Doctor Who w rosyjskim metrze, czyli recenzja Orphan 55
Nie dopisałem się do wrażeń redakcyjnych, więc nadrabiam to w postaci własnego, krótkiego tekstu, o odcinku, na który czekałem od początku istnienia serialu. Może troszkę przesadziłem, ale generalnie brakowało mi w moim ukochanym serialu (do którego można wrzucić przecież wszystko) motywów postapokaliptycznych. Co prawda w Classic Who trochę się tego znalazło, ale to nie było do końca to, na co liczyłem. Jako fan takich uniwersów jak Fallout czy Metro 2033 muszę przyznać, że Orphan 55 spełniło moje oczekiwania w całości. Zapraszam!
Nie nastawiałem się zbytnio na szałowy odcinek, gdyż wiadomo jak kończą się wakacyjne wypady Doktor(a) z towarzyszami. Przerabialiśmy to już kilkakrotnie: Wybór Amy („Amy’s Choice”), klasyczne The Leisure Hive, słuchowisko Paradise 5, czy choćby zaginiony odcinek (znowelizowany i zaadaptowany w formie słuchowiska) The Nightmare Fair z Szóstym Doktorem. Ot schematyczna przygoda, w której z jakiegoś powodu Doktor nagle postanawia sam(a) albo za namową towarzyszy wybrać się dla odmiany w spokojne miejsce z dala od codzienności niebezpieczeństw. Nic bardziej mylnego! Schemat oczywiście wystąpił, ale odcinek okazał się o wiele głębszy, bardziej złożony. Najpierw, do czego nas nowy styl serialu zdążył już, myślę, przyzwyczaić, zostajemy zapoznani krótko, ale dogłębnie z postaciami drugoplanowymi:
- Kane (Laura Fraser) – szefowa ochrony i „wyrodna” matka,
- Bella (Gia Ré) – zagubiona dziewczyna porzucona przez matkę za młodu,
- Nevi (James Buckley) – nieogarnięty technik kompleksu, początkujący w roli ojca,
- Vilma (Julia Foster) – emerytka chcąca odpocząć,
- Hyphen pisane przez 3 (Amy Booth-Steel) – bardzo sympatyczna opiekunka klientów,
- Vorm (Will Austin) – posiadający zdrowy rozsądek ochroniarz,
- Benni (Col Farrell) – zakochany po uszy w Vilmie chory emeryt,
- Sylas (Lewin Lloyd) – syn Neviego, najlepszy technik w kompleksie.
Każdy ma jakieś swoje cele, pragnienia i problemy. To zdanie może nie było zbyt odkrywcze, ale mam wrażenie, że za czasów Chibnalla jako showrunnera to zawsze wybija się na pierwszy plan. Poznajemy dobrze postaci, żeby potem bardziej odczuć jej utratę / marny los, na jaki została skazana. Bardzo mi się to w najnowszych dwóch sezonach podoba, więc nie przeszkadza mi, że i w tym ten odcinek jest standardowy.
Wątki postaci są poprowadzone w bardzo dogłębny i poruszający sposób. Czuć, jak bardzo Sylas jest niedoceniany przez ojca, choć jest bardzo zdolny; jak Bella czuje się porzucona przez matkę i potrzebuje bliskości (szybko się do Ryana przywiązała!), chcąc zwrócić na siebie uwagę; widać, jak długo (choć cierpliwie) Benni czekał na oświadczyny, jak sobie wszystko zaplanował. Potrafimy zrozumieć, że Kane nie czuje się najlepiej ze swoją decyzją o ucieczce od odpowiedzialności i chce to jakoś naprawić; to, że Nevi chce pokazać wszystkim, że sam da sobie świetnie radę i wie wszystko najlepiej; to, że Vorm nie bardzo chce ginąć w imię przetrwania jakiegoś resortu; czy to, że Vilmie żyło się dobrze bez ślubu, ale tak się przywiązała do Benniego, że jest gotowa wejść w paszcze potworów dla niego.
Czujemy tę bliskość, mamy możliwość utożsamić się z daną postacią, bo dla każdego znajdzie się wątek wspólny. Przez to upchanie tylu historii w jednym odcinku mam zawsze wrażenie, że jest on dłuższy niż faktycznie. Głębszy. Większy w środku niż na zewnątrz.
