Doctor Who i zwierzątko imieniem Kamp

Przechadzając się po rozległych gwiezdnych włościach Whoniwersum nie da się nie spotkać pewnego szczególnego kosmity; miewa macki, bywa zielony, pokraczny, ohydny i wspaniały, a imię jego: Kamp. Zagadkowa kreatura uparcie wypływa w dyskusjach między fanami, a już szczególnie wtedy, gdy dotyczą one tego wcale nie tak odległego czasu, kiedy pieczę nad serialem pełnił Russell T Davies. Choć nie on, jak sądzę, jako pierwszy zaprosił kosmate zwierzątko do świata, który z takim upodobaniem ratowany jest niezmiennie przez posiadacza (czy też posiadaczkę!) niebieskiej budki. W gruncie rzeczy, pomieszkuje sobie ono w tym świecie od zawsze, choć na ile ta obecność była w pełni uświadomiona przez twórców serialu przed rokiem 2005, próżno zgadywać. Kamp pierwotnie (w klasycznych seriach) mógł się zalęgnąć z prozaicznego braku pieniędzy czy też z niedbalstwa, a wówczas należałoby go być może złośliwie nazwać rozleniwionym intelektualnie Kiczem. Te dywagacje odłożę jednak na później, bo mogłyby one trwać dłużej niż burzenie diamentowej góry przez diabelnie cierpliwego ptaszka, a tego chwilowo wolałabym uniknąć.

Pozwólcie, że opowiem wam o Kampie. Niewiele. Może nawet niedostatecznie. Dla innych zaś zdecydowanie zbyt wiele i stanowczo zbyt pozytywnie. Opowiem o tym, kim ów stwór jest, czy jest groźny, czy można się z nim zaprzyjaźnić i bez obawy głaskać jego splątane kudły. Opowiem o tym, jak to Kamp żył sobie, pasł się i szczerzył radośnie kły od roku 2005 do roku 2010, gdy żelkami chętnie przekarmiał go Russell T Davies. Opowiem i o tym, że w gruncie rzeczy był on zawsze obecny, jest i będzie w jakiejś osłabionej, bardziej być może nieśmiałej formie – jest to bowiem sentymentalna stwora, której wcale nie tak łatwo się pozbyć.

Adiposy

Kamp, gdy się go zważy, zmierzy i powącha, jest bez wątpienia pewną estetyką, pewnym stylem, który charakteryzuje się kompletnym i bezwstydnie celowym brakiem stylu, smaku oraz wszelkiej, potocznie rozumianej, estetyki. Jest przerysowany, absurdalny i niewiarygodny, a do tego wcale nie jest mu z tego powodu głupio! Jego samoświadomość i butna chełpliwość w kwestii cudactwa odróżnia go od kiczu, który sam chyba nie wie, że jest obmierzły. Kicz jest leniwy i sprzyja niskim gustom, które nawet nie pokuszą się o to, by go nazwać po imieniu. Kamp zaś wie, że jest czystą nieprawdą i bardzo mu to odpowiada. Jest potworem dumnym z tego, że jest z gumy i że mu widać zamek na plecach, którego żaden widz w kinie na pewno nie przeoczy. Jest stylizacją i sztucznością i, jak sądzi, jest mu z tym do pyska! Nie jest jednak bezwzględnie głupi! O, nie! Jest przebiegły! Bywa, że strojąc nieprzekonywające miny, drwi z rzeczywistości, ironizuje i buntuje się przeciwko pozorom, demaskując je jako sztuczne własną sztucznością. Puszcza oczko do tych, którzy wiedzą i zamyka ich tym w ciasnym kręgu postmodernistycznego i intertekstualnego porozumienia.

Kadr z odcinka "Rose": głowa fałszywego Micky'ego Smitha (Auton) w rękach Dziewiątego Doktora

Dobrze, skoro już wiecie, co to za stwora, to może warto zadać pytanie: czy to-to można polubić, czy też jest obrzydliwe, w najlepszym razie, w najgorszym – groźne? Trzeba by o to chyba zapytać Daviesa! On z pewnością odparłby, że Kamp to porządny stwór i jak najbardziej można go głaskać. Gdy w roku 2005 serial wziął głęboki wdech i spojrzał na świat ponownie, tym razem chmurnymi oczami Christophera Ecclestona, Kamp skorzystał z okazji i wskoczył razem z nim na pokład TARDIS, a raczej został nań przeszmuglowany przez nowego scenarzystę wiodącego, a potem bezceremonialnie wepchnięty na scenę już w pierwszym odcinku. Gdy zamkniecie ślepia, zapewne z łatwością przyjdzie wam sobie przypomnieć śmietnik beztrosko wcinający Mickeya Smitha, a następnie równie beztrosko bekający, bandę zielonych i pierdzących kosmitów z planety Raxacoricofallapatorius przejmujących władzę nad krajem, absurdalną świnię w kostiumie astronauty, ludożernego kosmitę z planety Clom i twarz Jęczącej Marty, a właściwie Ursuli, romantycznie zatopioną w płycie chodnikowej.

Kadr z odcinka Rose - Mickey Smith atakowany przez śmietnik

Jak można z powyższego, szalonego ciągu wspomnień wywnioskować, Kamp nie ma ustalonej formy, ale bezbłędnie można go namierzyć po naszej własnej na niego reakcji. Zakładam bowiem, że przeciętny człowiek, gdy się z nim spotyka po raz pierwszy, a także nieraz i potem, ma wyraz twarzy iście kampowy. Jeżeli czujecie, że coś przekracza dopuszczalny poziom logiki, popada w śmieszność, z której nie bardzo wiadomo, czy się śmiać, czy też może się czuć zażenowanym jej całkowitą niewiarygodnością, to jest spora szansa, że oto nawiedził was Kamp. Całkiem naturalne jest to, że może nas on drażnić, może być i być powinien (taka jego rola, czy nam się to podoba czy nie) przejaskrawiony i obleśny. Taki po prostu jest. Możemy go lubić, możemy nie lubić, ale wypada go chociaż zrozumieć, by wydać werdykt ostateczny.

Piszę tu z pozycji osoby, która raczej za Kampem przepada, choć przepadać zaczęła za nim irracjonalnie (racjonalnie się chyba i tak nie da!) i nieświadomie. Moja sympatia narodziła się niemal jednocześnie z sympatią do samego serialu, choć myślę, że była we mnie zakorzeniona od lat. Gdy po raz pierwszy udałam się w podróż z moim, po dziś dzień ulubionym, Dziewiątym Doktorem, świat naokoło mnie, ten nowy i niezwykły, był właśnie światem kampowym. Całkowicie wówczas nie wiedziałam, co to jest, nie wiedziałam, że tak jest, a, gdy się dowiedziałam, zdziwiona stwierdziłam, że to właśnie w nim lubię! Spieszę wyjaśnić…

Kadr z odcinka "Love & Monsters": Ursula zredukowana do płyty chodnikowej

Jak wspomniałam, a wspomnę jeszcze pewnie i później, kamp ma w sobie coś sentymentalnego. Mnie samej (odkąd się dowiedziałam, że tak ma na imię) kojarzy się z filmami i serialami z czasów, gdy musiałam podskakiwać, by dosięgnąć do włącznika światła w kuchni. Otoczona dziwacznymi widowiskami pokroju Power Rangers czy filmami takimi jak Sok z żuka, dorastałam wśród smoków z lateksu oraz lśniących plastikowym blaskiem zbroi, więc nic dziwnego, że Doctor Who ujął mnie niemal od razu, przywodząc na myśl wspomnienia z dzieciństwa. Pierdzący Slitheenowie i ożywione śmietniki jedzące ludzi! Moją pierwotną reakcją było niedowierzanie i być może także zażenowanie, ale pod tymi z gruntu dorosłymi odruchami było też coś innego, a mianowicie sentyment; jakieś odległe wrażenia zakopane pod stertą latami gromadzonych rzeczy doniosłych i poważnych. Od razu więc niemal instynktownie zaakceptowałam dziwność widowiska, identyfikując ją jako swojską i znajomą.

Kadr z odcinka "Aliens of London": świnia w stroju astronauty

Nie jest to więc do końca tak, że lubię Kamp jako taki, ale raczej wrażenia, jakie niesie, wspomnienia, jakimi pachnie, a także dojrzalszą już świadomość tego, że jest taki nie dlatego, że jest dzieckiem nieudolnych rodziców, ale raczej dlatego, że taki ma być – wyzywający, a zarazem jednoczący widzów poprzez wspólną świadomość zamierzonej gry sztuczności, mającej, być może, w pokrętny sposób zdemaskować sztuczność i zakłamanie świata realnego.

Oczywiście, jest on, moim zdaniem, tylko przyprawą, a, jak wiadomo, z nimi nie należy przesadzać. Szczytowy osiągnięciem w kwestii „przekampowania” serialu jest, jak mi się zdaje, odcinek Miłość i potwory („Love & Monsters”), gdy dziwaczna fabuła, jej na wyrost udziwnieni bohaterowie, a także rozwiązanie stanowi koszmar braku zdrowego rozsądku i umiaru. Nie jest to już nawet zabawne, ale najzwyczajniej głupawe i jakieś takie całkiem nie do przyjęcia. Być może jednak i w tym odcinku prawdziwy smakosz kampowych motywów mógłby się zakochać. Choć mnie samej trudno jest lubować się w scenie, w której ludożerny, zielony, kosmiczny i rozlazły quasi-sumo w pokracznej opasce goni swój „obiad” po ulicach, podskakując za nim pokracznie.

Elton Pope ścigany przez kosmitę z planety Clom

Gdy jednak kampu dosypie się do doktorowej zupy nieco mniej, można jej bez obawy skosztować. Przecież nietrudno polubić czy choćby zaakceptować scenę, w której Dziewiąty Doktor urywa głowę plastikowej wersji Mickeya w pierwszym odcinku ery Daviesa, a potem umyka, ściskając ją pod pachą i śmiejąc się wariacko. Czasem absurdalne dziwactwo ziejące sztucznością bywa więc wspaniałe, szalone, dające pretekst do ucieczki w świat rządzony prawami zgoła niemożliwymi do pojęcia. Kamp czasem sprawi, że Mistrz powróci dzięki jakimś bzdurnym „Tajemnym Księgom Saxona”, czasem sprawi, że ludzie zaczną się rozpadać na cząsteczki tłuszczu w formie koszmarnych niby-piankowych dzieci, czasem zaś, że Doktor zacznie się świecić dzięki milionom ludzi powtarzającym jego imię i ocali Ziemię przed zbzikowanym Władcą Czasu. Kamp w swej przerysowanej sztuczności potrafi zatem czynić cuda! Najrozmaitszego rodzaju!

Dziesiąty Doktor wskrzeszony dzięki modlitwie ludzkości

Davies jednak nie wziął tego cudownie makabrycznego stwora znikąd. W zamierzchłych czasach, gdy Doctor Who był widowiskiem znanym tylko w specyficznie angielskim środowisku, wśród bandy dzieciaków, jego budżet zaś z trudem pozwalał na zakup taśmy i paru gwoździ (czyt. Zbudowaliśmy Daleków z kartonu, a oni podbili wszechświat, czyli triumf Zrób-To-Sam), nierealistyczne efekty specjalne były na porządku dziennym. Brak funduszy twórców jednak nie zniechęcał i choć nie mieli za co, to jednak uparcie tworzyli serial o podróżach w czasie i przestrzeni, nie bacząc na podłą sytuację materialną. Te braki, które zdecydowanie nie były celowe, a jedynie były, bo tak być musiało i nie dało się inaczej, z czasem przyczyniły się do stworzenia wizerunku serialu jako tego, który świadomie podsuwa światu dmuchanego węża (Marę) czy też maszkary z ożywionego plastiku za czasów Trzeciego Doktora, w które życie tchnąć mogła chyba tylko dziecięca wyobraźnia małych widzów. Im dalej jednak w kampowy las, a zarazem w rozwój branży popisowych efektów specjalnych, tym mniej te nierealne dziwactwa, jak sądzę, podobały się widowni. Wszystko potoczyło się źle, telewizja się zmieniała, wielcy biznesmeni pewnego po brytyjsku deszczowego dnia pokręcili swymi biznesowymi głowami i serial anulowano (to spore uproszczenie, przyznaję). Pozostali jednak fani, którzy postanowili w końcu urosnąć i być może nigdy nie wyrzucili z głów zapamiętanego z okresu dzieciństwa obrazu jakiegoś kosmatego stwora, piskliwego Alfa Centauri lub może dinozaura spokrewnionego w prostej linii z osławionym smokiem z polskiego serialu Wiedźmin.

Dinozaur z klasycznego odcinka "Inwazja dinozaurów"

Pomijając długaśne rozważania na temat tego, na ile tandetne kreatury z klasycznych serii były tandetne celowo, na ile zaś były czymś naturalnym dla telewizji tamtych czasów ze względu na jej możliwości, na ile miały takie być i nikt w tym niczego dziwnego nie widział, na ile w ogóle można tu mówić o jakimkolwiek zamierzeniu, o jakimkolwiek kampie, kiczu… Pomijając to wszystko, nie da się uniknąć myśli, że to, jak serial ongiś wyglądał, gdy większości z nas na świecie jeszcze nie było, przyczyniło się do tego, jaki jest dziś, bo to właśnie raz po raz wspominany sentyment sprawił, że choćby Mistrz Daviesa był tak dziwaczny z jego upiornymi Toclafane, prześwitującym szkieletem i strzelaniem laserami z dłoni.

Mistrz z prześwitującą czaszką

Czy bowiem nie tak serial z dzieciństwa zapamiętać mógł Davies? Jako nieco dziwaczny? W efekcie i on uczynił go dziwacznym, na wzór tego, jakim go pamiętał i jakim chciał go widzieć, ale tym razem w pełni świadomie. W tym sensie stworek o imieniu Kamp, choć może kiedyś tak naprawdę nim nie był w pełni znaczenia tego rozległego terminu, włóczył się po TARDIS od zawsze. I być może już zawsze będzie. Może nie tak znowu niezamierzenie, jak za bardzo dawnych lat, ani nie tak zamierzenie, jak za czasów Daviesa, ale jego duch czaić się będzie gdzieś w całym tym włochatym i gumowym szaleństwie. Kamp to, jak można zauważyć, stworzonko o charakterze sentymentalnym. Myślę, że każdy, kto nieświadomie kochał je w dzieciństwie, zabierze odrobinę zielonego gluta ze sobą w dorosłość, rozrzedzając nieco jej bardzo poważne i bardzo ciasne sploty.

Alpha Centauri

Być może zatem Kamp nie jest taki groźny i czasem można rzucić mu żelkę i pogłaskać te po stokroć splątane kosmate kudły? On bowiem, wraz z setkami sekund i lat świetlnych galaktycznej żeglugi, jest częścią doktorowego świata, jest puszczeniem oczka, które rozumiemy, które nas drażni, brzydzi, ale także którego pojmowanie w sposób właściwy (jako działania zamierzonego do absurdu i o krok dalej) nas wiąże, łączy w tym zwariowanym bałaganie pełnym czasosplątanych chwil.

No dalej, rzućcie mu żelkę! Rzućcie choć raz!



Popkulturowy nerd, ekstrawertyczny introwertyk, rysownik-amator i pisarz-hobbysta z dalekiej północy. Dla przyjaciół: Tai.

Gallifrey.pl  wszystko o serialu Doctor Who

4 thoughts on “Doctor Who i zwierzątko imieniem Kamp

  1. No muszę przyznać ten felieton jest zdecydowanie specyficzny, odmienny, jedyny w swoim rodzaju wręcz. Napisany w ciekawy sposób, który powoduje iż jest to po prostu genialny felieton!
    Muszę jednak przyznać, że po pierwszych dwóch akapitach nie miałem bladego pojęcia jeszcze o co w ogóle chodzi i czy czytać dalej :P

  2. Popieram McThara i przyznam ze jeden z najbardziej ambitnych Felietonów na Gallifrey, gryzący temat trudny i opisujacy go w jeszcze trudniejszy sposób. Ale wyszła dobrze, więc gratulacje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *