Szedłem spać trzeźwy, wstanę pijany – oglądamy „The Rescue”
Po tym, jak Susan odnalazła radość życia w posępnych ruinach futurystycznego Londynu, Barbara, Ian i Doktor docierają na planetę Dido terroryzowaną przez tajemnicze monstrum… Ale nic nie jest tym, czym się wydaje!
Uwaga! Spoilerujemy!
Docierając niemal do połowy drugiego sezonu klasycznego Doktora Who, zaczynamy dostrzegać rzeczy, które do tej pory umykały uwadze. Zauważamy bogactwo i różnorodność tam, gdzie nawet o tym nie pomyśleliśmy, a nowo zdobyta wrażliwość sprawia, że widzimy piękno nawet w przedmiotach, o których myśleliśmy wyłącznie w kategoriach użyteczności. Mówię tu oczywiście o alkoholu.
Weźmy na przykład taki white russian. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z dziwną, szarą zawiesiną, w której pływają kostki lodu. Po obejrzeniu ponad 50 odcinków przygód Doktora (które nawiasem mówiąc dysponują dokładnie tą samą gamą kolorów… przypadek?) dociera do nas, jaki to geniusz musiał stać za procesem, w którym do lodu wlano wódkę, kahluę i mleko. Delikatny smak neutralizuje odczuwalną moc trunku, a odpowiednio dobierając proporcje, możemy błyskawicznie znieczulić umysł, by nastawić go na fale odpowiednie do odbioru brytyjskiej klasyki. Przed seansem warto jednak upewnić się, ile czasu spędzimy przed telewizorem. Poprzednie przygody hartnellowskiego Doktora przed ekranem trzymały nas przez nawet siedem odcinków. Tym razem historia zamyka się w zaledwie dwóch, przez co podczas napisów końcowych zastanawiamy się, po jakie licho z nocnego przynieśliśmy dwie flaszki, z których drugiej nie zdążyliśmy jeszcze nawet otworzyć.
Ale jak zwykle nasze doczesne trudy są niczym wobec tego, co opuściło umysły scenarzystów z BBC. Doktor z drużyną docierają na planetę Dido terroryzowaną przez potwora znanego jako Koquillion, o którym informuje ich zatrwożona para rozbitków: Vicki i Bennet. Z wypowiedzi Władcy Czasu wynika, że miejsce to odwiedzał już w przyszłości. Czy wtedy potworów na powierzchni nie było, czy też po prostu tak mu się to spodobało – tego się nie dowiadujemy. Po ataku potwora zapoznajemy się za to z historią Vicki, której bliscy zginęli z rąk Koquilliona, a ona sama jest tak samotna, że jej jedynym przyjacielem jest miejscowa piaskowa bestia. Chwilę później dowiadujemy się też, że jej samotność będzie od tej pory jeszcze większa, ponieważ jej zwierzątko zginęło z rąk Barbary, która najwyraźniej próbuje zadośćuczynić pozbawionej środków owadobójczych ludzkości i własnoręcznie wykończyć całe robactwo kosmosu. Dziewczynka wpada w rozpacz, ponieważ to dopiero pierwszy sezon serialu i jeszcze nie wie, że powinna być wdzięczna losowi, że nie została wymazana z historii wszechświata albo że nie spędziła millenium zamknięta w kosmicznym sześcianie.
To jednak nie koniec traumy na jeden wieczór, bo za chwilę poznajemy przerażającą prawdę… Żaden Koquillion nie istnieje, to tylko Bennet przez cały czas bawił się w Jasona Voorheesa*. Straciwszy wszystko, na co pozwoliła konwencja serialu familijnego, Vicky rusza w dalszą drogę z odpowiedzialną za śmierć ostatniego przyjaciela załogą TARDIS.
Czy wkrótce obudzi się w niej skrywane szaleństwo, a przeżyty horror sprawi, że straci zdolność odróżniania dobra i zła, po czym zamorduje podróżników we śnie? Nie sądzę. Uważam natomiast, że był to całkiem przyzwoity odcinek, który trzeba było jednak obejrzeć na trzeźwo.
*Dla osób gardzących horrorami – Jason Voorhees jest bohaterem filmów z serii Piątek, trzynastego („Friday the 13th”).
„The Rescue”
(Sezon 2, odcinki 10-11)
Czas akcji: XXV stulecie
O czym? Kryminał w kosmosie.
Czego nauczyłem się z tego odcinka: White russian najlepiej wchodzi, jeśli użyjemy skondensowanego, słodzonego mleka. Tylko czy to nadal white russian? Może lepiej nazwać to dead russian. Bo wiecie, only death is sweet in Soviet Russia… Ech, idę spać.
W poprzednim odcinku: Przeżyliśmy Tottenham, przeżyjemy kosmitów
– oglądamy „The Dalek Invasion of Earth”