Głęboki jest również ze względu na wątek Ziemi, bo przecież pod nazwą pięćdziesiątej piątej sieroty (Orphan 55) kryje się nasza rodzima planeta. A zatem znów otrzymaliśmy odcinek o ludziach i ich problemach/błędach, gdyż Dregowie to też ludzie, co prawda zmutowani, ale ludzie! Postapokalipsa.
To jest właśnie to, czego mi tak brakowało w Doctor Who. Typowy, brudny, szary (tak pod względem kolorystyki jak i wartości moralnych) klimat. Ciężkie warunki do przetrwania, wrogo nastawione, zmutowane stwory, czy wreszcie, ciemne, podziemne korytarze. Jest również klimat zadumy nad przyszłością, błędnymi decyzjami ludzkości i jej ogólną kondycją.
Bardzo czuć tu nawiązania do uniwersum Metra 2033, nie tylko dlatego, że akcja odcinka dzieje się na terenie dzisiejszej Rosji (a konkretnie Nowosybirska, na Syberii), a w pewnym momencie nawet konkretnie w tunelach metra. Pomijam wizualny aspekt podobieństwa potworów, bo to akurat jest poniekąd apokaliptyczny standard. Chodzi mi o to, że jeśli przypatrzeć się Dregom, to czy oni trochę nie przypominają czarnych*? Wyewoluowani, bardziej niż zmutowani (choć ze względu na promieniowanie również) rozumni ludzie, którzy są lepiej przystosowani do obecnych warunków.
Pytanie tylko, czy byliby nadzieją na ocalenie ludzkości? Biorąc pod uwagę to, jak jeden z nich napełnił zbiornik tlenowy Doktor, to śmiem twierdzić, że tak. Może nawet byliby skłonni do kontaktu, ale ludzie jak to ludzie, boją się, to muszą strzelać. To jest właśnie ten postapokaliptyczny duch, którego potrzebowałem. Samozagłada ludzkości i brak wyciągania wniosków z porażek.
Dlaczego zatem napisałem, że mi tego brakowało, skoro w Classic Who motyw ten się czasem pojawiał? Bo apokalipsa była tam zawsze tłem fabularnym. Byli ludzie żyjący na innych planetach czy stacjach kosmicznych, bo na Ziemi się nie dało. Był wspomniany już odcinek The Leisure Hive, w którym Czwarty Doktor ląduje na planecie dotkniętej apokalipsą, ale odcinek jest o technologii manipulacji tachionami i politycznych utarczkach. Był również motyw lądowania na obcej planecie, która okazywała się Ziemią po apokalipsie (The Mysterious Planet), jednak odcinek też nie był stricte post-apo. Raz, że zarówno Ziemia, jak i jej mieszkańcy wrócili do normy (trochę się uwstecznili, ale jednak), a dwa, że był w tym jakiś spisek Władców Czasu, będący powiązany z fabułą całego sezonu 23 (The Trial of the Time Lord). I wiele innych.
Najbliżej temu klimatowi był The Curse of Fenric z Siódmym Doktorem, o Ziemi, na której mutacje były spowodowane zanieczyszczeniami, ale zabrakło tam tego czegoś. Ciężkiego klimatu, wojny nuklearnej i wyniszczenia ludzkości prawie że do cna. To były bardziej jednorazowe (choć i tak dość liczne) przypadki mutacji. Pomijam już kiczowatość samych mutantów, bo wiadomo, jak mały budżet wtedy mieli.
