Mistrz Ainleya w rozległej perspektywie

Spośród wielu złośliwych kreatur, zajadłych wrogów, skorych do zatargów Daleków czy Cybermenów, żadna stwora nie może się chyba poszczycić relacją z Doktorem tak zawiłą jak Mistrz. Przyjaciel wewnątrz wroga i wróg wewnątrz przyjaciela, jak to kiedyś trafnie ujęła Missy. W ciągu stuleci znajomości zarówno Mistrz, jak i Doktor, mieli różne twarze, upodobania, a ich przyjaźń cechował różny stopień zażyłości lub obopólnej niechęci. W pewnym sensie każdy z nich stanowił odpowiedź na postać drugiego, a zarazem ilustrację stylistyki charakterystycznej dla danego okresu w dziejach serialu i telewizji jako takiej. Nie da się jednak uniknąć wrażenia, że tak jak są Doktorzy, o których się mówi, których się lubi, których się analizuje, tak i są pewne faworyzowane powszechnie wcielenia Mistrza. Wszyscy, nawet ci, którzy nie mieli przyjemności czy też nie skusili się jeszcze na klasyczne serie, znają Rogera Delgado choćby pobieżnie, wszyscy, oczywiście, znają Johna Simma i Michelle Gomez. Te trzy wcielenia chyba najsilniej zakorzeniły się w wyobrażeniach młodych fanów na temat postaci Mistrza. Zmierzam jednak do całkiem innego Mistrza – o którym się właśnie nie mówi, choć bardzo długo, bo aż przez cztery regeneracje pod rząd (od Czwartego po Siódmego!), dokuczał Doktorowi i to w ścisłym kanonie, w serialu. Nie stał się jednak Mistrzem ulubionym, nie zagrzał miejsca w wyobraźni współczesnych widzów, jak Delgado, Simm czy Gomez.

Dwunasty Doktor i Missy

Jak to możliwe, zastanawiam się, że mimo tak długiej kadencji, nigdy nie wszedł na dobre do świadomości większości fanów, nigdy nie rozgościł się w naszych myślach, a raczej został skazany na tkwienie na ich marginesie? O tej właśnie niezwykłej anomalii będę się rozwodzić w niniejszym felietonie. Napiszę kilka słów o zmieniającej się stylistyce w telewizji, o kreacji pewnego wyjątkowo wrednego Mistrza, o tym, jaki właściwie był i dlaczego oraz o tym, z jakich powodów wypadł z torów fanowskiej świadomości i czy wypadł z nich słusznie, czy, słowem, da się go w ogóle lubić i godny jest on naszej uwagi? Rozrzucając dookoła gumowe confetti i machając aksamitną, czarną peleryną, zapraszam do lektury moich przemyśleń na temat Mistrza granego przez Anthony’ego Ainleya oraz tła, na którym usytuować należy tę postać.

Od lewej: Piąty Doktor, Mistrz (Ainley)

Na samym wstępie muszę jednak nadmienić, że nie mogę nazwać się niezawodnym ekspertem w kwestii wiedzy na temat tego właśnie wcielenia złośliwego Władcy Czasu, bo granice mojej znajomości z tym panem wyznacza życie Piątego Doktora. Ale taka właśnie znajomość w zupełności, jak sądzę, wystarcza, by zrozumieć sedno tej postaci i jej trudną sytuację w świecie Doctor Who.

Gdy przychodzi do rozmów o klasycznych seriach i Mistrzu, to jakoś tak się dzieje, że mówi się zawsze o eleganckim geniuszu zła o twarzy Rogera Delgado. Prawdziwy Moriarty dla wewnętrznego Holmesa równie eleganckiego Trzeciego Doktora. Wojny dżentelmenów, można by rzec. Czasem rozmawia się jeszcze, choć bardzo ogólnie, o tych porządnie „przypieczonych” Mistrzach u kresu ostatniej regeneracji, ale rzadko kiedy wspomina się o Ainleyu. Cóż to był za Mistrz! Cała powaga i otoczka geniusza zła z typu tych, którzy stoickim gestem głaszczą kocura, siedząc sobie na przypominającym tron fotelu, prysła kompletnie po latach włóczenia się w gnijących ciałach i oto, w odcinku The Keeper of Traken, narodził się nowy, nowy Mistrz.

Narodziny Mistrza Ainleya

Niemal u kresu życia Czwartego Doktora, uporczywy niczym karaluch Władca Czasu posunął się do kradzieży ciała, odnosząc w tej kwestii wielkie zwycięstwo i to, bynajmniej, nie zwycięstwo ostatnie! Nie było to byle jakie ciało, ale ciało władcy planety Traken, Tremasa, a wszystko to dzięki zamaskowaniu TARDIS jako niewinnego zegara, który tak zafascynował starego Tremasa, że ów dał się zwabić wprost w szpony Mistrza. Już na tym etapie widz mógł cieszyć się tym jakże wspaniałym widokiem ton gumowego, do cna sztucznego materiału, którym twórcy serialu obkleili Ainleya. Stary Tremas, brodaty i łysy, magicznie wyewoluował w czarnowłosego, brodatego diabła. Twórcy serialu bardzo polubili zabieg obklejania Ainleya świństwami rozmaitego autoramentu, absolutnie nieautentycznymi, nieprzekonywającymi i stosowali go w późniejszym okresie nagminnie.

Tak oto wkroczył Ainley na scenę, by chwilę potem, w odcinku Logopolis, bezceremonialnie zepchnąć Czwartego Doktora z wieży radiowej, przyczyniając się w ten sposób do jego regeneracji. To powinno już dać nam wyobrażenie, z jakim dokładnie Mistrzem się mierzymy. Otóż cała domniemana sympatia i wspomnienia o minionej przyjaźni z Doktorem zniknęły, jakby ich nigdy nie było! Nic więc, być może, dziwnego, że z Ainleyem widzowi tak trudno sympatyzować. Trzeba powiedzieć o tej regeneracji, że była to wyjątkowo jednowymiarowa istota.

Od lewej: Mistrz (Ainley), Czwarty Doktor

Może warto zaryzykować w tym miejscu dygresję i spróbować zrozumieć Mistrza Ainleya, sytuując jego postać w szerszym kontekście – historycznym oraz wśród innych Mistrzów.

Postaci Doktora i Mistrza zwykle stanowią odpowiedzi na siebie nawzajem, jak już wspomniałam, jednocześnie będąc ilustracją ogólnie pojmowanej dynamiki dobra i zła w danym czasie w mediach. I tak oto Trzeci Doktor i Mistrz Delgado nawiązują jeszcze do opowieści o nieco zwariowanych, ale szlachetnych i inteligentnych dżentelmenach w pelerynie i ze szpadą w dłoni oraz nikczemnych geniuszach, palących cygaro, gdy snują demoniczne plany.

Od lewej: Trzeci Doktor, Mistrz (Delgado)

By zilustrować lepiej przemiany, jakie zaszły w prezentowaniu motywów antagonistycznych w telewizji od ich czasów, możemy zestawić tych dwóch panów z Dwunastym i Missy. Niby mamy tu pewne nawiązanie do pierwotnej relacji Mistrza i Doktora z serialu (inteligentny, doświadczony bohater i elegancki geniusz zła), ale jest to podobieństwo powierzchowne, działające jako swoisty hołd. W istocie jednak mamy bohatera (Dwunastego), który nie jest już kryształowym dżentelmenem z eleganckim akcentem, ale nieco zarozumiałym, szorstkim i nie całkiem przyjacielskim świrem, który ponadto przejawia pewne, kontrastujące z powagą wieku cechy nie tyle ekscentryka, co po prostu dużego dziecka. Missy zaś, po pierwsze, jest kobietą (przemiany sięgają tu oczywiście do zmiany płci, która w latach osiemdziesiątych po prostu by nie przeszła), ale ponadto jest faktycznie, realnie przeciwniczką Doktora, równą mu, a nie komicznie złowrogim antybohaterem skazanym na oczywistą klęskę. Jest znacznie bardziej plastyczna, nieprzewidywalna, a do tego nie jest zła do szpiku kości, tak, jak Doktor nie jest całkowicie dobry. Te manipulacje dobrem i złem to ważna cecha współczesnej telewizji i to nawet takich jej form, które kierowane są do dzieci i nastolatków, jak Doctor Who. Kiedyś takie formy z pewnością uznano by za zbyt zawiłe dla dzieci. No, a kiedyś Doctor Who kierowany był w sposób dość oczywisty głównie do dzieci. Dziś jest już znacznie bardziej „dla wszystkich”.

