„Diabelski akord” – wrażenia redakcyjne

Czas zmierzyć się z muzyką Maestro! Zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z drugiego odcinka nowego sezonu, Diabelski akord. Serdecznie witamy też naszych wyjątkowych gości: Natalię i Jacka z kanału Hype Train | Pociąg do popkultury, Bartosza z Torchwood5, Radosława z grupy Disney Plus Polska, Sylwestra z kanału Retro komiks, Jakuba i Piotra z podcastu O Filmówce Przy Kremówce, Bartosza z fanpage’a Kapitan Fandom, Karola z ekRAJNIzacji, Filipa z The Philmer, Kacpra z TARDISawki, Dominika z kanału Ja, Dominek, a także Łukasza, Filipa i Jakuba. Jeśli jeszcze nie oglądaliście odcinka, nadróbcie go szybko – tekst zawiera spoilery!

Krzysztof Danielak: Kompletna nowość w historii serialu, czyli dwa odcinki w tym samym dniu! Wprawdzie niestety Beatlesów nie było dużo, choć można podejrzewać, z czego to wynika. Natomiast sama gwiazda odcinka, czyli Jinkx Monsoon, była wprost fenomenalna w roli Maestro. Idealny casting, nie widzę nikogo innego w tej roli. Monika Dryl też nieźle sobie z tą rolą w dubbingu poradziła. Mam nadzieję na powrót w przyszłości, szczególnie że Harbinger się pojawił ponownie pod koniec. Skoro mowa o Maestro, trzeba też przyznać, że Davies zdecydowanie naturalniej niż w Gwiezdnej bestii poradził tu sobie z zaimkami.

Nie do końca pasowała mi relacja między Doktorem a Ruby. To znaczy na poziomie Doktor-towarzysz jest fajnie, ale… jakoś tak za szybko. Owszem, mamy w pewnym momencie odcinka zasugerowane, że minęło pół roku od poprzedniego (i pewnie te przygody zobaczymy w EU) i rozumiem, że RTD ma mniej odcinków do dyspozycji niż kiedyś i chciałby jak najszybciej przejść do rzeczy, jednak dla nowego widza to będzie dopiero drugi odcinek z Ruby. Przeżyli ze sobą za mało na ekranie, żeby padały teksty w stylu „Doktorze, ty przecież wiesz wszystko”. Wiem też, że to nie jest szok od paru odcinków, ale dalej chcę to podkreślić – widać wyższy budżet i mi się to podoba. Efekty mocy Maestro były świetne.

Ten odcinek był lepszy niż Kosmiczne dzieciaki i jeśli reszta sezonu utrzyma przynajmniej ten poziom, to będę bardzo zadowolony. Ponownie muszę pochwalić RTD za smaczki dla dotychczasowych widzów. Nie tylko oczywiste wspominanie o Susan, ale reklama zespołu Chris Waites and the Carollers. W pierwszym odcinku An Unearthly Child Susan słuchała muzyki Johna Smitha. Ian zauważył wówczas, że Smith zaczynał karierę właśnie w tym zespole. Na koniec trzeba wspomnieć o musicalowym zakończeniu. Faktycznie wydaje się oderwane od całości i liczyłem przed odcinkiem, że to efekt działania Maestro, ale mam wrażenie, że w tym szaleństwie jest pewna metoda, jeśli się zwróci uwagę na tekst. Ciekaw też jestem, kim okaże się Ten, Który Czeka i jaka jest tajemnica Ruby (pamiętacie, że Davies mówił, że Carol of the Bells będzie nas prześladować?).

Łukasz Skórko: O rany, casting w tej erze jest z innej planety! Po świetnych decyzjach obsadowych co do Piętnastego Doktora, Ruby i Zabawkarza nadchodzi fenomenalna Jinkx Monsoon w roli Maestro. Czapki z głów i dozgonna wdzięczność!

Brakowało mi Beatlesów i ich kultowej muzyki, ale ze względu na wcześniejsze doniesienia wiedziałem, żeby ich się tu nie spodziewać. W rezultacie zamiast typowego odcinka historycznego otrzymaliśmy Doktora walczącego ze złoczyńcą tygodnia. Mam jednak ogromną nadzieję, że to nie ostatni raz, kiedy Maestro pojawia się na ekranie.

Relacja Doktora i Ruby pędzi do przodu (żeby ocenić, czy to dobrze, potrzebuję obejrzeć jeszcze ze dwa odcinki), pojawiają się liczne odwołania do wcześniejszych serii i sezonów (Susan!) i przepyszne smaczki autotematyczne (cudowny żart z muzyki diegetycznej). Tylko szkoda, że numer musicalowy nie został lepiej osadzony w fabule odcinka – mógł przecież posłużyć zarówno jako pokłosie działalności Maestro lub kreatywny sposób na walkę z bóstwem. W rezultacie sprawia wrażenie doczepionego na siłę, a szkoda, bo to naprawdę urocza kompozycja (choć do tej pory nic nie przebiło Piosenki goblinów).

Tomasz „I3altazar” Tarnawski: O tym, że muzyka Beatlesów nie pojawi się w odcinku wiedzieliśmy i pisaliśmy od jakiegoś czasu, więc byłem na to gotowy. Zgodnie z zapowiedziami jest to zresztą element fabuły i fabuła ta świetnie się skleja. Zaskoczył mnie natomiast ich niewielki udział, myślałem, że będą oni takim jednoodcinkowym towarzyszem, a tak się nie stało. Dobrze, że przynajmniej dostali 2 dobre sceny, oddające im lekki ukłon. Beatlesi ustępują miejsca na scenie Maestro, które było prawdziwą gwiazdą. Kiedy zobaczyłem jak wydziera pięciolinię z biednego kompozytora na początku, nawija ją sobie na batutę i zjada jak makaron, pomyślałem sobie: „Hej, to wygląda jak coś, co powinno zostać napisane oryginalnie w książce fantasy, że antagonista wyssał esencję muzyki z człowieka i ją pochłonął. A my czytamy to i myślimy sobie jak to dobrze, że mamy to w formie pisemnej, bo przełożyć to na obraz byłoby niemal niemożliwe”. I tu wpada Davies cały na biało, by wspólnie z Benem Chessellem i resztą ekipy produkcyjnej dokonać niemożliwego. Poprzedni odcinek to był ubaw po pachy i przypomnienie nam jaka jest rola Doktora we Wszechświecie. W tym odcinku dostajemy już prawdziwie dramatyczną i niebezpieczną przygodę i zajawkę kolejnych potężnych adwersarzy, którzy są w drodze. Bardzo dobry odcinek, ostrzy apetyt na kolejne tygodnie. Jaram się jakbym znów miał 17 lat i dopiero zaczynał poznawać Whoniwersum. Oby tak dalej.

Maestro i Timothy Drake

Kacper Olszewski (TARDISawka): Jak na odcinek z Beatlesami było w nim mało Beatlesów. Nie mówię, że to źle, po prostu zaskoczyło mnie, jak bardzo był kameralny. Ale dzięki temu Jinkx Monsoon jako Maestro mogła zagrać pierwsze skrzypce. I fortepian. I bęben. I wyszło jej to naprawdę wspaniale. Oprócz tego poruszono wątek wnuczki Doktora!

No i przydało się studiować to filmoznawstwo, żeby w pełni docenić Doktora dziwiącego się, że muzyka w scenie okazała się diegetyczna, czyli należąca do świata przedstawionego. A więc Doktor zdaje sobie sprawę, że jest bohaterem serialu. To by ładnie wyjaśniało jego uprzedzenie do spoilerów. Pewnie to prawdziwy powód, dla którego nie chce bezpośrednio polecieć do matki Ruby – trzeba budować napięcie!

Natalia Fila Zabrzeska (Hype Train | Pociąg do popkultury): Odcinek Diabelski akord wzbudził we mnie wiele emocji. Od zachwytu, przez zaintrygowanie do lekkiego rozczarowania. Zacznę od tego, dlaczego właśnie poczułam się rozczarowana. Widząc w zapowiedziach odcinka, że pojawią się dwie największe ikony brytyjskiej popkultury, liczyłam na jakiś większy twist fabularny. Niestety Beatlesi robią tutaj bardziej za tło wydarzeń.

Co do zachwytów. Każdą scenę w tym odcinku kradnie Jinkx Monsoon jako Maestro. I zdecydowanie dla mnie jest to jeden z najlepszych przeciwników Doktora, jakich widzieliśmy. Maestro to złowieszczy artysta z misją z nowego, wprowadzonego przez Daviesa, Panteonu bogów. I, mimo że złoczyńca został pokonany, jestem przekonana, że jeszcze się z nim spotkamy.

Zachwycają mnie też kostiumy w tym odcinku. Stroje Maestro inspirowane Liberace są przepiękne, a także stylizacje Ruby i Doktora idealnie dopasowane do epoki cieszą moje serce. Co do kostiumów – ciekawostką jest, że ta starsza Pani grająca na pianinie to June Hudson, która jest projektantką kostiumu Czwartego Doktora. Mrugnięć okiem i nawiązań w tym odcinku jest tak wiele, że zdecydowanie muszę ten epizod zobaczyć jeszcze kilka razy. Dodatkowo zostawia tyle pytań i otwartych furtek, że jestem strasznie zaintrygowana gdzie nas to zaprowadzi. Przede wszystkim Ruby. Jej wątek robi się coraz bardziej intrygujący. Kim dokładnie jest? Czy jej czyny i słowa mają jakiś wpływ na otaczających ją ludzi? (W poprzednim odcinku jej słowa popchnęły Erica do stawienia czoła Bogeymanowi, tutaj jej gra zainspirowała starszą Panią) No i chyba to, co mnie najbardziej nurtuje. O co chodzi z Susan Twist? Znowu się pojawia w odcinku! I jeszcze Doktor wspomina, że mieszka ze swoją wnuczką. Z zapartym tchem czekam na kolejne odcinki, by dowiedzieć się, jakie rozwiązania szykują dla nas twórcy.

