Trzy* powody, żeby posłuchać Doktora
*Kłamałam. (Zasada numer 1, pamiętacie?) Powodów będzie znacznie więcej, ale moje trzy główne argumenty – to trzy znakomite słuchowiska produkcji Big Finish.
Jeśli jesteście zainteresowani słuchowiskami i systematyczni, to już od dawna wgryzacie się w słuchowiska z Ósmym, kierując się znakomitym przewodnikiem Ausira. I jest to postawa godna najwyższej pochwały i nagrodzenia tacą ciastek.
Ja chciałam napisać do czytelników może jeszcze nieprzekonanych – albo nie tak systematycznych – i oczywiście też do tych, którzy znają już wszystko, i czekają tylko na okazję, żeby podyskutować. Dlatego wybrałam trzy konkretne propozycje, niekoniecznie idealne na start z punktu widzenia chronologii, głównych wątków fabularnych czy wprowadzania poszczególnych towarzyszy, ale tak różnorodne, że trudno wyobrazić sobie osobę, której nie spodoba się żadne z nich. A jeśli posłuchacie tylko po to, żeby napisać mi potem w komentarzach mściwe „a właśnie, że mnie”, to i tak będzie już dla Was za późno, bo będziecie na amen wkręceni.
(1) The Chimes of Midnight
Mówi się czasem o Doktorze Who, że jest przerażający. Szczególnie Mark Gatiss często obiecuje nam horrory, ale, spójrzmy prawdzie w oczy, czy ktoś z Was tak naprawdę schował się za kanapą? Owszem, w serialu zdarzają się momenty grozy, ale najczęściej jest to jednak groza, która nie wypaczy delikatnych psychik dziesięciolatków. The Chimes of Midnight – moje pierwsze słuchowisko – to był pierwszy raz, kiedy szczerze i bez fanowskich żartów miałam ochotę schować się chociaż za jakąś poduszką. Niestety, wracałam akurat do domu piechotą, zima, wieczór, ciemno, jakoś wyjątkowo daleko i bardzo, bardzo szybko przeszłam ten fragment ulicy, przy którym zepsuły się latarnie.
Autorem słuchowiska jest Robert Shearman, któremu zawdzięczamy odcinek „Dalek”, a występuje w nim Ósmy Doktor i Charley Pollard. Chociaż nie jest to pierwsze słuchowisko z Charley, a jej historia jest ważna dla akcji, nie trzeba się tym przejmować, wszystko, co ważne, zostanie przypomniane (zmartwicie się potem, ale wtedy bez problemu przesłuchacie całą resztę po kolei, korzystając z przewodnika). Od razu warto się przejąć tym, że to jest jedno z najlepszych słuchowisk z Ósmym Doktorem.
Może pamiętacie ten dzień, niedługo przed odcinkiem jubileuszowym, kiedy ukazał się prequel Noc Doktora („Night of the Doctor”), i przez Doktorowy Internet przetoczyła się gdzieniegdzie fala umiarkowanie artykułowanych wypowiedzi treści „PAUL MCGAAAAAAANNNNN! ÓSMY! REGENERACJA! [nieczytelny pisk] POWIEDZIAŁ O CHARLEY I LUCIE!!!”**. Tego nie pisali hipsterzy, którzy po prostu oglądali film, momentami przyjemny, ale wyczerpujący nawet największe zapasy tolerancji na koszmary lat 90. To był zbiorowy „fangasm” ludzi, którzy od lat rozkoszują się świetnymi słuchowiskami z Ósmym, a zwłaszcza talentem i najbardziej aksamitnym na świecie głosem Paula McGanna, który czasem brzmi jak poeta spoglądający smutno na ostatnią ćmę lata, a czasem jak masowy morderca. To jeden z tych głosów, które mogłyby czytać reklamę kredytu i aż chciałoby się dopytywać o te odsetki.
W The Chimes of Midnight dostaniecie zatem wspaniałego Doktora, świetne głosy i strach – a do tego towarzyszkę, którą będziecie chcieli poznać o wiele lepiej. Ale także hipnotyczny, a do tego niemal intymny klimat, o który naprawdę trudno w jakimkolwiek innym formacie. Jest Boże Narodzenie, mieszkańcy pewnego sympatycznego domu zachowują się trochę jak w kryminale Agathy Christie, a trochę jak w szpitalu psychiatrycznym, ktoś musi zginąć. I jesteście tylko Wy, dźwięki, zegary, echa, Paul McGann i wyobraźnia.
(2) Doctor Who and the Pirates
Trzeba Wam wiedzieć, że słuchowiska, to kraina, w której spełniają się sny – a winy zostają odkupione.
Evelyn Smythe, którą poznajemy w słuchowiskach z Szóstym Doktorem, to jest spełniony sen Whovianina o towarzyszce idealnej, innej niż wszystkie, cudownie ludzkiej i kosmicznie oryginalnej. Evelyn to oddana studentom, empatyczna, inteligentna, trzeźwo stąpająca po ziemi, ale i pełna pasji pani profesor historii – i jej właśnie przypadł w udziale ciężki los ujarzmiania Doktora, który nawet jak na Doktorowe standardy jest wyjątkowo nieznośny, a już z pewnością ma najgorszy gust. W tym momencie właściwie od razu powinniście biec posłuchać The Marian Conspiracy, czyli tego słuchowiska, w którym Evelyn pojawia się po raz pierwszy. Zróbcie tak, nawet, jeśli mój tekst doczytacie sobie przez to kiedy indziej.
A dlaczego zatem wybrałam Piratów? Bo to wyjątkowo dobry przykład nie tylko na spełnione w słuchowiskach sny, ale i na odkupienie win. Oczywiście wszystkie słuchowiska Szóstego są częścią pięknej historii o tym, jak najbardziej nielubiany – a także najbardziej zwyczajnie pechowy Doktor w historii serialu okazał się po latach cudownym słuchowiskowym Colinem Bakerem (ta historia zasługuje na odrębny tekst). To słuchowisko polecam jednak szczególnie osobom, które do dziś mają BBC trochę za złe, że zmarnowali temat piratów na taki sobie odcinek z Jedenastym i kolejnymi licznymi śmierciami Rory’ego.
Tu dostaniecie piratów bardzo postmodernistycznych, odcinek, który śmieje się z siebie i pirackich konwencji, a, co najważniejsze, właśnie to słuchowisko okaże się bardziej poruszające niż niejeden odcinek serialu. Trochę znowu kłamałam z tym odkupieniem, tak naprawdę wybrałam Piratów przede wszystkim dlatego, że w tej historii jest coś, co Whovianie kochają szczególnie: wielka błazenada, która splata się z równie wielkim smutkiem.
A ta błazenada… przepraszam… przepraszam bardzo za to, co teraz zrobię, bo to bezczelny spoiler, jak się przekonacie, ale muszę o tym napisać. Trzeba koniecznie posłuchać chociaż trzeciego z czterech odcinków Doctor Who and the Pirates, żeby nie być jednym z tych smutnych ludzi, którzy nigdy nie słyszeli, jak Szósty Doktor śpiewa „I am the very model of a Gallifreyan buccaneer”. Ta i inne piosenki z tego słuchowiska odkupią Wam winy nawet najgorszego jesiennego poranka, smutnego jak woda po kartoflach. W ogóle nie ma nic bardziej wyzwalającego i bezpretensjonalnie dziecięco radosnego niż Szósty Doktor śpiewający piosenkę w musicalu o piratach. I nic, o czym marzymy bardziej, niż żeby profesor Smythe przyniosła nam ciasto.
(3) Colditz
Był prawdziwy strach, prawdziwy smutek i najlepsza na świecie błazenada – a Colditz jest dla tych, którzy Doktora kochają za stare dobre wibbly-wobbly, timey-wimey. Czyli za zaplątane historie o paradoksach bawienia się czasem, od których specjalistą jest w serialu Moffat. Słabością takich historii jest czasem to, że trochę gubią się w nich same postacie i ich charaktery.
Siódmy Doktor nie dałby się zgubić nawet w najbardziej namoffaconej historii długości dwóch sezonów z hakiem. Siódmy najwyżej wyjaśniłby uprzejmie Moffatowi, jak niewielką rolę odegrał nasz kontrowersyjny showrunner w Doktorowym Wielkim Supertajnym Planie, po czym spokojnie oddaliłby się do TARDIS, żeby przy herbacie podziwiać, jak wszystkie pionki nieuchronnie wskakują na swoje miejsce. Siódmy, jeśli nie mieliście okazji go poznać w klasycznych odcinkach, to jest dopiero Doktor z charakterem. Generalnie charakterem podejrzliwego, wiecznie snującego chytre plany i cokolwiek cynicznego Władcy Czasu, który doskonale potrafi manipulować ludźmi wszelkich ras.
A poza tym, jakie Sylvester McCoy ma genialne, przenikliwe „r”.
Siódmy jest zatem Doktorem, którego należy koniecznie znać – bo być może już dawno zaangażował Was do jakichś swoich mrocznych projektów i lepiej wiedzieć o tym jak najwcześniej, a słuchowiska, podobnie jak w przypadku Szóstego, dały mu większe pole do popisu niż serial.
I, uwaga, akurat w tym przypadku polecam odcinek, od którego sensownie jest zacząć również z punktu widzenia chronologii, bo stanowi początek pewnej dłuższej, naprawdę skomplikowanej historii. Colditz to nazwa zamku, w którym w czasie drugiej wojny światowej mieścił się oflag, owiany legendą obóz jeniecki dla pojmanych przez Niemców oficerów, jedno z tych miejsc, z których rzekomo nie da się uciec. Jest już jasne, dlaczego Doktor musiał tam trafić, jest wspaniałe, że trafił tam akurat Siódmy. I to z Ace, wyjątkowo czupurną, zwłaszcza wobec nazistów, ale też i wyjątkowo młodą towarzyszką. Jest jednak zdecydowanie niepożądane, żeby w związku z tym TARDIS wpadła w ręce hitlerowców i nieprzyjemnie zmieniła bieg historii. Nasz Doktor będzie musiał porządnie się naknuć, a żeby opowiedzieć o całej lawinie wynikłych z tego knucia komplikacji potrzebne będzie jeszcze kilka słuchowisk, których tytułów nie chce zdradzać z uwagi na spoilery. Będzie takie wibbly-wobbly, że zatęsknicie za prostymi historiami z serialu.
I, zapomniałabym, będzie też David Tennant w jednej z ról. Taki malutki argument. Jest mnóstwo oczywistych powodów, dla których namawia się fanów Doktora Who do sięgania po słuchowiska – bo to Doktor, po prostu, bo to świetne ćwiczenie językowe (zwłaszcza te piosenki, o ludzie, nie jest łatwo usłyszeć, co to znaczy dokładnie być Gallifreyan buccaneer!), bo powrót do klasyków, bo z Szóstym to w ogóle lepiej zapoznać się od razu w słuchowiskach, szczególnie jeśli ktoś już pokocha Piątego (kto nie kocha Piątego?!) i ma słabe serce.
Ogromną zaletą słuchowisk jest jednak przede wszystkim to, że rządzą się zupełnie innymi – o wiele bardziej liberalnymi – prawami niż kosztowna produkcja telewizyjna dla wrażliwej i nieletniej widowni. Oczywiście o wiele więcej można wymyślić, bo wcale nie trzeba tego pokazywać, wystarczy zilustrować dźwiękiem. Filmy o piratach są potwornie drogie – słuchowisko kosztuje tyle samo, co gdyby Doktor ani na chwilę nie wyściubił nosa z TARDIS. Potwory też nigdy nie wyglądają śmiesznie z powodu słabych efektów specjalnych. Ale, co o wiele ważniejsze, scenarzyści pozwalają sobie na więcej przy konstruowaniu postaci, doborze towarzyszy, którzy wyraźnie odstają od telewizyjnych schematów (i efekty są genialne), nawet przy wyborze tematów i wątków. Więcej jest prawdziwej śmierci – w telewizji dobrze wiemy, że chociażby towarzysze są pod absolutną ochroną (nie licząc pewnego chłopca sprzed wielu lat). Więcej jest doroślej przedstawionych, skomplikowanych, a nawet otwarcie romantycznych relacji.
Jest strach, smutek, radość – i timey-wimey.
Napiszcie koniecznie, czy i czego słuchacie, co innego polecilibyście innym, żeby się wciągnęli – a może mielibyście ochotę przeczytać tekst rozwijający któryś wątek?
P.S. Kiedy pisałam ten akapit, nie czytałam jeszcze nowego tekstu na Gallifrey, w którym ten dokładnie słuchowiskowy „fangasm” jest jednym z powodów, żeby kochać Stevena Moffata :) To już możecie mi wierzyć, tak było.
Akurat wczoraj kupiłem sobie Chimes of Midnight. Czuję się jeszcze bardziej zachęcony :). A z ciekawości: czy jest tam dużo odwołań do poprzednich słuchowisk?
Będzie nawiązanie do wątku Charley, ale tak jak napisała autorka – wszystko jest przypomniane.