Serial w doskonały sposób pokazuje zatem ewolucję od niemal zupełnie czarno-białej dynamiki dobra i zła do sytuacji, w której granice dobra i zła są nieco rozmyte, co sprawia, że widz nieustannie wątpi w bohatera i o wiele łatwiej przychodzi mu sympatyzowanie z czarnym charakterem. Takie rozmycie daje nam zawsze poczucie, że jest coś więcej pod relacją bohaterów, że są alternatywne możliwości ich postępowania. Kiedyś jednak tak nie było…

Od lewej: Piąty Doktor, Mistrz (Ainley)

Mistrz Delgado jednak, mimo tak oczywistych i charakterystycznych dla antagonisty z ówczesnej ramówki nieczystych intencji, miał pewną klasę oraz odrobinę głęboko skrywanej sympatii do Doktora, co zapewne w połączeniu z faktem, że był pierwszym Mistrzem, czyni go właśnie wcieleniem tak znanym i szanowanym, nawet przez tych, którzy bezpośrednio się z nim nie zapoznali. Rzadkie w ówczesnej telewizji wykorzystanie cienia przyjaźni (a więc czegoś pozytywnego) zapewne dodało rywalizacji bohaterów fabularnej pikanterii.

Po śmierci kultowego już Rogera Delgado postać Mistrza została zdystansowana, aż w końcu zmieniła się w pokracznego, zdewastowanego kościotrupa u kresu cyklu regeneracyjnego.

Od lewej: Mistrz u kresu cyklu regeneracyjnego, Czwarty Doktor

Na Ainleya zatem, a zarazem twórców spadło niełatwe zadanie – stworzyć pierwszego po Delgado w pełni ucieleśnionego Mistrza. Czy podołali? Większość zapewne powie, że nie bardzo i, obiektywnie rzecz biorąc, będą mieli zapewne rację. Dla współczesnego widza, który tak lubuje się w przemieszczaniu granic dobra i zła, Ainley będzie najpewniej żałosną, dziecinną i kompletnie nieautentyczną wariacją na temat postaci Mistrza. Nawet Delgado nie jest już dla współczesnego widza atrakcyjny (poza oczywistym sentymentem czy respektem, jaki fan może do tej legendy żywić), a co dopiero jednowymiarowy Ainley!

Zapewne więc owa jednowymiarowość, stanowiąca przecież przeżytek, jest jednym z powodów, dla których to wcielenie nie jest ubóstwiane.

Mimo tej wady, Mistrz Ainleya przeżył uparcie aż cztery regeneracje Doktora wbrew prawom fizyki, logiki, religii i zdrowego żywienia! Wszystkim prawom! Nawet sympatiom ludzi! Nosił obraźliwie przyklejoną bródkę, aksamitny, czarny kubrak, jak na prawdziwego nicponia przystało i zwykł zanosić się złowróżbnym śmiechem, wyzywając wszystkich o „naiwnych idiotów”. Przeżył więcej Doktorów niż inni Mistrzowie, oddychając chyba tylko czystą sztucznością i złem z bajek dla dzieci o bardzo, bardzo złych łotrach.

Od lewej: Czwarty Doktor, Mistrz (Ainley)

Być może fabularnie winą za taki stan rzeczy można by obarczyć te lata tułania się po jaskiniach, lata nikczemnego życia kościotrupa u kresu cyklu regeneracyjnego. Być może to one sprawiły, że Mistrz stał się taki; stał się komiczną niemal karykaturą czarnego charakteru bez krztyny sumienia, stylu, kropli oryginalności. Stał się agresywnym, pewnym siebie potworem, lubującym się we władzy, w sianiu zamętu, w demonicznym chichocie? Cóż, byłaby to przecież całkiem sensowna teoria! Mistrz Ainleya, zgodnie z nią, byłby próbą powrotu do własnej tożsamości sprzed wielu regeneracji, próbą nieudaną, efektem lat życia w ciele okaleczonym i nikczemnym. Byłaby to w takim ujęciu postać znacznie bardziej intrygująca, szalona i skaleczona podłym życiem.

Mistrz (Ainley) w pelerynie

Wygląd Mistrza Ainleya to wizualna kpina ze wspomnienia o Delgado. Czarna jak węgiel, doklejona bródka nie daje widzowi nawet cienia wątpliwości – jest sztuczna w sposób niemalże zamierzony. Włosy są tak przylizane, że przypominają hełm. Kubrak obszyty złotą nicią to triumf złego gustu, a okazyjnie noszona czarna peleryna z kołnierzem wcale nie poprawia całokształtu. Wszystko to wspomina czarnowłosego i w czerń odzianego pierwszego Mistrza, ale jednocześnie, papugując go, banalizuje go także, upraszcza. Talent oryginalnego Mistrza do tworzenia masek i przebrań niemożliwych do przejrzenia przez Trzeciego Doktora został zastąpiony wspomnianą już toną gumy i doklejonym nosem. I tak – Mistrz Ainleya to gruby, kosmiczny quasi-sumo Kalid w fatalnym odcinku Time-Flight, starzec-mędrzec Portrevee na planecie Castrovalva czy też (jakże przewrotnie nazwany!) rudobrody sir Estram, rycerz dworu króla Jana.

Mistrz (Ainley) w przebraniu Kalida

I tu znów – można by rzec, że to wady, że to kolejne powody, dla których nie jest to ulubione wcielenie fanów, ale, gdyby wrócić do mojej teorii fabularnej ewolucji postaci, opierającej się na przyczynie i skutku, byłyby to próby powrotu Mistrza do sedna samego siebie. Próby nieudolne. Próby szaleńca, o których nawet ów szaleniec nie wie, że są pokraczne i skazane na niepowodzenie.

Mistrz Ainleya to wcielenie, które stosowało przemoc wobec kobiet (choćby biednej Peri Brown, która nie pozostała mu dłużna), przepadało za torturami (które chętnie stosowało na Adricu, towarzyszu Doktora), wcielenie, które samo się zmniejszyło, eksperymentując z kompresorem tkanek, wcielenie, które jako majak prześladowało Piątego Doktora w momencie jego śmierci, a zarazem i wcielenie, które nie potrzebowało żadnego wyjaśnienia swojego wiecznego powrotu zza grobu. On po prostu wracał i już. Nikt nie pytał, a on nie odpowiadał: jak? Po prostu wracał. Jedyne zaś, czego po sojuszu z nim mógł się spodziewać Doktor, to pewnej zdrady w ostatnim momencie.

Mistrz (Ainley) więzi Adrica

Czyż i całe to pokazowe wręcz zło nie mogłoby być częścią teorii?

Jednowymiarowość, bezwstydna próba nawiązania do Mistrza Delgado, a do tego absurdalna dawka żałosnych kostiumów, przemocy i rubasznego chichotu to te wszystkie powody, dla których Ainley nie zdobył sobie tylu fanów, co Delgado (o współczesnych Mistrzach i Mistrzyni nie wspominając), to powody, dla których i wy skreślilibyście go od razu. To niewątpliwie pokłosie kiczu telewizji tamtych lat czy też efekt kierowania serialu do młodszej widowni, ale może być to także naturalny efekt ewolucji tej postaci.

Mistrz (Ainley), kadr z odcinka Survival

Może to być też coś dla koneserów kampu, jeżeli przyjmiemy, że cała ta aura złowieszczego absurdu do przesady to coś zamierzonego lub też sami postanowimy ją postrzegać jako taką właśnie. Wówczas będzie to Mistrz bardzo zabawny, skradający się pokracznie w kostiumie z bufiastymi rękawami i padający w każdym niemal odcinku pod ciosami kobiet (tu – Peri dała mu nieźle popalić w odcinku Planet of Fire), fragmentów sufitu czy własnych idiotycznych planów.

Doctor Who i zwierzątko imieniem Kamp

Nie ma on zatem takiej wady, której nie można by z powodzeniem przekuć w zaletę lub też doszukać się w niej czegoś racjonalnego albo chociaż komicznego.

Dla wielu będzie on zawsze tylko nędzną podróbką nieśmiertelnego Rogera Delgado, kuzynem w szaleństwie Mistrza Simma, żartem i niepowodzeniem. Jednak było to niepowodzenie bardzo wytrwałe, bardzo śmiałe i, w gruncie rzeczy, bardzo zabawne.

Mistrz Ainleya, powiem jeszcze na jego obronę, czasem, choć rzadko, bardzo rzadko, przejawiał szczątki sympatii do Doktora czy też można się było dopatrzeć dawno zaprzepaszczonej dynamiki między Doktorem a Mistrzem w jego osobie. Czyż bowiem Mistrz Ainleya nie prosił Doktora o pomoc, ginąc w płomieniach na planecie Sarn, a Doktor nie wydawał się autentycznie rozdarty, pozostawiając go na pastwę losu? Nie da się też wyrzucić z pamięci słów tego tak prostackiego z pozoru łotra wygłoszonych nie bez pewnego wyraźnego sentymentu w odcinku rocznicowym The Five Doctors:

Kosmos bez Doktora, aż strach pomyśleć.

Mistrz (Anthony Ainley)

Na pytanie zatem, czy da się go lubić, odpowiem: oczywiście, czemu nie? To jednak zależy wyłącznie od wybranej przez nas perspektywy. Można, podsumowując, Mistrza Anthony’ego Ainleya postrzegać jako klęskę twórców, nieudaną próbę stworzenia nowego, a zarazem starego Mistrza, co tylko obraża pamięć o Delgado. Można widzieć w nim figurę charakterystyczną dla programów telewizyjnych dla dzieci z lat osiemdziesiątych, a zatem niepogłębioną, nijaką na tle innych, a już szczególnie współczesnych, Mistrzów. Można doszukiwać się w nim, jak ja się doszukiwałam, jakiegoś etapu ewolucji postaci. Można też cieszyć się niecnie z jego przerysowanego stylu i braku taktu, szukając w nim czegoś zabawnego czy też milutkiej, kampowej chełpliwości. Można też po prostu widzieć w nim to wszystko naraz.

Warto okazać mu, jak sądzę, odrobinę serca, bo, znając jego irytującą zdolność do nieumierania, kiedyś, gdy każdy już dawno pogrzebie myśl o nim pod stertą nowych bohaterów i czasoprzestrzennych przygód, Mistrz Ainleya wróci, by bezczelnie zająć należne mu miejsce na tronie w loży szyderców i chichocząc pod sztucznym wąsem zawoła do nas pogodnie z góry: ach, wy naiwni idioci!

Od lewej: Siódmy Doktor, Mistrz (Ainley)



Popkulturowy nerd, ekstrawertyczny introwertyk, rysownik-amator i pisarz-hobbysta z dalekiej północy. Dla przyjaciół: Tai.

Gallifrey.pl  wszystko o serialu Doctor Who

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *