SKARO #3 – O arcydziele niedocenionym
Subiektywny Komentarz Antagonizujący Rozmaite Opinie w świąteczno-noworocznej odsłonie – wspominamy „The End of Time”.
“The End of Time”, odcinek, który jakiś niedoszły geniusz tłumaczenia przełożył jako Do końca wszechświata (pozwólcie, że nie będę używać tej nazwy) to wytwór monumentalny. Trwająca ponad dwie godziny historia, do dziś pozostająca najdłuższą w czasach New Who, musi robić wrażenie bez względu na to, czy jesteśmy jej fanami, czy też nie. Ten odcinek to także ostatni występ Davida Tennanta w roli (głównego) Doktora i ostatni scenariusz autorstwa Russella T Daviesa (który do dziś nie daje się przekonać, żeby jeszcze coś napisać). Po nim ze stanowiskami producentów wykonawczych pożegnali się właśnie RTD oraz Julie Gardner. Ten odcinek zamknął pewną epokę, otwierając trwające (niestety) do dzisiaj lata wszechwładzy Stevena Moffata, kończąc czasy scenarzysty, który przyczynił się do powrotu i popularyzacji serialu oraz aktora, który przywrócił postaci Doktora dawną sławę i popularność (a wręcz ją przewyższył). I mimo swojej rozbudowanej fabuły i przełomowej roli, odcinek ten budzi wiele kontrowersji: niektórzy fani go uwielbiają, a inni wręcz nienawidzą.
“The End of Time” jest historią świąteczno-noworoczną, w której praktycznie nie czuć okazjonalnego klimatu; święta są gdzieś w tle, nieistotne. W gruncie rzeczy jest to jednak najmniejszy mankament. Kontrowersje budzi powrót Władców Czasu, a konkretnie styl, w jaki został on rozegrany. Wielu chciało ich powrotu, zobaczenia współplemieńców Doktora, którzy w nowych seriach są tylko co chwilę przywoływanym, bolesnym wspomnieniem, ale ostatecznie Władcy Czasu wracają (dość niespodziewanie) i okazuje się, że są oszalałymi, zniszczonymi przez wojnę despotami, którzy dla własnego ratunku są gotowi zniszczyć wszechświat. Doktor jest zmuszony odesłać ich z powrotem w otchłań, a wspomaga go w tym tajemnicza postać, określana w późniejszych wywiadach “matką Doktora”, co jednak nie zostało potwierdzone fabularnie (i jest irytującym niedopowiedzeniem). Okoliczności przybycia Władców Czasu na Ziemię, a także sposób ich odesłania z powrotem, również mogły zirytować, bowiem wyglądało na to, że RTD przywrócił ich tylko po to, żeby mieć mocny akcent w swoim odcinku, po czym odesłał ich w (wydawałoby się) niebyt. Ostatecznie, jak wiemy, Stevenowi Moffatowi udało się powrócić do wątku Gallifrey i Władców Czasu, choć musiał przy tym mocno kombinować (choć kombinowałby nawet, gdyby nie musiał). Jednak na długi czas pozostawiło to fanowską złość przeciwko Russellowi – jak mógł zniszczyć Władców Czasu?
Inną kontrowersją tej historii jest Mistrz. Przywrócony do życia magicznymi rytuałami (1!), mieniący się świetliście swoimi kośćmi (2!), posiadający niezwykłe umiejętności skakania wzwyż na kilkadziesiąt metrów czy dezintegracji kaftana bezpieczeństwa (3!), pożerający ludzi, kanapki i kurczaka z zatrważającą prędkością (4!). Cztery podstawowe absurdy, choć po głębszej analizie dałoby się pewnie wymyślić jeszcze kilka. W tym szaleństwie jest pewna metoda, bo John Simm jest wprost stworzony do zagrania obłąkanej, absurdalnej postaci, ale jednak szereg po prostu głupich scen i paranormalnych zdolności (nietypowych nawet dla Władcy Czasu) stworzył z niego, a co za tym idzie z dużej części odcinka, lekką groteskę, mimo poważnej tematyki.
I don’t want to go – zdanie (improwizowane, polecam stary tekst Lady Skaro o improwizacji), które mocno przylgnęło do tej postaci, będąc pewnym symbolem odcinka, symbolem odejścia Davida Tennanta i Russella T Daviesa. Zdanie to stało się też pewnym powodem do przylepienia dziesiątej inkarnacji łatki płaczka. Jeśli obejrzymy uważnie trzy serie z Davidem, zauważymy, że totalnie niezasłużonej, jednak to ostatnia scena mocno wryła się w świadomość widzów, podobnie jak poprzedzające ją obrazki pożegnania Dziesiątego Doktora z towarzyszami. I znów łatka – że to inkarnacja sentymentalna, płaczliwa, rozlazła, etc. I znowu – Steven Moffat zrobił niemal dokładnie to samo, Jedenastego Doktora żegnała Amy, tylko że u Russella było po prostu więcej towarzyszy. A to naturalne, że umierający (powoli) Władca Czasu chce się pożegnać.
Warto także zwrócić uwagę na poziom dopracowania odcinka. Stopniowana akcja, zaskakujące pojawienie się Władców Czasu, wcześniej świetny narrator (głos Timothy’ego Daltona jest niesamowity). Przypomnijmy – obie części trwają prawie 2 godziny 20 minut. Przez ten czas utrzymywana jest wartka akcja, ale dopiero na koniec wszystko się wyjaśnia. Można mieć poczucie zagmatwania (choć po czasach Stevena Moffata już raczej mniejsze), można odczuwać też pewien niedosyt z powodu takiego ukazania Władców Czasu, Mistrza czy idiotycznego powodu śmierci inkarnacji. Można tego odcinka nie lubić, choć wydaje się, że w gruncie rzeczy zarzuty są mocno przesadzone. Warto jednak uznać, że jest to arcydzieło, które do dziś nie doczekało się należytego docenienia.
Uważasz, że “The End of Time” to bezbłędne arcydzieło czy może totalny syf? Śmiało, można dyskutować.
Arcydzieło to zbyt odważne określenie. Jest to bowiem wielki scenariuszowy bałagan, który miał za zadanie wryć się do głowy widzom, aby Ci lepiej zapamiętali odchodzącego Doktora i showrunnera. Ośmielę się jednak stwierdzić, że ze strony technicznej to istny majstersztyk. ;) Najnowsze serie mogą mu co najwyżej buty pucować. Świetna reżyseria, praca kamery, ogromny bagaż emocjonalny dostarczony przez aktorów oraz montaż audio-wizualny, do tego ta muzyka i efekty, mmm, pyszne! :) To perełka, której pod tym względem dorównuje tylko “The Eleventh Hour” z 5 sezonu i rocznicowy “The Day of The Doctor”. To jeden z niewielu przypadków, kiedy moc odcinka i frajda tkwi w stronie wizualnej. Tego właśnie najbardziej brakuje nowym seriom.
Nie jest dla mnie problemem to jacy są Władcy Czasu. Oczekiwałem albo biernych dekadentów albo tego – bo przecież coś musiało popchnąć Doctora do ostateczności, Władcy Czasu wcześniej nie byli bandą amiszów. Dziwi tylko, ze tym złym jest Rassillon, który wcześniej dał się zapamiętać jako rubaszny i pulchny, ale podobał mi się Dalton w tej roli szkoda tylko, że na dwa odcinki, chociaż gdyby się nie zregenerował czy błyskawicznie zestarzał nie dałby się tak po prostu wygnać. Uważam, że Master jest zbyt przerysowany (w trzecim sezonie był akceptowalny) i jeszcze ten magiczny powrót (ja tam wcześniej nie miałem problemu z ewentualną Mistress i w tej roli widziałem panią Saxon jako plan b Mastera). Nie jest utrzymywana wartka akcja – przez sporą część pierwszego odcinka Doctor i Master snują się po złomowisku, Jedenasty przeciągał trochę swoją śmierć, wspomniał Amy, ale odszedł godnie wspominając tylko, że będzie pamiętał to jak był Mattem Smithem, dziesiąty natomiast miał pretensje do swojego towarzysza, że musi poświęcić za niego życie i bał się odejścia, to jest mało doktorowe.
Mało Doktorowe? Mało Doktorowe to by było gdyby odszedł i nie poświęcił się dla Wilfreda.
A ja nie zgodzę się z tym, że idiotyczny był powód śmierci Dziesiątego – uważam, że jest to chyba najlepszy powód do regeneracji jaki zdarzył się w serialu (a przynajmniej od regeneracji Ósmego w Hurta). To znaczy, Dziewiąty ginie z miłości do Rose, Jedenasty umiera właściwie ze starości, przekonany o tym, że musi zginąć na Trenzalore, a Dziesiąty może swojej śmierci właściwie uciec – to, że tego nie robi pokazuje jak bardzo dojrzał przez swoje serie. Widzę, że ktoś w komentarzach zarzuca mu jeszcze, że ma pretensje do Wilfreda – ale przecież to nie są tak właściwie pretensje skierowane w stronę towarzysza, a raczej taka bezsilna wściekłość, że nie zawsze da się wygrać. Ta scena to nie tylko pokaz perfekcyjnego aktorstwa, ale i kwintesencja tego, kim był Dziesiąty, nie-do-końca-Zwycięski Doktor. Jeśli zaś chodzi o samą regenerację – zdecydowanie wolę piękną przemowę Jedenastego i jakże wymowne rozwiązanie muchy od bardzo długiego czołgania się po śniegu, ale z drugiej strony w tym strachu przed śmiercią i pragnieniem pożegnania się z ludźmi, których być może za kilka godzin nie będzie się już tak bardzo kochać jest coś niesamowicie ludzkiego i przemawiającego do mojego serduszka (to znaczy uważam, że to nie scenariusz był przeszarżowany w tym wypadku).
Co do samego odcinka – jeśli nazwałabym go arcydziełem, to tylko przez wzgląd na aktorstwo i muzykę, ale zdecydowanie uwielbiam wszystkie rozmowy Doktora z Wilfredem i końcowe sceny (oprócz czołgania się po śniegu, nawet David nie potrafi zagrać dramatycznie czołgania się po śniegu).
Dojrzałość Dziesiątego? Sorry, ale o połowę młodszy Piąty Doktor w podobnej sytuacji nie miał ani chwili zawahania i po prostu ratował towarzyszkę zamiast siebie, bez tej całej płaczliwości o tym ile to mógłbym zrobić i jak to umrze.
Od teścia mógłby się uczyć…
Oczywiście, że to wspaniały odcinek i jestem w szoku, jak bardzo bywa niedoceniany w fandomie (a polskim to już chyba w ogóle). Oczywiście każdy odbiera inaczej i ma do własnego odbioru prawo, ale gdy widzę, jak niektórzy wyraźnie nie rozumieją, o czym jest ten odcinek, skupiając się na wytykaniu, jak to Mistrz strzela błyskawicami, to jednak robi mi się smutno. Przecież wszystkie wątki tego odcinka mówią o śmierci, nieśmiertelności, o chęci przetrwania – i serial zdecydowanie twierdzi, ponownie bo to nie jest nowy temat (Cassandra, Face of Boe), że nikt nie może żyć wiecznie i dążenie do przetrwania za wszelką cenę jest złe. Kościotrupujący się co jakiś czas Mistrz jest tego graficznym przedstawieniem. Można sobie było na to i na inne elementy pozwolić, bo Simm ma doskonałe wyczucie i nigdy nie przeszarżowuje aktorstwem, sprawiając, że Mistrz pozostaje postacią realną, a nigdy groteskową.
Czepiają się niektórzy fabuły, a przecież cały ten odcinek jest utrzymany w tonie “za późno” – Doktor przybywa na Ziemię za późno, żeby zapobiec odrodzeniu się Mistrza, potem akcja rzuca go z miejsca na miejsce i może tylko starać się reagować na dziejące się wydarzenia; przez jakiś czas sam powstrzymuje się od działania, ale w końcu Davies robi klamrę i pod koniec życia każe Doktorowi jeszcze raz stanąć przed dylematem “wszechświat albo Władcy Czasu”, i znów wybrać wszechświat. To jest Daviesa ostateczna deklaracja – jakkolwiek Doktor źle czułby się z tym brzemieniem (a oczywiście, że czuje się źle, bo jest dobrym człowiekiem), to tak należało postąpić i czasem nie ma innego wyjścia. I to wcale nie znaczy, że Doktor przestał być Doktorem.
(I to do mnie przemawia o wiele bardziej niż naiwny optymizm Moffata: “zawsze jest inne wyjście”.)
No i ostatecznie powód regeneracji Dziesiątego Doktora. Dziesiąty rehabilituje się tu za Time Lord Victorious. Oddanie życia za wszechświat albo Ziemię, albo towarzysza, to powód, z którym Doktor by się błyskawicznie pogodził – mało to razy się narażał? Ale zginięcie, bo jeden starszy człowiek, nieznaczący w skali wszechświata wlazł do budki i nieszczęsnym zbiegiem okoliczności nie może z niej wyjść… Tak ma odejść Doktor, ten, który powstrzymał Mistrza, Władców Czasu, Daleków, itp, itd? Który tyle dobrego mógł jeszcze zrobić dla świata? Dziesiąty dostaje tu lekcję pokory; oczywiście, że się sprzeciwia tej niesprawiedliwości, że miał ledwo parę lat; ale ostatecznie opamiętuje się, godzi się ze śmiercią i wie, że uratowanie Wilfa “to dla niego zaszczyt”. Późniejsza seria pożegnań domyka wszystkie wątki, a sama regeneracja jest rewelacyjna. Każdy ma swoich ulubieńców, ale w tym momencie żegnamy Toma Bakera New Who i tego się nie da załatwić kichnięciem, ta scena musi być taka, jaka jest.
Protestuję przeciwko nazywaniu “I don’t want to go” improwizacją, dopóki nie zobaczę źródła; domagałam się go już od kilku osób podających tę plotkę dalej i nikt nie był w stanie go wskazać. Za RTD improwizacja zdarzała się bardzo rzadko i po prostu nie wierzę, że ostatnie słowa Doktora nie zostały starannie zaplanowane.
Za same dialogi Doktora z Wilfem cała trójka (Tennant, Cribbins i RTD) powinna dostać nagrodę. A Murray Gold za Vale Decem kolejną. A propos Vale Decem, uwielbiam fakt, że na koncertach Doctor Who Symphonic Spectacular temu utworowi towarzyszyło w tym roku wideo przedstawiające regeneracje wszystkich dotychczasowych Doktorów, i ta pieśń stała się niejako pieśnią o regeneracji; jednak ten moment, w którym Dziesiąty zaczyna regenerować wciąż należy do niego, bo to on jest wtedy pokazany.
Zgadzam się z tobą jeśli chodzi o Dziesiątego i jego historię w odcinku. Była pełna uczuć, dynamizmu. Nie można by było się nie popłakać. Jednak jest rzecz, które nie mogę przetrawić:
zmartwychwstanie Mistrza – załamałam się, tak jakby nie można by było dać innych postaci. Wskrzeszanie na nowo antagonistę, jak w filmie z 8 Doctorem, by pokazać jaki z niego badass – dla mnie to jest żałosne. Mistrz zepsuł mi humor podczas oglądania. Jeszcze ten kanibalizm. Fuj.
Jeśli chodzi o ostatnie słowa 10 to nie wiem czy to improwizacja czy nie, ale jeśli tak, to szacun dla Davida Tennanta – potrafił być uważnym fanem nawet na planie: Spotkałam się z pewnym postem na tumblr, że “I don’t want to go” to po prostu antonim “Allons-y!” Bo spójrzmy z tej perspektywy: Dziesiąty Doctor chętny przygód, największy fan ludzi, pędzi do przodu mówiąc francuskie słówko znaczące “Let’s go”, jednak gdy dochodzi do momentu, kiedy Doctor będzie musiał zmienić ciało – ucieka od regeneracji. Nie chce zrobić nowego kroku do przodu. Chce rozpoczynać przygody, poznawać wiele wspaniałych miejsc, ale w starym ciele. Dlatego Dziesiąty mówi, że nie chce odchodzić, a własną regenerację – śmiercią. Zawsze był i jest uważany za romantyka – wrażliwy młodzieniec, nieszczęśliwie zakochany. I dlaczego nie mógłby bać się śmierci? To emocjonalne użalanie się nad sobą kiedy Wilf siedział zamknięty w kabinie – dla mnie to majstersztyk. Później był tylko płacz i chusteczki.
Najciekawsze jest, jak bardzo kochał własnych towarzyszy, że musiał przed regeneracją zobaczyć ich jeszcze raz, przekazując spojrzeniem list pożegnalny. Dla mnie to jest najbardziej smutny i najbardziej przygnębiający moment. Można odczuć, oglądając odcinek, że ty także musisz się pożegnać. Dziesiąty miał dużą gromadkę towarzyszy i każdy mógłby nim zostać, bo to przecież, wg mnie, to najbardziej ludzka regeneracja w DW. Każdemu potrafił powiedzieć coś na pocieszenie (Planet of Dead) i każdego uważał za wyjątkowego człowieka (Rose, Donna zwłaszcza, jednak nie mam zamiaru przypominać ich biografii)
Jeśli chodzi o Rose to są dwa powody, który jeden z nich tłumaczyć nie trzeba (no spoiler dla tych, którzy pominęli pierwsze serie), Drugi powód później Moffat zagarnął w “Czasie Doctora”:
– Amelia
– Kim jest Amelia? – pyta Clara
– To pierwsza twarz jaką zobaczyłem
Muszę stwierdzić, że bardzo ciekawy i mam nadzieję, że przy większości regeneracji, będzie on pokazywany.
Odkąd napisałam tamten komentarz, przeczytałam książkę Daviesa “The Writer’s Tale” i wynika z niej, że I don’t want to go zostało wymyślone przez Daviesa na długo zanim wymyślił fabułę The End of Time. Naprawdę nie wiem, skąd się wzięły te plotki o improwizacji. Davies “czuł” swoich Doktorów bardzo dobrze i dziwne by było, gdyby starannie nie zaplanował ostatnich słów Dziesiątego, tak ważnego momentu dla każdego Doktora.
Nie chcę narzucać swojej opinii, ale jeśli chodzi o Mistrza, pomyśl jak on pasuje do odcinka, w którym wszyscy pragną przetrwania i/lub nieśmiertelności. Jeśli nawet Gallifrey ma szansę powrotu, to dlaczego nie Mistrz? To, co martwe lub skazane na śmierć, próbuje znaleźć drogę, żeby znowu żyć, ale wszystkie te próby są wbrew naturze (u Mistrza to się objawia błyskawicami i kanibalizmem); i Doktor też będzie musiał umrzeć, o czym jako widzowie wiedzieliśmy od miesięcy. Mistrz, który wcześniej był kwintesencją walki o przetrwanie – zmienił się w człowieka, żeby przetrwać – doskonale się w klimat odcinka wpisuje.
Poza tym jest w tym odcinku parę świetnych scen z Doktorem i Mistrzem; ta, w której Mistrz ratuje Doktora i atakuje Rassilona – you did this to me! – cóż, bez niej four knocks nie byłyby takie przeraźliwie mocne, bo ten moment daje nam nadzieję, że jeśli nawet Mistrz mógł zrobić coś dla Doktora, to może jednak, może jest nadzieja na uniknięcie nieuniknionego… Ale oczywiście nie. Doktor i Mistrz są tutaj równi, mają wspaniałe interakcje i trudno mi sobie wyobrazić ten odcinek bez Mistrza.
Tak, zdecydowanie przeciwieństwo Allons-y! i I don’t want to go jest mocne. TAK bezsilna wściekłość Doktora, gdy Wilf siedzi w budce, czemu musiałeś tam wleźć i utknąć, ja wcale nie płaczę. I zgadzam się, że Dziesiąty był najbardziej ludzkim z Doktorów, i ten strach przed regeneracją też się wiązał z tym, że po regeneracji Doktor traci cechy, które jako ludzie uznajemy za definiujące dla osoby: wygląd, osobowość, emocje. Co mu po tym, że jako Jedenasty będzie Rose pamiętał, jeśli nie będzie jej kochał, czy to jest dalej ta sama osoba?
“Największy fan ludzi” tak się przejechał w Midnight… Jak to dobrze, że nie ocenia nas po naszych najgorszych momentach. Pozdrawiam serdecznie.
Był to najgorszy odcinek w całej historii DW, praktycznie bez żadnych zalet. Masa błędów (Upadek Doktora, który nic mu nie robi – lata wcześniej podobny, a nawet z mniejszej wysokości,spowodował regenerację – to raz, dwa to Rassilon, który po pierwsze pojawił się znikąd bez wyjaśnienia, po drugie z może nie kryształowego ale na pewno nie obłąkanego gościa został jakimś szaleńcem wrzeszczącym, że nie chce umierać – przypominam, że to facet, który kiedyś dobrowolnie zrezygnował z nieśmiertelności.) a zachowanie postaci leży i kwiczy, (To, co zrobiono z Mistrzem no i oczywiście niedoktorowe bredzenie jak to regeneracja jest śmiercią w wykonaniu wcielenia, które na początku swojej bytności powiedziało “To ciągle ja”) 0/10.
Z tą śmiercią to chodziło mu, że umiera to jaki był czyli np. to, że dawał przeciwnikowi szansę się wycofać, jego cechy charakteru. A powiedział wtedy “to ciągle ja” bo chodziło mu o to, że ciągle jest Doktorem a nie kimś innym. Rassilon podobnie zachowywał się w 9 sezonie ale na to już nie narzekasz. Co do upadku się zgadzam.
W rozmowie z dziadkiem Donny Dziesiąty rzucał tekstami, które stoją w jawnej sprzeczności z “To ciągle ja”. A poza tym to on nie umiera – regeneracja to nie śmierć, czego dowodzą inne jej sceny, nawet nie tylko gdy to sam Doktor regeneruje. Taka na przykład Romana zregenerowała w zasadzie dla kaprysu.
Rassilon w dziewiątej serii był po prostu dużo bardziej sobą, niż w TEoT. Nadal jeszcze nie w stu procentach, ale to krok w dobrą stronę.
U mnie odcinek ten wywołuje mieszane uczucia. John Simm był moim pierwszym Mistrzem i uważam, że zagrał to wspaniale. Nie wszystkie aspekty tej postaci mi odpowiadały, ale zrobił i nadal robi wrażenie. Po drugie był to ostatni odcinek Tennanta, którego uwielbiałam i nie do końca odpowiada mi sposób w jaki zginął. Liczyłam no coś innego… Nie podobało mi się jak zrobili z niego pomarszczonego goblina. Moim zdaniem jego postać powinna odejść z godnością, w końcu nie regenerował pierwszy raz w życiu. Za to bardzo do niego pasowało poświęcenie się dla Wilfreda. Był to odcinek niespójny i chaotyczny i nie wiem czy określiłabym go arcydziełem jednak niewątpliwie był to odcinek zapadający w pamięć
Nawet nie pamiętam tego odcinka. :”D
Dobra może sobie coś przypomne…
-był Mistrz… uh… uh… Potem było dużo Mistrzów (to ten odcinek?) Uh >:I
– Były 4 puknięcia
– był Doctor z bronią
– potem Doc miał się zregenerować… nie robił tego… było nudno… bardzo nudno… cholernie się nudziłam. Och rołz. nah. CHOLERA UMIERAJ W KOŃCU 10! D:< Uh! Uh świeci się! :D A nie znowu nie UMIERAJ TY GŁUPI 10! D:< "Aj don łana gooooołłłłłłłłłdsjkdjfjsks"
-TAK NARESZCIE OMG 11! TAK!
Dla mnie jest to najpiękniejszy, a zarazem najsmutniejszy odcinek. Z dzieciństwa jako Doctora pamiętałam tylko Davida i naprawdę poruszyło mnie jego odejście gdy wróciłam do tego serialu.Co jakiś czas oglądam go sobie i przypominam fabułę by nigdy nie zapominać o tym wspaniałym odejściu Davida. Dla mnie było to niesamowite pożegnanie, które pokonało Christophera i Matta. Przez cały odcinek wiesz, że umrze, ale i tak masz nadzieje, nie chcesz by ktoś zapukał cztery razy… Gdy się to dzieje nie masz już wątpliwości. I te niezapomniane “I don’t want to go.” (lub ” I don’t wanna go” jak jest na gifie. Nie jestem pewna która forma jest prawidłowa.). Kocham ten odcinek i jest pod każdym względem najpiękniejszy ze wszystkich.