W Orphan 55 jest wszystko, czego potrzebuje dobre post-apo. Włącznie z przesłaniem (tak, mówię o przemowie Doktor na końcu), które może faktycznie jest wyeksponowane trochę bardziej, niż to bywa w klasyce gatunku, ale czasem jest potrzebne takie podsumowanie, taka kropka na końcu zdania. Według mnie przemowa jest genialna. Przypomina nam, dlaczego Doktor mówi o sobie, że nadzieja jest jedną z rzeczy, z której ma doktorat – patrz: Tsurangańska Szarada („The Tsuranga Conundrum”). Mówi nam o tym, że nic nie jest ostatecznie postanowione, że wszystko zależy od nas i naszych decyzji, a także zmian, jakie mamy odwagę dokonać w sobie i naszym otoczeniu. I już nieważne, że wspomniane wyżej odcinki zakładają, że Ziemi się w końcu jakiś kryzys ekologiczno-nuklearny i tak przytrafi. Nadal można to zmienić, czas jest ciągle w ruchu! Jest przecież miszmaszem czasosplątanych chwil**, a nie jakąś liniową strukturą przyczyna-skutek. I to urwanie na samym końcu, że albo jesteśmy najlepszym, na co stać ludzkość (podobnie jak w odcinku Zimna Krew („Cold Blood”) z Jedenastym), albo… I przebitka na Drega. Cudo! Ja wiem, że jest to trochę takie tłumaczenie studentom matematyki, że dwa plus dwa to cztery, ale weźcie pod uwagę, do jak szerokiej publiki celują twórcy, pisząc serial familijny. Mam wrażenie, że zostało to wstawione właśnie z myślą o najmłodszych widzach, bo jak ktoś ma zacząć budować nowe przyzwyczajenia społeczne, to właśnie oni. Choć może mam większą tolerancję na takie zabiegi, bo sam często tak robię, że mówię coś najprawdopodobniej oczywistego dla słuchacza, żeby mieć pewność, że śledzi mój tok rozumowania.
Na zakończenie, kilka mniej lub bardziej powiązanych aspektów odcinka, które uważam za warte wspomnienia. Bardzo spodobało mi się, co już wspominał w redakcyjnych wrażeniach Clever Boy, że Doktor ma wyraźnie gorszy humor i team TARDIS to zauważa. Taki trochę znajomy doktorowy mrok się pojawia.
Humor z kolei, jak zwykle, nie zawodzi. Choćby wirus polny, jego objawy takie jak: drgające palce, niedziałające nogi i halucynacje z nietoperzami. A jeszcze lepsze jego leczenie: uszczypnięcie za ucho powodujące wykichanie wirusa, a potem ssanie kciuka, aż halucynacje ustaną. No bomba! Sam podryw Ryana, jak świetnie sobie radzi, nie bardzo sobie radząc, a potem wkracza Doktor, która nie czuje niezręczności tej sytuacji (czy za bardzo to naciągam, czy Yaz wydaje się być nieco zazdrosna?). Podobnie takie drobnostki jak psychiczna wizytówka i co znów Doktor wymyśli, że tam jest napisane, czy Hyph3n, której Doktor grozi szczeknięciem. O nie! Spokojnie, mamy leżaki, ostatnią linię obrony! Jest jeszcze Graham z jego dziecięcą radością na wyjazd i sucharem z niezabraniem kąpielówek, czy wreszcie pytający młodego, czy pomagał ojcu przy konstrukcji aparatu tlenowego. Albo Doktor nazywająca jednego Drega – Rzężuch, tudzież mająca p (bo przecież nie plan, ani dwie, czy tym bardziej trzy ósme planu!). I ten standardowy doktorowy tekst, że kiedy powiem biegnijcie, biegnijcie!
Wiem, że to wszystko mało odnajduje się w ciężkim klimacie post-apo, ale hej! To nadal Doctor Who, nie zapominajcie o tym! I ej, Doktor nie zostawiła na pastwę Dregów Belli i Kane. Transporter nadal działał, nie? Poza tym pogodziły się, a to jakby happy end.
* Dla osób, które nie czytały książki Metro 2033, ani nie grały w grę: nie chodzi tu w żadnym wypadku o ludzi czarnoskórych! Czarni (ros. Чёрные) to nazwa nowej, wyewoluowanej pod wpływem promieniowania wersji rasy ludzkiej. Zainteresowanych odsyłam do lektury książki, albo przynajmniej tutaj.
** Ciekawe tłumaczenie wibbly wobbly timey-wimey, nie sądzicie? Zapożyczyłem je sobie z książki popularno-naukowej „Nie mamy pojęcia”, którą z resztą serdecznie przy okazji polecam! Nie tylko dlatego, że zawiera nawiązania popkulturowe. Również naukowy blog komiksowy jednego z autorów PHD Comics jest wart przejrzenia.