Torchwood, czyli nieperfekcyjna opowieść o człowieczeństwie
Jedną z licznych, cudownych zalet Doctor Who jest czasosplątana struktura tej historii. Mam tu na myśli urok fantastycznej prawie-nieskończoności, jaką nam daje transmedialna opowieść, która istnieje już niemalże od sześćdziesięciu lat i wciąż rozrasta się niby jakaś gigantyczna i bardzo niesforna odmiana bluszczu. Dzięki niej właśnie, gdy już skończymy podróż trwającą od 2005 roku, wciąż mamy przed sobą całą galaktykę klasycznych serii, stertę książek, słuchowisk, komiksów i… spin-offów. Gdy więc na przykład ktoś, kto, jak ja, wciąż smętnie pociąga nosem za czasami Russella T Daviesa, poczuje się szczególnie tym pociąganiem zasmucony, może sięgnąć (macką, dłonią, kopytem, wpisz dowolne) po Torchwood.
Pytanie tylko: czy warto? Czy warto podjąć ryzyko dołączenia do tajnej, pozarządowej organizacji, kierowanej przez kapitana Jacka Harknessa, która pod nieobecność Doktor(a) radzi sobie z kosmicznymi zagrożeniami, zagadkami i dziwactwami najrozmaitszego autoramentu?
By na tak postawione pytanie odpowiedzieć, nie wystarczy obejrzeć jednego odcinka, nie wystarczy obejrzeć sezonu. Odpowiedź jest bowiem większa w środku; bywa oślizgła, bywa traumatyczna, nigdy nie jest niewinna, a zawsze jest, w gruncie rzeczy, odpowiedzią na więcej niż to jedno pytanie (czy lubimy kamp, czy lubimy kapitana Jacka, takiego jakim go znamy, czy lubimy historie o zwykłych, podłych ludziach…).
Serial składa się z czterech sezonów, ale właściwie słuszniej będzie powiedzieć, że składa się z dwóch skrzyń, po dwa sezony w każdej. Dwa pierwsze bowiem i dwa ostatnie różnią się od siebie całkowicie – strukturą, przede wszystkim.
Formalne kryteria zostawiam jednak (przynajmniej chwilowo) za plecami, bo nie są one w tym momencie najbardziej zajmującym przedmiotem analizy. Wyruszam zaś w podróż mającą na celu przybliżyć wspomniany spin-off Tym, Którzy Podjęli Trud Lektury Niniejszej Recenzji. Przed zapięciem pasów i wyciągnięciem paczki ulubionych przekąsek, informuję, że bardzo groźnych spoilerów (pol. Fabularnych Psujów) nie będzie, więc bez obawy czytać mogą ci, którzy obejrzeć się nie odważyli lub utknęli gdzieś w połowie, brodząc zapewne po kolana w jakimś wyjątkowo paskudnym szlamie.
Torchwood, po pierwsze i najważniejsze (być może), jest przeznaczone dla dorosłych, czyli tych większych i zwykle bardziej gburowatych okazów ludzkości, którzy poradzić powinni sobie bez trudu z prawdziwym złem, obrzydliwością i innymi rzeczami dorosłymi. Nie jestem pewna, mówiąc szczerze, czy miałam tę świadomość, gdy zaczynałam seans. Nabyłam ją jednak bardzo szybko. W serialu leje się więcej posoki, poruszane tematy pozostawiają często widza z głębokim poczuciem dyskomfortu, powierzchowne lub zawikłane i niezmierzające zwykle do „żyli długo i szczęśliwie” relacje bohaterów nie dają widzowi prostej satysfakcji z piękna cudzego szczęścia.
Kapitan Jack Harkness, znany z Doctor Who jako wesoły łobuz-podrywacz, czyli kolejna wariacja na temat popkulturowego dobrodusznego drania w stylu Hana Solo, w Torchwood zmienia się diametralnie. Zamiast pogodnego oszusta, który stał się bohaterem, mamy człowieka skrytego, tajemniczego, głęboko rozdartego. Piętno nieśmiertelności uczyniło go niewrażliwym pod wieloma względami, okrutnym, zdolnym do zbrodni przekraczającej możliwości ludzi określanych mianem dobrych. Czy ten opis kogoś nie przypomina? Owszem. Do złudzenia przypomina Doktora – dobry, choć kontrowersyjny, żyjący długo, a więc w innej perspektywie rozpatrujący stratę czy zło konieczne. Jednak Doktor to postać stworzona tak, by cieszyć także dzieci i nastolatków, a więc każda zbrodnia zostaje przycięta do rozmiaru widza, stylizowana, przemilczana, pozostawiana wyobraźni oglądającego. Kapitan Jack Harkness w Torchwood nie jest bohaterem tego rodzaju. Zabicie dziecka dla dobra ludzkości? Oddanie dziecka potworom? Wystudiowana niemal niewrażliwość na uczucia innych? To zaledwie wierzchołek góry lodowej wieczności, samotności, bezwzględności i cierpienia. Aż się boję zapytać, co by sobie pomyślał(a) o tym wszystkim Doktor…
Zabieg pogłębienia i zawikłania postaci kapitana Jacka niewątpliwie należy do plusów widowiska. Nie można po prostu go uwielbiać i popierać bez odrobiny moralnego niepokoju, nie można go nienawidzić, wiedząc o wszystkim, co go w życiu spotkało.
Torchwood przedstawia nam jednak także gromadkę innych bohaterów, podwładnych Jacka, między innymi, byłą policjantkę – Gwen Cooper, lekarza – Owena Harpera, specjalistkę od zawiłości technologicznych – Toshiko Sato i, z braku lepszego terminu, pracownika biurowego – Ianto Jonesa.
Nie poświęcę tu miliona relów (taka dalecka miara czasu, gdyby ktoś jakimś cudem tego nie widział) na pisanie o każdym z nich z osobna. Powiem jednak tyle: nie są to (znów!) postaci po prostu pozytywne. To banda hipokrytów, zdrajców, egoistów, ale także ludzi odważnych, gotowych do wszelkich poświęceń w celu ratowania ludzkości. Trudno mi powiedzieć, bym ich lubiła. Nie wytworzyłam w procesie oglądania więzi, którą zwykle formowałam podczas oglądania serii Daviesa. Trudno zżyć się z nimi. Być może dlatego, że są bardziej ludzcy? Być może dlatego, że są ludzcy zbyt mało?
Tak czy inaczej w Torchwood, bo i o tym warto wspomnieć, większość postaci ma ze sobą naprawdę popaprane i niejednoznaczne relacje; każdy albo spał z kimś, albo chciałby i wszystko to w naprawdę dziwnych konfiguracjach. Choć, być może, nie ma w tym nic dziwnego. Wszystkich bowiem członków tytułowej organizacji obowiązuje głęboka tajemnica zawodowa, ich życie więc zamknięte jest w bazie, pod ziemią, ze sobą nawzajem w bolesnej izolacji od tego świata, który z tak wielkim mozołem nieustannie przychodzi im ratować.
Oglądając serial, wielokrotnie zastanawiałam się: gdzie był(a) Doktor? Czy bawił(a) na drugim końcu wszechświata, pijąc bananowe drinki, wtedy gdy dzieci Ziemi były zabierane, gdy budowane były obozy dla tych, którzy mimo najfatalniejszych obrażeń nie mogli umrzeć, gdy szczelina wchłaniała i wyrzucała ludzi niby zużyte baterie? Gdzie był(a) Doktor? Ciekawe, ile razy zastanawiał się nad tym kapitan Jack, spoglądając na przechowywaną w słoju rękę Dziesiątego Doktora.
Torchwood nie jest serialem dla ludzi wrażliwych czy takich, którzy jak ja łatwo ulegają poczuciu egzystencjalnego dyskomfortu na widok czynów ludzkich, do reszty zohydzających myśl o ludzkiej rasie. To stwierdzenie wiedzie mnie do kwestii, która jest, moim zdaniem, największą wadą i jednocześnie największą zaletą serialu, w zależności od perspektywy, z której się na nią spogląda.
Otóż – owa ohyda. Ohyda estetyczna i moralna. Uwielbiam kamp. To fakt znany, bo nieustannie wrzeszczę o nim przez mój wyimaginowany megafon. Uwielbiam zielone, gumowe stworki za ich celowość – one mają takie być, mają wyrywać widza ze sfery komfortu, mają odnosić się do przeszłości, gdy efekty specjalne sprowadzały się do kleju i kartonowego pudełka. Jest w nich element ironiczny, absurdalny i to jest wspaniałe. Są świadome swej brzydoty i obnoszą się z nią dumnie. Jednakże, istotną cechą kampowych przedstawień jest też ich niewinność. To ona decyduje o tym, że są znośne. Nie próbują one realnie widza obrzydzić, a jedynie minimalnie naruszyć jego strefę komfortu psychicznego, jego racjonalne postrzeganie.
W Torchwood kamp został jednak wykorzystany do pokazania tego, co wstrząsające, tak estetycznie, jak i moralnie. Wystarczy tu wspomnieć odcinek taki, jak Meat, w którym żywa tkanka, żywy organizm został przedstawiony w sposób namacalny, „soczysty”, nieco kampowy, a to wszystko w celu przedstawienia strasznej zbrodni, do jakiej dopuścili się ludzie.
Takie przedstawienia wywierają dość dewastujący wpływ na psychikę (cóż, moją psychikę). Ten sam kamp, który został użyty, by wprowadzić Slitheenów do Doctor Who, czyli dobrze nam znanych pierdzących kosmitów, został zastosowany, by sportretować realną, straszną zbrodnię ludzkości wobec obcej rasy.
Z jednej strony tak przerysowane przedstawienie daje widzowi naprawdę odczuć grozę czynu, z drugiej jednak powoduje dyskomfort, niechęć. Zamiast inspirować refleksję, przyczynia się do chęci wyparcia, zanegowania. Stylistyka kampowa zwykle wykorzystywana jako forma niewinnego żartu, zabawy z widzem, traci jedną z podstawowych cech i staje się niecharakterystycznie poważna, a więc trudna do zniesienia.
Torchwood może spowodować taki właśnie traumatyczny dysonans, wykorzystując stylistykę kampową. Jej użycie wpływa także na samo kształtowanie postaci i relacji między nimi, czyniąc związki zdeformowanymi, nieprzyjemnymi, przejaskrawionymi w sposób, w jaki nie jestem tego w stanie opisać. Mnie samą takie przedstawienia zatrzymały w połowie drugiego sezonu na dobrą, długaśną chwilę. Jednak się przemogłam i nie żałuję!
Zdecydowaną zaletą serialu jest eksperymentowanie, wybieranie nieszablonowych historii, czasem dziwnych, czasem błyskotliwych, a często zwracających uwagę na ludzką moralność albo jej brak. Pokazują one świat Doctor Who, gdy Doktor(a) w nim nie ma, a także przedstawiają skutki tej nieobecności. Życie ludzkie w świecie, w którym kosmici istnieją, życie zwykłych ludzi, nieudaczników, zdrajców, hipokrytów i tchórzy, absurdalne życie nie-bohaterów.
Znakomity przykład? Odcinek Random Shoes! Dziwny, ale w jakimś sensie fascynujący odcinek o chłopaku, który zginął w wypadku samochodowym i postanowił wziąć udział w śledztwie w sprawie własnej śmierci.
Och, zaletą Torchowood są też subtelne i całkiem nie subtelne nawiązania do Doctor Who – plakaty wyborcze Saxona, napis „Bad Wolf”, ręka Dziesiątego Doktora w słoju… No i Martha Jones! Małe rzeczy (i osoby! Cóż, jedna osoba i jedna ręka…), a cieszą!
Nie można też, mówiąc o stronach pozytywnych tego spin-offu, nie wymienić przedstawień związanych z nieheteronormatywnością bohaterów. Przyznam, że nie zawsze podobały mi się same relacje bohaterów, ich związki były często jednostronne, był w nich element uprzedmiotowienia, zbytniego „ufizycznienia” (ze stratą dla pierwiastka duchowego) czy też jakaś inna niemiła sercu niesprawiedliwość. Mam tu na myśli zarówno związki homoseksualne, jak i heteroseksualne. Zawsze miałam wrażenie, że Jack traktuje Ianto dość przedmiotowo, Gwen zaś nie postępuje sprawiedliwie w stosunku do Rhysa, nie muszę chyba mówić o instrumentalnym potraktowaniu Toshiko przez Mary czy w ogóle raczej podłego traktowania Toshiko przez Owena (i…scenarzystów). Niemniej – niesprawiedliwość i podłość jest niejako wpisana w „dorosłość” tego serialu i trzeba się z nią pogodzić, zaś podejmowanie tematów seksualności oraz rozmaitości jej typów w galaktyce to kwestia ważna, bo przez lata zaniedbywana czy też przedstawiana w popkulturze w sposób całkiem opaczny lub z gruntu stereotypowy.
Jeżeli jednak, mimo licznych zalet, przez wady utkniecie jedną nogą gdzieś w pierwszym czy też drugim sezonie, to zachęcam was do kontynuacji. Po tygodniu, dwóch, miesiącu…
Nie wiem, jak na kwestie sezonów trzeciego i czwartego zapatrują się fani. Przyznam szczerze, że nie przeprowadziłam żadnych mini-badań na ten temat, ale… Uważam, że oba te sezony są genialne! Zamiast pojedynczych przygód, zwieńczonych finałem złożonym z połączonych motywów, które pojawiały się tu i tam w trakcie sezonu (jak to miało miejsce w sezonach pierwszym i drugim, a także w sezonach Doctor Who Russella T Daviesa), mamy nieco inny schemat. To są właściwie filmy podzielone na mniejszą liczbę odcinków. Nie osobne przygody, ale rozdziały jednej, spójnej historii. Sezony o podtytułach, kolejno, Dzieci Ziemi („Children of Earth”) i Dzień cudów („Miracle Day”) – rozpatrują dwa oddzielne typy zagrożeń, a w historiach kładziony jest mocny nacisk na reakcje ludzi. Kamp w tej negatywnej, upiornej formie przestaje dominować (choć nie zostaje wyeliminowany). Nacisk kładziony jest na kwestie człowieczeństwa oraz jego licznych odsłon w sytuacji kryzysowej. Prowadzi to do powołania do życia nowych bohaterów (innych w każdym sezonie), których życie, praca, wybory i relacje stanowią tło dla zmagań bohaterów znanych z wcześniejszych serii.
Mamy tu na przykład postać Johna Frobishera w sezonie trzecim (alarm fiołkowy: Peter Capaldi!), czyli polityka-pionka, dyplomaty, coraz silniej zapadającego się w sieć politycznego zepsucia i demoralizacji, w której kartą przetargową stają się ludzkie dzieci. W sezonie czwartym jest zaś, między innymi, Oswald Danes, człowiek skazany na śmierć za molestowanie i morderstwo, wciągnięty w spiralę życia publicznego jako medialny guru w czasach kryzysu śmierci (czy też może kryzysu życia wiecznego?).
Oba sezony poruszają tematy trudne bez zbędnej delikatności, obrazując ludzkie zepsucie, ale także zdolność do walki i poświęcenia, często bez fanfar czy pośmiertnych orderów.
Znów, wspominając wszystkie te szorstkie, niesprawiedliwe, bolesne, wprawiające w osłupienie sezony, myślę sobie: gdzie był(a) Doktor? Dlaczego TARDIS nie zaalarmowała jego/jej właśnie wtedy? Cóż, zapewne dlatego, że Torchwood przedstawia świat poza Doktor(em), poza jego/jej opieką, a zarazem świat ludzi zwykłych, świat bez cudów i niebieskich budek. Świat, który musi sobie czasem poradzić sam.
Oczywiście, polecam spin-off każdemu, kto go nie obejrzał, namawiam też każdego, kto przerwał oglądanie, do powrotu, choćby dla dwóch ostatnich sezonów.
Być może nie jest to opowieść dla każdego, bo nie jest ona perfekcyjna, nie ma w niej miejsca na czystość, niewinność, a czasami nawet na dobre historie (są przecież i te złe). Jest to jednak opowieść dająca widzowi inną perspektywę, nieutopijną, ludzką, wyzbytą nadziei, złudzeń i cnót.
Torchwood snuje opowieść o człowieczeństwie i jego braku, w której centrum znajduje się pewien nieśmiertelny mężczyzna, zamknięty w podziemnej bazie wraz z pterodaktylem wiecznie szybującym nad jego głową.