie, zapomniałem o filmie :D
Właśnie niedawno przesłuchałam pierwsze w życiu słuchowisko z Doktorem („Urgent Calls”, Szósty Doktor, choć dla mnie równie dobrze mógłby to być którykolwiek inny) i to akurat było dość przyjazne dźwiękowo. W ogóle, jeśli nie słuchamy słuchowiska w radiu, a chyba można założyć, że nie słuchamy, to niezrozumiałe fragmenty można powtórzyć kilka razy, w razie czego. To prawda, że teoretyczna znajomość języka nijak się nie ma do rozumienia żywego języka, ale to też niezły sposób na oswajanie się. A na marginesie wydaje mi się – choć to tylko przypuszczenie, bo jak zaznaczyłam, znam tylko to jedno słuchowisko – że słuchowiska doktorowe, szczególnie te starsze, klasyczne, nie są raczej czytane przez rodowitych Walijczyków i przeważa w nich brytyjska „Received Pronunciation”, czyli język BBC ;) W sumie Dziewiąty był w ogóle pierwszym Doktorem, który mówił z akcentem, a nie tak jak porządnie wykształcony Brytyjczyk mówić powinien. Dziesiąty mówił z akcentem tylko jak znalazł się w Szkocji ;) Być może BBC wychodzi z założenia, że odbiorcy tych słuchowisk są różni, w różnym wieku i z różnych części kraju/świata, więc lepiej, by aktorzy nie bełkotali. (Fachowców od słuchowisk proszę tu o skorygowanie moich domysłów).
P.S. Naprawdę jakiś wesoły tłumok przetłumaczył „Duck” jako „Kaczka”? Zastanawiam się, przeoczyłam czy wyparłam z pamięci :)
Nie no, Siódmy Doktor w serialu (i w słuchowiskach także) mówił bardzo charakterystycznym szkockim akcentem, tak więc to jemu przypada palma pierwszeństwa ;)
Dzięki za korektę! Nie wiedziałam i zastanawiam się, skąd wrażenie, że Dziewiąty, Możliwe, że z jakiejś rozmowy z Ecclestonem, który zapewne uogólniał (albo to ja uogólniłam).
„Poczytność i liczba polubień newsów dotyczących innych sfer doktorowego
świata jest kilkukrotnie (lub nawet kilkunastokrotnie) niższa niż w
przypadku newsów o serialu.” – kilka dni temu się o tym przekonałem. Od kilku lat recenzję sobie różne rzeczy ze świata DW, aczkolwiek prawie nigdy nie bieżące odcinki serialu, głównie produkcje z klasycznymi Doktorami, Aż w tym roku zachciało mi się zrecenzować odcinek świąteczny. Poczytność osiągnęła w dwa dni poziom z grubsza taki, jakiego osiągnięcie innym moim recenzjom zajmuje miesiąc :)