Jacek Gajowniczek (Hype Train | Pociąg do popkultury): Co za energia! Co za żywiołowość! I moje zachwyty mogłyby się tyczyć zarówno tego odcinka, jak i naszego nowego Doktora. Ale od początku – jest to pewnie jeden z najbardziej „zabawowych” odcinków serialu w historii. Pomiędzy kosmicznymi odcinkami dostajemy powrót do nie aż tak dalekiej przeszłości i esencji brytyjskiej kultury, w wydaniu muzycznym (skutkując zapewne niezamierzoną synergią z innymi treściami w Disney+. Kiedy to piszę jestem już po kolejnym odcinku, więc tym bardziej w jego kontekście bawi mnie to, jak bardzo zmyleni muszą być nowi widzowie serialu, którzy dostają odcinki na dwóch przeciwstawnych końcach spektrum nastroju i klimatu.

I nie tylko Russell T Davies bawi się scenariuszem, ale też Jinkx Monsoon odnajduje się śpiewająco w roli Maestro. Tutaj muszę uwierzyć na słowo swojej dziewczynie, która mówiła mi, że ze wszystkich uczestników RuPaul’s Drag Race, Monsoon wykazywała największy potencjał aktorski. I widać to w tym odcinku, gdzie dostajemy naszego „złola” w wydaniu jeszcze bardziej odjechanym niż spokrewniony Zabawkarz Neila Patricka Harrisa.
To też zasługa samej postaci, ponieważ z natury o wiele większym zagrożeniem są ci, którzy nie grają według żadnych zasad.

No i nasz Doktor! Nie wspomniałem o nim przy omówieniu pierwszego odcinka, więc czas naprawić ten błąd. Ncuti JEST Doktorem. Kiedy jest radosny – cieszy się bardziej niż którykolwiek Doktor w historii. Natomiast po chwili, jak za pstryknięciem palców, potrafi wytworzyć na swojej twarzy najbardziej przejmujące i niejednoznaczne emocje, które nieodłącznie są częścią tragicznej przeszłości Władcy Czasu. Mogę tego kiedyś żałować, ale wydaje mi się, że era Ncutiego ma szansę przejść do historii jako jedna z najlepszych, a przynajmniej najbardziej kreatywnych, okresów Doktora Who.

Bartosz „Rhydian” Gawron (Torchwood5): To było naprawdę ciekawe. W tym odcinku poczułem, jak będzie wyglądać ta nowa era serialu i jestem bardzo podekscytowany. O ile nie jestem zachwycony tą mniej sci-fi, a bardziej zabawkarzową stroną historii, to muszę przyznać, że odcinek bardzo mi się podobał. Jinkx Monsoon była genialna w swojej roli. Fajnie, że ciągniemy motyw tajemnicy wokół przeszłości Ruby i jest to bardziej integralną częścią odcinków niż np. Bad Wolf. Podobało mi się oszczędne użycie postaci historycznych i większe skupienie na Maestro. Bardzo ucieszyłem się również na Doktora wspominającego o sobie z przeszłości oraz Susan. Wypadło to bardzo uroczo i aż uśmiech sam pojawił mi się na twarzy. Po tych dwóch odcinkach sezonu zauważyłem jednak powracającą z dawnych lat słabość Russella – problem ze stworzeniem finału, który byłby satysfakcjonujący. Doktor trochę znikąd wpadł na rozwiązanie problemu Maestro.

Po raz kolejny Doktor kupił mnie w zupełności. Ncuti jest cudowny w tej roli. W tym odcinku lepiej też wypadła sama Ruby, dużo przyjemniej oglądało mi się ją na ekranie. Podoba mi się, że Doktor i jego towarzyszka czerpią widoczną przyjemność z podróżowania razem i że nam, jako widzom, jest dane to zobaczyć. Mam wrażenie, że od tego sezonu bije taką lekkością i radością i czuję, że obietnice Russella dotyczące bigeneracji rzeczywiście się spełniają – Doktor nie ma już tego bagażu emocjonalnego z przeszłości i może sobie pozwolić na czystą zabawę. Ogólnie jestem bardzo zadowolony zarówno z tego, jak i poprzedniego odcinka. Pokładałem duże nadzieje w tym sezonie i, mimo że nie jest idealnie, jestem jak na razie bardzo zadowolony.

Łukasz GrzesikOdcinek był lepszy niż poprzedni. Jinkx jako złoczyńca zwany Maestro się sprawdziła. Decyzja o znacznym obcięciu roli muzyki w odcinku była interesującym wyborem, pasującym do tematyki epizodu. Nie mówiąc już o diegetycznym użyciu zarówno motywu serialu w dwóch scenach odcinka, jak też i grania motywu zwanego „Ruby’s Theme” przez samą Ruby. Użycia śrubokrętu mało, jedno z nich liczy się do najlepszych użyć tego narzędzia od paru dobrych lat. Sposób pokonania Maestro logiczny, mający sens, ustalony podczas odcinka i konsekwentnie wykonany, tak jak lubię w historiach. The Beatles co prawda mało, ale mieli kluczowe znaczenie. Doktor niebędący przeraźliwie potężny, przestraszony tym, z czym ma do czynienia, to dobrze. Staje się dzięki temu postacią z którą łatwiej się utożsamić, zrozumieć ją. Całościowo, oprócz jednego zgrzytu na początku, rozegranego z o wiele większą klasą niż w pierwszym odcinku nowego showrunnera, to odcinek Doktora Who, jakich chcę widzieć więcej.

Radosław Koch (Grupa Disney Plus Polska): Bardzo czekałem na odcinek Doktora z Beatlesami i ostatecznie jestem zadowolony, choć dostałem zupełnie co innego, niż się spodziewałem. Samych Beatlesów jest mało, nie jest to klasyczna historia, w której Doktor i towarzyszka spędzają z postacią historyczną cały odcinek, ale ich występ jest istotny dla całej fabuły, a także przez cały odcinek czuć klimat pierwszych lat Beatlesów za sprawą pokazania kilku legendarnych lokalizacji.

Głównym wątkiem fabularnym jest natomiast walka z Maestro, dzieckiem Zabawkarza. Samą potyczkę niesamowicie przyjemnie oglądało się na ekranie, ponieważ nie jest to typowa walka, lecz ciekawie pokazany wizualnie pojedynek na nuty lub też akordy, ale chyba najciekawsze jest to, jak poprzez nią budowany jest większy wątek w tle związany z Ruby Sunday oraz tajemniczymi siłami rządzącymi wszechświatem.

Russell T Davies nie pozwala też widzowi się nudzić, ponieważ odcinek w paru momentach zaskakuje łamaniem czwartej ściany, a na końcu mamy do czynienia z muzycznym numerem wykonywanym przez Doktora i resztę obsady. To coś nowego i wydaje mi się, że tego typu próba stworzenia czegoś innego, ale jednocześnie pasującego do serialu, może się tylko produkcji przysłużyć.

Sylwester Kozdroj (Retro komiks): The Devil’s Chord nazwałbym odcinkiem mocno przeszarżowanym. Brzydko mówiąc: chciano w nim upchnąć więcej, niż wymagała tego sytuacja. Jako fan pierwszych serii cenię sobie, kiedy fabuła danego epizodu opiera się wyłącznie na prostym mechanizmie Doktor vs. villain tygodnia. W mojej ocenie taka konstrukcja sprawia, że sama opowieść jest bardziej dopracowana, a zespół za nią odpowiedzialny wszystkie siły kieruje tylko na ten jeden, główny wątek. Dobrym przykładem takiego epizodu jest Dziewczyna w kominku. Mamy w nim wszystko. I ciekawy motyw napędzający przeciwników Doktora, i miłą dla oka chemię między bohaterami, i przemyślany scenariusz.

W przypadku The Devil’ Chord dostajemy jedynie dobre nakreślenie problemu. Muzyka skradziona ludzkości przez potężny byt – boga? przekombinowanego Pennywise’a? – jest pomysłem intrygującym, ale tylko tyle. Im dalej w las, tym wyraźniej wkrada się w historię chaos. Początkowe przerażenie Doktora dosłownie ulatuje kilka minut później, tak jakby twórcy zrozumieli, że przesadzili z mocą antagonisty. Tak samo sprawa wygląda z jego unieszkodliwieniem. Nie mogąc pchnąć akcji dalej, samo Maestro podpowiada, czego obawia się najbardziej. Nie jest to najlepsza reklama dla persony mającej być forpocztą Wroga sezonu. Kogoś, kogo zapowiadane nadejście chwilami kradnie show i niestety problem muzyczny spycha na plan dalszy. Jest to problem z ustaleniem rangi poszczególnych wątków. W połowie złapałem się na tym, że tragiczny w skutkach brak muzyki przestał być atrakcyjny. Coś, co miało być może skłonić do pewnych refleksji, zostało zastąpione przez „wszystko się kręci wokół Ruby” oraz tego, który czai się gdzieś na progu. No i za mało było Beatlesów.

Niemniej, pomimo mojego rozgoryczenia z powodu zbyt dużego fabularnego miszmaszu The Devil’s Chord oferuje garść pozytywów, jak chociażby „biegającego Doktora”. Kiedyś przeczytałem, że postać ta jest tym ciekawsza, im więcej w niej szaleństwa. Coś w tym jest. Jestem przekonany, że widoczne na ekranie rozchwianie emocjonalne Doktora – raz sparaliżowanego lękiem, raz zrezygnowanego, a raz skaczącego z radości na wieść, że jednak zła „kicia” jest do pokonania – jest mieszanką mogącą trafić w gusta widzów czekających na szybkie, dynamiczne historie. Dla mnie było tego ciut za dużo, ale rozumiem zamysł scenarzysty. Miało być widowiskowo i było. Zwłaszcza w końcówce, gdzie ponownie zobaczyliśmy Doktora tańczącego. To coś na tyle nowego w uniwersum, że jeszcze nie mam wyrobionego zdania, ale przyglądam się tym pląsom z uwagą.

Jakub Kraszewski (O Filmówce Przy Kremówce): Doktor i Ruby kontra demoniczna drag queen pożerająca muzykę. Brzmi dobrze? A to dopiero początek! Spośród dwóch premierowych odcinków, to Diabelski akord jest zdecydowanie tym lepszym. Podobnie jak w niedawnym rocznicowym Chichocie, tu również mamy zaprezentowanego antagonistę o niemal boskiej mocy. Maestro wypada fantastycznie, a wcielająca się w tę rolę Jinkx Monsoon kradnie całe show każdą sekundą swojego czasu ekranowego. Twórcy kładą też pewne podwaliny pod pojawienie się kolejnych złowrogich sił – tajemniczego Panteonu i (ponownie już wspomnianego) Tego, Który Czeka. Brzmi to co najmniej intrygująco.

Cały odcinek umiejętnie łączy poczucie zagrożenia z kampową estetyką. W oczy rzucają się kolorowe stroje epoki lat sześćdziesiątych, Maestro posługuje się mackami złożonymi z nut, a w finale dostajemy muzyczny pojedynek, pełen slapsticku rodem ze Zwariowanych melodii. A gdyby tego było mało, epizod kończy się sekwencją musicalową, która co prawda sprawia wrażenie lekko niepotrzebnej i doklejonej trochę na siłę, ale w ostatecznym rozrachunku ciężko odmówić jej uroku. Szkoda tylko, że jak na historię reklamowaną przede wszystkim Beatlesami, samych muzyków jest w odcinku tak mało – de facto czwórka z Liverpoolu pojawia się na ekranie ledwie przez kilka minut i, poza jedną sceną, nie mają oni z naszymi bohaterami żadnej szansy na interakcje. Zdaję sobie sprawę, że nie oni byli ostatecznie istotą fabuły, ale to jednak trochę zmarnowany potencjał, bo kolejna szansa na spotkanie w serialu legend muzyki zapewne nie trafi się prędko.

PS: zachwyciła mnie ilość meta żartów i łamania czwartej ściany, nieograniczającego się już tylko do patrzenia wprost w kamerę. Doktor mówiący o diegetycznej muzyce (czy też „muzyce do odcinka” w polskim dubbingu) wywołał uśmiech na moich ustach, a Maestro rozpoczynające czołówkę na pianinie to ten sam poziom bycia cool, co Dwunasty Doktor i jego słynne gitarowe wejście w intro w dziewiątej serii.

Filip „ThePinkFin” Mazur: Odkąd dowiedziałem się, że The Beatles będą w serialu, czekałem na ten odcinek najbardziej ze wszystkich, chociaż za tydzień będzie Moffat. Po prostu urzekł mnie śpiewający Doktor w Kościele na Ruby Road i momentalnie chciałem dostać tego więcej.

Jak to często z TARDIS bywa, Doktor dzięki niej trafia tam, gdzie jest potrzebny, a nie tam, gdzie chce się udać. Tak samo ja, mimo że dostałem swoje intrygujące piosenki, nie na taki odcinek się nastawiałem. Liczyłem na to, że udział brytyjskiego zespołu będzie wyraźnie większy. No właśnie tego chciałem, a czego potrzebowałem? Myślę, że właśnie tego, co dostałem. Uwielbiam czołówkę z tego odcinka. Szkoda, że Maestro nie zagrało jej w całości. Podoba mi się to, że wątki ze specjali z Tennantem są kontynuowane. Nie wiem, czy nie byłbym lekko skołowany, gdybym nie obejrzał Chichotu, ale widziałem go już tyle razy, że tytułowy dźwięk wrył mi się w głowę tak mocno, że słysząc go teraz, zareagowałem pewnie identycznie jak Kate i reszta UNIT-u. Diabelski akord sprawił, że wbiłem się mocno w łóżko i z zaciekawieniem oglądałem dalej. Widać było tam więcej świeżych pomysłów. Och, muzyczna batalia! Myślę, że ta z Doktora Strange’a w multiwersum obłędu może się schować. Maestro jest o wiele bardziej interesującą postacią niż Bogeyman z poprzedniego odcinka. Gdyby ktoś kazał mi je opisać, to może niewiele bym powiedział, ale kilka punktów zaczepienia już mam i liczę, że jeszcze trochę ich dostanę, bo mam wrażenie, że pieśń Maestro jeszcze nie całkiem wybrzmiała.

Od dawna czekałem na takie czasy, jakie właśnie nastały. Miałem ogromną przyjemność, pisząc ten tekst i mogąc jednocześnie rzucić okiem na potrzebne fragmenty odcinków. Zwykłem też oglądać serial podczas korzystania z bieżni na siłowni. Możliwości właśnie mi się powiększyły i myślę, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa na temat tych odcinków, szczególnie że sezon dopiero się zaczął. I pamiętajcie, zawsze na końcu jest jakiś twist!

Doktor grający na gitarze – Diabelski akord

Piotr Nowak (O Filmówce Przy Kremówce): W drugim odcinku zatytułowanym Diabelski akord Doktor i Ruby udają się do lat sześćdziesiątych, aby zobaczyć nagranie pierwszej płyty Beatlesów. Jednak gdy docierają na miejsce okazuje się, że cała muzyka została pochłonięta przez nowego antagonistę przedstawiającego się jako Maestro.

Ncuti Gatwa ponownie wypada tu świetnie jako Doktor. Podobnie jak w poprzednich wcieleniach zachowuje on pozytywne nastawienie, nawet w obliczu największego zagrożenia. To, co jednak odróżnia go od poprzednich iteracji postaci to fakt, że odczuwa on strach, co zostało wyraźnie podkreślone w przeciągu dwóch odcinków. Co to oznacza dla serii, ciężko stwierdzić, być może twórcy chcą nam zasugerować, że będziemy mieli do czynienia z jeszcze większymi zagrożeniami niż te, z którymi mierzył się do tej pory tytułowy Władca Czasu.

Fabuła wciągnęła mnie o wiele bardziej niż dosyć zachowawczy pierwszy odcinek. Dostajemy tu pełne energii starcie muzyczne, od którego zależą losy świata. Postać Maestro jest zdecydowanie jednym z najbardziej charakterystycznych antagonistów, a wcielająca się w nią Jinkx Monsoon perfekcyjnie łączy przerysowanie i obłęd tej postaci. Tym, co natomiast przeszkadzało mi lekko w tym odcinku, był brak obecności Beatlesów, którzy pojawiają się bardzo sporadycznie. W całym odcinku niestety nie czuć zbytnio klimatu lat 60. Jednak mimo to jestem ciekawy, jak potoczą się dalej losy Doktora i Ruby.

Bartosz Piotrowski (Kapitan Fandom): Teoretycznie Diabelski akord ma wszystko, co powinno zachwycić. Lubię odcinki historyczne, stąd też cieszyłem się na osadzenie w latach 60. Muzyka jako motyw przewodni okazała się strzałem w dziesiątkę, zwłaszcza że została kreatywnie wykorzystana także pod kątem wizualnym. Skojarzenia z Doktorem Strangem w multiwersum obłędu nasuwają się same. Maestro zgodnie z oczekiwaniami okazało się przeciwnikiem przesadzonym, ale w pozytywnym sensie. Do tego jeszcze doceniam niespodziewane łamanie czwartej ściany i nawiązania do klasycznej ery serialu.

A mimo to odczuwam lekki zawód. Potencjał płynący z obecności Beatlesów był ogromny, lecz nie został wykorzystany. Pojawiają się na kilka minut i niby odgrywają kluczową rolę w pokonaniu zagrożenia, ale chciałoby się więcej interakcji między nimi a naszym głównym duetem. Wielki finał w postaci piosenki i grania melodii na pasach wydaje mi się z kolei zbyt sztuczny i wciśnięty na siłę. Nawet w takim serialu, który przecież ma sporo niedorzeczności.

Mimo wszystko całość wydaje mi się technicznie lepsza niż poprzedni odcinek. Zamiast żenujących wstawek humorystycznych dostaliśmy większą dozę powagi oraz lepiej zarysowany główny wątek oscylujący wokół Panteonu wraz z przesłankami odnośnie jego powiązania z Ruby. Już teraz zgaduję, że towarzyszka okaże się kolejnym Złym Wilkiem i będzie kluczowa w pokonaniu tych wszechpotężnych istot… Obym się mylił, bo nic nie smuci tak, jak gigantyczne zagrożenie pokonane w banalny sposób. Diabelski akord zresztą też jest tego przykładem.

Jakub „Mandalkor” Pras: No i to ja rozumiem! Ten odcinek podobał mi się już znacznie bardziej. Nawet jeśli nie było wiele Beatlesów, nawet jeśli w główne złe wcieliła się drag queen (jakoś ten styl postaci do mnie nie przemawia) i nawet jeśli dalej fabuła trochę banalna. I nawet jeśli nie do końca dobrze w moim odczuciu był zagrany przez Ncutiego ten smutek po przeżyciach Doktora, gdy odgrywał nuty „akordu wygnania” (gdzie te emocje się tam podziały?).

Serio, to był dobry odcinek. Świetne było to, że kontynuują fabułę z Chichotu (ten śmiech od razu poznałem) i zanosi się, że nie tylko w tym odcinku. Cudowne, że zagrożenie początkowo przerasta Doktora, że dalej tajemnica Ruby gdzieś w powietrzu się unosi (i opada z płatkami śniegu). Bardzo się ucieszyłem, gdy Doktor wspomniał, gdzie w tamtym roku, w którym byli, mieszkał z Susan i że w sumie może ona gdzieś jeszcze żyje… I te nutki wszędzie dookoła! I czołówka rozpoczynana pianinem! I pojedynek muzyczny! No nie wiem, po prostu dużo emocji mi dostarczył i bardzo przypadł do gustu. Może to dlatego, że muzyka odgrywa (pun intended) bardzo ważną rolę w moim życiu? Może to dlatego, że odcinek ten tematycznie mocno nawiązywał do utworu, który uważam za bardzo piękny (mówię tu o niepozornym, znanym z memów „hello darkness my old friend”, utwór duetu Simon i Garfunkel The Sound of Silence, polecam się wczytać w słowa i wsłuchać w muzykę, klimatem tu bardzo pasuje)? A może po prostu coś zagrało idealnie pod mój gust? Nie wiem, po prostu podobał mi się. Nie jestem tylko pewien, co sądzę o „twiście” na końcu… Dobre, ale dziwne. Czy zbyt dziwne jak na Doktora Who, czy w sam raz? Z tym pytaniem już Was zostawiam.

Karol Rajner (ekRAJNIzacja): Diabelski akord był chyba najbardziej promowanym epizodem tego sezonu, co w konsekwencji budowało we mnie niemałe oczekiwania co do jakości samego odcinka. Dość przeciętne Kosmiczne dzieciaki obudziły we mnie obawy w kontekście Diabelskiego akordu, na szczęście z czystym sumieniem mogę wszem i wobec oznajmić, że drugi epizod najnowszego sezonu Doktora Who to naprawdę dobry kawałek telewizji!

Doktor Who to mój ulubiony serial, a The Beatles to jeden z moich ulubionych zespołów muzycznych. Czy z połączenia obu tych rzeczy mogło wyjść coś dobrego? Jak najbardziej! Chodź niestety samych Beatlesów jest jak na lekarstwo, a musicalowy potencjał nie został niestety wykorzystany, to i tak bawiłem się bardzo dobrze. Diabelski akord praktycznie pod każdym względem wygląda lepiej od swojego poprzednika. Reżyseria jest bardzo dobra i miejscami naprawdę kreatywna, jak chociażby podczas sekwencji pojedynku muzycznego lub sceny, w której Maestro przejmuje władzę nad TARDIS. Zdjęcia również są w wielu miejscach naprawdę ładne. Rekwizyty i kostiumy również prezentują się świetnie, a efekty specjalne są miejscami tak uroczo „doktorowe”, że tym lepiej się to oglądało. Skoro już wspomniałem o postaci Maestro, to muszę powiedzieć o kapitalnej Jinkx Monsoon, która w tej roli po prostu błyszczała! Sama postać Maestro była kompletnie obłąkana i w połączeniu z ciekawymi umiejętnościami, desginem i rolą Jinkx Monsoon dała nam naprawdę niecodziennego złola. Generalnie aktorsko ten odcinek wypada dużo lepiej od swojego poprzednika.

Sam koncept z „kradzieżą” muzyki jest całkiem interesujący, niestety nie został tutaj wykorzystany pełen potencjał tego pomysłu. Chciałbym zobaczyć więcej zabawy właśnie muzyką, która jest tematem przewodnim tego odcinka. Wybitny byłby zabieg zrobienia całkowicie niemego odcinka albo gdyby cały epizod był musicalem. Trochę zabrakło mi tu kreatywności i odwagi twórców. Ze scenariuszami Russella T Daviesa raczej nigdy się nie polubię, aczkolwiek muszę go pochwalić, że w Diabelskim akordzie skrypt nie jest tak leniwy jak w Kosmicznych dzieciakach i RTD faktycznie stara się zbudować jakąś stawkę. Dodatkowo sceny bardziej dramatyczne wypadają o niebo lepiej niż w poprzednim epizodzie. Cały czas niestety mam problem z Ruby. Jej relacja z Doktorem na ten moment niczym specjalnym się nie wyróżnia na tle pozostałych towarzyszek, dodatkowo przebiega zbyt „szybko”. To dopiero drugi epizod tego sezonu, a Ruby i Piętnasty zachowują się jakby znali się od lat, co buduje pewien dysonans poznawczy. Niestety wątek pochodzenia Ruby wciąż do złudzenia przypomina wątek pochodzenia Clary. Mam nadzieję, że RTD zdecyduje się na coś bardziej oryginalnego, a sam sezon w przyszłych odcinkach zyska trochę więcej własnej tożsamości. Wspomnę, że odcinek jest obfity w nawiązania do początków serialu, tak więc długoletni fani będą mieli ogrom zabawy wyłapując owe nawiązania.

Diabelski akord to naprawdę sympatyczny epizod. Nic nadzwyczajnego, brakuje mu większej kreatywności i odwagi, ale sprawił mi naprawdę sporo przyjemności. Jest zdecydowanie lepiej niż poprzednio, jednak umówmy się, że poprzeczka nie była zbyt wysoko postawiona. Jeśli nie macie zbyt dużych oczekiwań i chcecie się po prostu rozerwać przed telewizorem, to z czystym sumieniem polecam Diabelski akord. Będziecie się naprawdę dobrze bawić.

Dominik Śnioch (Ja, Dominek): Obawiałem się tego odcinka. Serio się obawiałem, bo najwięcej o nim mówiono, najbardziej go reklamowano i w ogóle, a to zazwyczaj źle się kończy. Na szczęście nie tym razem. Było fajnie, w odróżnieniu od odcinka poprzedniego bez kloaczności i z wyższą stawką. Maestro to zaskakująco fajny złol, bardzo jokerowato przerysowany, co mi osobiście odpowiada.

Po scenie, gdy Doktor „wyłącza” dźwięk naokoło swoim śrubokrętem mam z kolei wielkie uczucie niedosytu – a gdyby Maestro pożerał każdego rodzaju dźwięk, nie tylko muzykę? Nie tylko miałoby to więcej sensu ale też wyobraźcie sobie niemy odcinek – bomba by to była! No ale dostaliśmy co dostaliśmy, nie narzekam. Muzyczny pojedynek ciekawy i oryginalny, chociaż nasz heros wypadł w nim słabo. Beatlesi na pewno spodobają się fanom, no i są mega brytyjskim akcentem, co może przekonać wkurzonych rzekomą „amerykanizacją” serialu.

Jeśli chodzi o główny wątek sezonu, czyli pochodzenie Ruby, to chyba trochę za dużo różnych mocy i zdolności ona dostaje, nawet jeśli nie są czymś, co dziewczyna kontroluje. No ale dobra, z tego można jeszcze wybrnąć i naiwnie wierzę, że Davies tak zrobi. A muzyczna końcówka niby w temacie odcinka, ale miałem silne wrażenie, że była na siłę, tak jakby zostało jeszcze kilka minut do wypchania czymkolwiek.

Filip Tokarzewski (The Philmer): The Devil’s Chord jest zdecydowanie tym lepszym odcinkiem z pakietu, który dostaliśmy, choć może on nie podejść każdemu. Pod podszewką typowego „odcinka historycznego”, w którym Doktor musi doprowadzić do powstania Beatlesów, znajduje się mnóstwo kampu i odjechanych pomysłów, jak zabójczy sznur z pięciolinii czy bitwa muzyczna. Stawka jest zaskakująco wysoka jak na drugi odcinek, bo ważą się nie tylko losy czwórki z Liverpoolu, ale i całego świata. Choć nie mam zarzutów do wątku zespołu, to jego członkowie gubią się gdzieś w środku na rzecz tej jazdy bez trzymanki.

Postać Maestro jest fenomenalnie napisana i zagrana. Świetnie łączy się z ustanowionym już Zabawkarzem i widzę w niej sporo potencjału na powracającego antagonistę. Poza tym, jako, że odcinek osadzony jest w 1963, można się było spodziewać nawiązań do Pierwszego Doktora i rzeczywiście, zostaje tu nawet wspomniana jego wnuczka, Susan. Jest to o tyle specyficzne nawiązanie, że aż trudno nie teoretyzować czy, kiedy i w jaki sposób jej postać mogłaby powrócić.

Natomiast czwarta ściana została już chyba doszczętnie zniszczona – motyw tytułowy jest grany parę razy przez postacie, Doktor komentuje, że muzyka, która porywa Ruby, jest diegetyczna, a na samym końcu, we wspaniałej sekwencji tanecznej, pojawia się nawet kompozytor serialu, Murray Gold! Szkoda tylko, że cała ta sekwencja jest w moim odczuciu trochę doklejona na siłę. Nie zrozumcie mnie źle, kocham ją i będę przez najbliższy tydzień śpiewać tę piosenkę oraz uczyć się choreografii. Wydaje się jednak, że po odcinku pełnym szaleństwa, Davies chciał na sam koniec pójść jeszcze o krok dalej, na czym trochę się przejechał, serwując nieco zbyt przedłużoną końcówkę.


A wy co sądzicie? Może macie w jakimś aspekcie inne zdanie? Zapraszamy do dyskusji o nowym sezonie na naszym serwerze Discorda oraz na naszej grupie na Facebooku – TARDISawce, gdzie powstają spoilerowe wątki dyskusyjne. Nie może Was zabraknąć w ożywionych rozmowach, które mają tam miejsce właśnie teraz!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *