„Imperium śmierci” – wrażenia redakcyjne

Sutekh powrócił… Co sądzimy o pierwszym sezonie przygód Piętnastego Doktora? Zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z ostatniego odcinka nowego sezonu, Imperium śmierci. Serdecznie witamy też naszych wyjątkowych gości: Natalię i Jacka z kanału Hype Train | Pociąg do popkultury, Bartosza z Torchwood5, Agatę z Bałaganu Kontrolowanego, Radosława z grupy Disney Plus Polska, Sylwestra z kanału Retro komiks, Jakuba i Piotra z podcastu O Filmówce Przy Kremówce, Bartosza z fanpage’a Kapitan Fandom, Karola z ekRAJNIzacji, Filipa z The Philmer, Dominika z kanału Ja, Dominek, a także Łukasza i Filipa. Jeśli jeszcze nie oglądaliście odcinka, nadróbcie go szybko – tekst zawiera spoilery!

Krzysztof Danielak: Nadszedł finał. Druga część tej historii była zaskakująco przyjemna w oglądaniu, mimo pewnych wad. Działko Morrisa rządzi – UNIT dba o wyposażenie swoich pracowników. Zdania o Rose nie zmieniam. Ta historia poradziłaby sobie równie dobrze bez niej. Zapamiętana TARDIS byłaby fajną niespodzianką, jednak Disney zdążył ją zaspoilerować w jednym ze spotów, być może przez pomyłkę, bo szybko to zdjęto. Niemniej nawiązania do przeszłości były tu plusem.

Ta historia miała być kulminacją wielkich tajemnic sezonu. Dobrze podejrzewałem, że Sutekh siedział w TARDIS od Pyramids of Mars, jednakże memiczność tego wątku chyba nie była zamierzona przez RTD. Oszukanie Sutekha było całkiem spoko, zabicie go w wirze czasu już mniej – jeśli przeżył tyle czasu na zewnątrz TARDIS, to jakoś wątpię, by zostawienie go w wirze zrobiło mu większą krzywdę. Drugi wątek sezonu, czyli kim jest matka Ruby, ma zaskakujące rozwiązanie – ja sam zakładałem, że zwykłą osobą okaże się pani Flood. Subverting expectations mogło zostać zrobione znacznie lepiej. Rozwiązanie tajemnicy jest spoko, ale psuje je przywoływanie śniegu przez Ruby. Nie wiem też, dlaczego boski kosmita i UNIT mieli tak wielki problem z ustaleniem tożsamości Louise Miller. Tak samo dziwne i nielogiczne było wskazywanie latarni przez matkę Ruby. Dużo prościej było zostawić po prostu kartkę z imieniem przy dziecku. Niemniej scena spotkania Ruby z biologiczną matką była mocna i budziła emocje. Pożegnanie Doktora i Ruby wyglądało, jakby żegnali się definitywnie (wiemy, że towarzyszka wróci w kolejnym sezonie). Ostatnia scena natomiast budzi ciary; strój pani Flood jest bardzo interesujący. Ciekawe, w którą stronę ten wątek pójdzie.

Sezon 1 zgodnie z zapowiedziami ma charakter antologii. Odcinki są dość niezależne i nawet jeśli ktoś zaczął oglądać dopiero finał, to wszystko jest ładnie streszczone. Gdyby nie reset, to można by pomyśleć, że to seria 14 – w przeciwieństwie do takiej serii 11 mamy tu bardzo silne osadzenie nowej ery zarówno w New Who, jak i Classic Who. Dotychczasowi fani wyłapią mnóstwo smaczków. Mamy też wręcz nadreprezentację odcinków eksperymentalnych i zastanawiam się, czy ten sezon jest rzeczywiście dobrym wprowadzeniem dla nowych widzów. Sam Doktor jest fenomenalnie obsadzony i Gatwa bez wątpienia ląduje w czołówce moich ulubionych Doktorów. Mój główny zarzut wobec tej inkarnacji to zbyt częste płakanie. Owszem, mieliśmy wcześniej bardziej wrażliwych Doktorów, a Piętnasty jest dużo bardziej otwarty niż poprzednicy i Gatwa potrafi takie sceny grać, ale płakanie co odcinek (i 4 razy w „Imperium śmierci”) osłabia wymowę scen, które wyzwalają takie emocje w Doktorze. Mam jednak nadzieję, że to będzie punkt wyjścia do rozwoju tej inkarnacji Doktora, dlatego z definitywną oceną tej cechy jeszcze zaczekam. Uważam, że dużo lepiej do Whoniwersum wprowadzała seria 1. Informacje o uniwersum były lepiej rozłożone i pokazane, zamiast opowiedziane. Relacja między Rose a Dziewiątym rozwijała się też naturalniej. Po części jest to spowodowane większą ilością odcinków; uważam że sezon 1 zyskałby na odcinku lub dwóch więcej, dlatego cieszę się, że Davies chciałby dążyć do ich większej liczby.

No to czekamy na Święta z Moffatem i nową towarzyszką!

Łukasz Skórko: „Russell, mordo, daj kiedyś komuś napisać drugą część finałowego two-partera, każdy lepiej na tym wyjdzie xD” – to zdanie napisałem na gorąco, zaraz po obejrzeniu finałowego odcinka nowego sezonu w wątku spoilerowym na TARDISawce. I dalej się pod nim podpisuję. Legenda Ruby Sunday stoi kilka poziomów wyżej od Imperium śmierci. Setup finału był po prostu zbyt piękny, wiadome było (albo przynajmniej powinno być wiadome), że RTD tego nie uniesie.

W gruncie rzeczy Imperium śmierci oglądało mi się przyjemnie. Nie mam wielkich zarzutów odnośnie tempa historii, chłonąłem całym sobą każdą scenę z Piętnastym i Mel, która w moich oczach stała się właśnie Sarą Jane najnowszej ery serialu. I dobrze, chętnie zobaczę jej w przyszłości więcej.

Mój główny zarzut dotyczy tego, jak został skonstruowany scenariusz. Przez to, że na początku odcinka giną dosłownie wszyscy, stawka po prostu nie istnieje. Gdyby „wyparowała” tylko Kate, ewentualnie kilka osób znajdujących się w siedzibie UNIT-u, mielibyśmy do czynienia z dużo bardziej wiarygodnym zagrożeniem. Ale jak tylko pani Flood zamieniła się w piach, całe napięcie zniknęło. Wielka szkoda, że Sutekh został pokonany w tak prosty i idiotyczny sposób, a wątek matki Ruby sprawia wrażenie, jakby był pisany na kolanie.

Niemniej, ten sezon, choć okropnie krótki, dostarczył mi wiele frajdy. Super było znów wyczekiwać kolejnych odcinków z faktycznym entuzjazmem. Mam wielką nadzieję, choć pewnie złudną, że RTD nauczy się na swoich błędach i da w przyszłości więcej okazji twórczych innym scenarzystom i scenarzystkom. Russell wrócił, szanowni państwo. Ze wszystkimi swoimi zadami i waletami.

Piętnasty Doktor z gwizdkiem Empire of Death

Natalia Fila Zabrzeska (Hype Train | Pociąg do popkultury): Przygoda z Doktorem na razie dobiega końca. Za nami bardzo emocjonujący finał, który jak dla mnie genialnie podsumowuje cały sezon. Wyjaśnia nam prawie wszystkie tajemnice, zostawiając niektóre na dalsza drogę. Genialnie też plecie ze sobą wątki, które dostawaliśmy w poprzednich odcinkach. Osobiście jestem bardzo zadowolona z tego zakończenia. Bardzo dobrze zbudowało nam to, z jakim koniec końców Doktorem mamy do czynienia. Doktor Ncutiego Gatwy jest naprawdę wyjątkowy, charyzmatyczny, emocjonalny, buntowniczy i inny niż jego poprzednie reinkarnacje.

Co mnie zaskoczyło w całym sezonie, a szczególnie w finale tego sezonu, to ilość nawiązań do przygód z Classic Who. Byłam przekonana, że twórcy pójdą zdecydowanie pod nowego widza, odcinając się trochę od starszych epizodów. A zdecydowanie tutaj mamy ich dużo więcej niż w innych seriach. Szczególnie że wielu nowych widzów, tych, którzy dołączyli do oglądania dzięki Disney+, nie bardzo ma dostęp do starszych odcinków. Oczywiście w żaden sposób nie przeszkadza to w cieszeniu się tą przygodą, jednak ilość smaczków, nawiązań i mrugnięć okiem mnie zaskoczyła. Sama też nie byłam w stanie wszystkiego wyłapać. Jednak to podejście budzi we mnie nadzieję, że może szykują dla nas niebawem jakąś niespodziankę i dostaniemy starsze przygody Doktora w bardziej dogodnej dystrybucji?

Te kilka tygodni z Doktorem przypomniało mi, jak kocham tę postać i ten serial. Jak wyjątkowe miejsce w moim sercu ma Doktor Who. Bardzo będę tęsknić. Na szczęście nie tak długo, przed nami świąteczny specjal, a w przyszłym roku znów wsiądziemy z Doktorem do TARDIS i wyruszymy przez czas i przestrzeń na nowe przygody. Nie mogę się już doczekać. Na koniec Doktor Ncutiego Gatwy to zdecydowanie mój Doktor.

Jacek Gajowniczek (Hype Train | Pociąg do popkultury): Są pewnie ludzie, których bardziej usatysfakcjonował ten finał, chociaż część druga trochę bardziej przypadła mi do gustu. Cieszy jeszcze większa spójność z całością sezonu i całkiem imponująca ilość akcji. Ale finalnie nie mogłem się pozbyć wrażenia oderwania od tej historii. Do momentu odnalezienia matki Ruby jakoś nie potrafiło przykuć to mojej uwagi tak mocno, jakbym chciał.

A skoro już o tym. Od razu cieplej mi na sercu, jak tylko pomyślę o genezie Ruby, którą otrzymaliśmy i sprytne wywiązanie się z jej niezwykłości… po prostu człowieczeństwem. Ale jakaś diabelska cząstka mnie już nadstawia drugie ucho po ujawnienie jej ojca. Chociaż chyba chciałbym dostać po twarzy od Daviesa i finalnie odkryć równie sprytną zagrywkę fabularną.

No i mamy to, wiemy już jak wygląda pełny sezon nowego Doktora. Tylko czy tak naprawdę nie był on trochę połówką sezonu? Czy w alternatywnej rzeczywistości mogliśmy dostać kilka odcinków więcej? Tego się nie dowiemy. Ale póki co jestem w stanie zgodzić się na taki układ, dzięki obietnicy 9 epizodów co roku. Jedno wiem na pewno. Doktor powrócił w wielkim stylu i nie chcę, żeby kiedykolwiek się to skończyło. Do zobaczenia w Święta! (Moffat, patrzę na ciebie).

Bartosz „Rhydian” Gawron (Torchwood5): Pierwszy finał Russella po jego wielkim powrocie i niestety nie dowiózł. Tak jak 73 jardy i Legenda Ruby Sunday to zebranie do kupy jego najlepszych momentów z przeszłości, to niestety Imperium śmierci jest zebraniem jego najgorszych elementów w jeden odcinek. Największym zarzutem, jaki zawsze mieli fani w stosunku do scenariopisarstwa Russella, było tak zwane resetowanie całych wydarzeń do stanu początkowego. Naprawdę liczyłem, że nauczył się na błędach i pokaże nam coś nowego, ale wyszło jeszcze gorzej, niż zwykle u niego. Nie dość, że fabularnie nic się nie trzyma kupy, to strona emocjonalna też powalająca nie jest.

O ile na papierze pomysł na to, by mama Ruby była zwykłym człowiekiem jest ciekawy, to sposób, w jaki ta tajemnica została tu zbudowana, kompletnie do tego nie pasuje. Do tego jaki sens ma mama Ruby wskazująca na nazwę ulicy, gdy nikogo nie ma w pobliżu, by to zobaczyć. Czemu to wspomnienie zmieniło się i pierwotnie nie pokazywała tej tabliczki? Czy Sutekh serio trzymał Doktora i Ruby przy życiu, bo musiał koniecznie wiedzieć, kim jest ta matka? Strasznie zagmatwane. O ile kocham całą sekwencję w TARDIS, wybudowanej ze wspomnień, to nie wiem jak widzowie, którzy nie oglądali Tales of the TARDIS, musieli się czuć. Wydaje mi się, że wtedy to nie siada aż tak dobrze. Pokonanie Sutekha było żartem. O ile kupuję pomysł na przywiązanie go za pomocą inteligentnej liny do TARDIS, to ciągnięcie go przez wir i odwrócenie wszystkiego było klapą i lekkim pośmiewiskiem. Śmierć plus śmierć to życie? Co? Straszna głupota. Najgorsze jest to, że od samego startu było wiadomo, że wszystko będzie cofnięte, bo w pierwszych scenach zabili cały UNIT. Chociaż Rose nie wydawała się tym przejmować, nawet jak właśnie była zabijana. Podobało mi się natomiast powiązanie kilku elementów z 73 jardami. To w mojej opinii wypada bardzo naturalnie i intrygująco. Mel była fenomenalna. Dosłownie zakochałem się w niej i bardzo chciałbym, żeby została ponownie towarzyszką Doktora. Jej energia była magiczna.

No i teraz o tym, dlaczego strona emocjonalna nie zagrała. W seriach 1-4 mieliśmy 13 odcinków, by poznać towarzyszy, ich rodziny oraz relację z Doktorem. Tutaj mamy 9 odcinków (jeżeli liczymy świąteczny), z czego w dwóch z nich interakcje między Ruby i Doktorem są bardzo mocno ograniczone. Jedyne, co wiemy o Ruby, to sekret jej narodzin i to, że bardzo lubi Bridgertonów. Kiedy jej sekret okazuje się nie być niczym wielkim, to zostają nam jedynie Bridgertonowie. Jest to nawet gorsza sytuacja, niż z Clarą w serii 7, gdzie rozwiązanie jej zagadki było chociaż bardzo ciekawe. Niestety przez ten odcinek ucierpi bardzo mocno cały sezon, ale o tym się przekonam dopiero po rewatchu.

Kate Stewart po ujawnieniu się Sutekha Empire od Death

Łukasz Grzesik: Imperium śmierci to najlepszy finał sezonu, jaki mógł powstać. Prawdziwy popis geniuszu scenariopisarskiego Russella T Daviesa. Stanowiący dzieło epokowe, dzieło przełomowe i redefiniujące nie tylko obecnego Doktora Who, lecz także całą telewizję i streaming. To zachwycający popis kunsztu szczególnie w drugiej połowie odcinka. Pokonanie Sutekha było wspaniałe, łamanie oczekiwań wspaniale zrealizowane. To było niesamowite, złoczyńca takiego kalibru, który realizował swój plan przez lata, pokonany w minutę. Choć istnieją rzeczy w odcinku, przy których nie da się nie zachwycić. Najbardziej zachwycające jest rozwiązanie zagadki tego, kim jest matka Ruby. Pamiętasz czytelniczko lub czytelniku całą sprawę ze śniegiem? Dobre żarty, nie ma żadnego znaczenia. Albo to, jak ta tajemnicza postać pokazała na coś podczas scenki w Kosmicznych dzieciakach? Dowiadujemy się, że to był znak z napisem Ruby Road. Znak, którego w ogóle nie widać, zarówno w odcinku świątecznym, pierwszym odcinku sezonu, ani kiedykolwiek później. Co więcej, nie ma tam nawet słupa, na którym ten znak by się znajdował. Nie mówiąc już o tym, że dosłownie nikt, oprócz potencjalnie Sutekha, relaksującego się na TARDIS, nie patrzył się na ten znak tej konkretnej świątecznej nocy.

Teraz na poważnie. Aktorstwo Ncutiego w większości było świetne, Millie piękna jak zawsze i też bardzo dobrze sobie radziła. Pierwsza połowa epizodu solidna, bazująca na nastroju. Potem przyszło niestety rozwiązanie odcinka i części tajemnic sezonu, zrealizowane w rozczarowujący sposób. Jestem rozczarowany, całkowicie rozczarowany. Miałem o wiele większe oczekiwania, które okazały się naiwnym, nadmiernym optymizmem.

Agata Jarzębowska (Bałagan Kontrolowany): Dwa finałowe odcinki oglądałam jeden po drugim, dlatego Legenda Ruby Sunday i Imperium śmierci funkcjonują w mojej głowie jak jeden film. Film, który przez pierwszą połowę był doskonały i trzymał w napięciu, by w drugiej połowie absolutnie nie dowieźć żadnej ze swych obietnic.

Imperium śmierci ogląda się bardzo dobrze, pod warunkiem, że człowiek nie zaczyna się zastanawiać nad jego logiką. Bo gdy już zacznie, ta niestety bardzo mocno kuleje.

Zacznijmy od samego Sutekha (który, jak rozumiem, był „tym, który czeka”?) – Sutekha przerażającego, sprawiającego, że Doktora na samym początku sparaliżował strach. Tylko co z tego, skoro finalne rozwiązanie było banalnym złapaniem psa na smycz, a wszystko, do czego doprowadził bóg śmierci, można było cofnąć. Ja wiem, że serial w większości przypadków ma w zwyczaju odwracać straszne wydarzenia, ale tak naprawdę wystarczyłoby zabicie wszystkich pracowników UNIT-u. Dzięki temu nie trzeba by resetować wydarzeń, a doktorowe uniwersum mogłoby lizać rany po tej potyczce w kolejnym sezonie.

Jednak jestem jeszcze w stanie przeżyć samą finałową walkę, która dała mi przebłysk mojego kochanego Jedenastego Doktora, będącego przecież postrachem wszechświata, gdyby nie rozczarowanie wątkiem Ruby i jej matki.

Jak można robić podbudowę pod niezwykłość tej dwójki i rozwiązać to hasłem: „my uznaliśmy, że twoja mama jest ważna, więc się taka stała”? To brzmi, jakby Russell T Davies nie miał pomysłu, kim matka Ruby powinna być, więc uczynił ją „nikim”, co absolutnie nie ma sensu. Przecież wspomnienie samo się zmieniło, kobieta wskazywała palcem na Doktora (absolutnie nie kupuję wątku wskazywania na nazwę ulicy, bo nie ma w nim krztyny logiki). Nie wiemy też do końca, dlaczego wszędzie za Ruby pojawiał się śnieg. Przyznam, że ja byłam przekonana, że Ruby jest córką/wnuczką jednego z tych bóstw, z którymi bez przerwy walczył Doktor. W dodatku ta obsesja Sutekha była dziwaczna: pozbawił życia cały wszechświat, przecież to logiczne, że zabił też matkę Ruby, niezależnie kim by była. Co za różnica, czy pozna jej imię, czy nie.

Odcinek tak naprawdę ratowali aktorzy, którzy sprawdzali się zarówno w pierwszoplanowych, jak i trzecioplanowych rolach i sprawiali, że całość oglądało się bezboleśnie. Bardzo mnie cieszy, że Ncuti Gatwa okazał się doskonałym Doktorem, a Millie Gibson idealnie wpasowała się rolę towarzyszki. Ta dwójka miała naprawdę fajną chemię i cieszę się, że Ruby jednak powróci w 2. Sezonie, i trzymam kciuki, by nie był to powrót tylko na chwilę. Ale też nie ukrywam, ciekawa jestem nowej towarzyszki, w którą wcieli się Varada Sethu.

Radosław Koch (Grupa Disney Plus Polska): Miał być finał, a dostaliśmy coś, co bardziej przypomina finał połowy sezonu. Nie zmienia to faktu, że większość odcinka naprawdę mi się podobała, choć bardziej jako kolejna przygoda Doktora, niż finał sezonu. Rozwiązanie wątku Sutekha może było trochę banalne, ale nie wyróżniało się pozytywnie czy negatywnie na tle innych tego typu wątków. Poza tym fajnie, że Mel miała też w tym odcinku swoje pięć minut, a także pojawiły się przebitki ze starszych przygód Doktora.

Jednak najbardziej kontrowersyjnym elementem jest rozwiązanie wątku Ruby Sunday. Nie miałbym problemu z tym, że Ruby jest „nikim”, gdyby zostały wytłumaczone wydarzenia ze wcześniejszych odcinków. A, przynajmniej dla mnie, to, co zostało tu zostało zaprezentowane, nie jest sensownym wytłumaczeniem. Może dostaniemy coś więcej w kolejnym sezonie, ale przynajmniej na razie jestem mocno zawiedziony tym, co zostało pokazane.

Inaczej jest zupełnie z wątkiem pani Flood, ponieważ jej występ w finałowym odcinku wprost wskazuje, że będzie istotnym graczem w kolejnych odcinkach. I to dla mnie nie jest wadą, ponieważ widz wprost wie, że może liczyć na kontynuację. Na rozwiązanie czekają też wzmianki o „tym, który czeka” z paru wcześniejszych odcinków tego sezonu. Chyba że chodziło o Sutekha, ale jeśli tak było, to też nie zostało to sensownie rozwiązane.

Ruby i Doktor Empire of Death

Sylwester Kozdroj (Retro komiks): Zostałem niemalże kupiony. Finał wszedł mi najbardziej oraz zrekompensował większość epizodów wcześniejszych. Bardzo chciałbym, aby drugi sezon został wizualnie skrojony na wzór Empire of Death. Odcinka, w którym Doktor błyszczał oraz był naprawdę naszym dawnym, bystrym, na cztery nogi kutym chłopakiem. Oczywiście, trochę mam żal do Russella T Daviesa, że takiego przebojowego bohatera nie mieliśmy okazji widzieć już na początku, zapewne trochę cieplej patrzyłbym na ten cały disneyowski restart. Z drugiej strony Ncuti Gatwa zapewne musiał po prostu wgryźć się w rolę, nabrać doktorowej charyzmy, poczuć klimat uniwersum oraz mieć czas narzuć Doktorowi własny style, będący znakiem firmowym Piętnastego.

Empire of Death to finał satysfakcjonujący. Dobrym go nie nazwę, gdyż w mojej ocenie zbyt mętnie wytłumaczono sposób, w jaki Doktor pokonał Sutekha. Numer z liną był rzecz jasna w stylu Władcy Czasu i nawet brakowało mi takich nagłych zwrotów akcji w stylu deus ex machina. Powiedziałbym nawet, że był to wyjątkowo doktorowy numer. Niemniej, przemowa Piętnastego na koniec doprowadziła do tego, że zacząłem się mocno zastanawiać nad przyszłością tytułowej postaci. Doktor nigdy nie był dla mnie personą, która byłaby kimś więcej niż Władcą Czasu podróżującym przez czas i przestrzeń. To facet w magicznej budce przeżywający zwariowane przygody. Tymczasem w Empire of Death dostaliśmy kogoś niemalże równego bogom, kogoś, kto symbolizuje życie na skalę wszechświata. Być może ten skok w dość dziwną symbolikę był chwilowym wytrychem mającym podbudować znaczenie sceny, ale patrząc na to wszystko czułem opór przed takim Doktorem. Byłbym bardzo rozczarowany, gdyby Davies zrobił z Doktora kolejnego superbohatera.

Idźmy dalej. O ile jednak zagmatwanie wątku Sutekha mogę zrozumieć, to mam problem z wątkiem matki Ruby. Mówiąc dosadnie: czuję się oszukany. Być może pierwotny zamysł pana Russella T Daviesa był inny od finałowego, być może gdzieś idea zagadkowej matki rozmyła się w połowie sezonu… nie wiem. Nie jestem jednak zadowolony oraz uważam, że potencjał został zmarnowany. Oczekiwałem większego boom na koniec, a dostałem dość mętne tłumaczenie o sile bycia normalnym człowiekiem, który pewnego dnia, pewnej godziny, postanowił wskazać na nazwę ulicy. Serio?

Napisałem jednak, że finał uważam za dobry, si? I tak rzeczywiście jest 🙂 Był szalony, ekscytujący, o dobrej dynamice fabularnej. a na sam koniec mocno chwycił za serducho. Ciekawy. Bardzo nie lubię tego określenia – jest szalenie mało precyzyjne – ale niekiedy dobrze oddaje to, co akurat warto podkreślić. Oglądając Empire of Death nie czułem, że coś jest robione na siłę. Może i pan Russell T Davies przekombinował z matką Ruby i istotą Doktora, ale poza tym było dobrze. Większość klocków do siebie pasowała, a nasz chłopak pokazał się z dobrej strony. Najlepsza scena? Rozmowa Doktora z matką – w tej roli Sian Clifford – nie pamiętającą swego dziecka.

Jakub Kraszewski (O Filmówce Przy Kremówce): Zacznę może od pozytywów, bo tu mam niestety mniej do powiedzenia. Ncuti dostał w końcu coś na kształt wielkiej doktorowej przemowy, i choć nie należy ona do najlepszych, to jest naprawdę nieźle sprzedana aktorsko. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że Gatwa był doskonałym wyborem do tej roli i mam nadzieję, że w przyszłych sezonach dostanie nieco więcej pola do popisu i wykazania się, bo z jego charyzmą i ekspresją aż prosi się o wrzucenie mu więcej emocjonalnych momentów. Jak np. scena z miłą kobietą od łyżki – autentycznie przeszły mnie lekkie ciarki, gdy zorientowała się, że jej dziecko nie żyje. Całkiem podoba mi się też motyw wrzucenia wspominkowej TARDIS z Tales of the TARDIS do kanonu – ten motyw na dłuższą metę nie ma za wiele sensu, ale w ramach tego odcinka działa całkiem nieźle.

Co natomiast nie działa, to – niestety – praktycznie cała reszta. Z jednej strony nie mogłem się tego nie spodziewać (finały sezonów Russella T Daviesa przeważnie tak wyglądały), z drugiej po bardzo fajnym poprzednim odcinku chyba dałem się nabrać, że tym razem będzie inaczej. Sutekh, po swoim niesamowicie efektownym wejściu, został sprowadzony do nieśmiesznego żartu. Ciężko mi uwierzyć, że najgroźniejsza istota we wszechświecie dała się pokonać w tak prosty sposób. Poza tym, czemu on się właściwie nie rusza? Mięśnie mu zdrętwiały przez setki lat siedzenia przyklejonym do ściany TARDIS? Swoją drogą, to kolejny idiotyczny wątek – czemu Davies bawi się w takie wyjaśnienia, zamiast spokojnie założyć, że skoro Toymaker i Maestro mogli wejść do naszego świata przez wydarzenia z Wild Blue Yonder, to reszta Panteonu może zrobić to samo? Cały czas nie mogłem się też opędzić od wrażenia, że twórcy strzelili sobie w stopę, zostawiając wykasowanie całego życia z wszechświata na początek tego odcinka. Miałoby to dużo większy ładunek emocjonalny jako cliffhanger na zakończenie zeszłotygodniowej Legendy Ruby Sunday. Prosta analogia: czy pstryknięcie Thanosa z Avengers: Infinity War miałoby taki sam wydźwięk, gdyby doszło do niego na początku Endgame, a dwie godziny później, w tym samym filmie, jego efekty zostałyby odwrócone? Nie wydaje mi się.

Największe kontrowersje w fandomie wzbudził twist ze zwyczajnością matki Ruby. Osobiście nie miałbym z tym żadnego problemu, gdyby nie fakt, że przez cały sezon (nawet w tym odcinku!) sugerowano nam jakieś paranormalne konotacje z tym związane. A już wyjaśnienie, że kobieta wskazywała tak naprawdę na znak, by w ten sposób symbolicznie nadać imię porzuconej córce, to szczyt żenady. Choć uczciwie muszę przyznać, że scena spotkania Ruby z biologiczną matką była całkiem ładna i może nawet nieco wzruszająca (w bardzo tani sposób, ale jednak swoje zadanie spełniła).

Frustrujący to był seans, tym bardziej kiedy uświadamiamy sobie, jak wiele jego problemów można by rozwiązać, gdyby sezon trwał nie 8, a standardowe 13 odcinków. Niemniej, pomimo niesmaku, to nadal jeden z zaledwie dwóch odcinków z tego sezonu, o których mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że mi się nie podobały. Mam tylko nadzieję, że w przyszłym sezonie scenariusz finału napisze ktoś inny.

Filip „ThePinkFin” Mazur: Skończyło się! Sutekh pokonany, a wszyscy ocaleni! Dostaliśmy obiecywane domknięcie niemal wszystkich wątków sezonu, a przede wszystkim poznaliśmy matkę Ruby. Czy warto było więc czekać tyle czasu?

Całościowo ten odcinek wraz z poprzednim to bardzo solidna historia, ale też trochę naciągana. Gdy oglądam coś i nie muszę się zastanawiać, jak przedstawić swoje wrażenia w tekście, to czasem jest mi łatwiej luźno myśleć o wydarzeniach, ale na potrzeby tego tekstu zwracam uwagę, że scena z Nieznajomą prawie mnie nie przekonuje. Właściwie mogłoby jej nie być. Nie należy jej raczej rozumieć wyłącznie dosłownie, ale jej przekaz wydaje mi się nie być tak istotny, a na koniec Doktor miał łyżkę i walczył nią z Robin Hoodem… Kurczę, nie ten odcinek! Poważnie, od razu pomyślałem o Robocie z Sherwood, a jest to skojarzenie nikomu niepotrzebne. Po prostu tamten moment zupełnie mnie nie kupił.

Pyramids of Mars jeszcze nie widziałem, ale już zamówiłem sobie DVD, więc może lepiej zrozumiem tego wielkiego przeciwnika, którego Doktor się bał, tego boga śmierci, który miał tyle czasu, żeby dopracować swój genialny plan. Na ten moment Sutekh jest dla mnie zwykłym psem, który głośno szczekał. Zgubiła go ciekawość, bo też zastanawiał się nad tożsamością zwykłej kobiety, która mu nie zagrażała, ani nie była w stanie mu pomóc. Nie jest to coś, co powinno go interesować. Tak czy siak, nawet jeśli założymy, że faktycznie zginął i już nie wróci, to i tak może wrócić. W końcu gdzieś tam jest sobie druga TARDIS, która powinna mieć swoją wersję Sutekha, który – jeśli się nie zduplikował – to, według mnie, powinien być tylko na niej.

Jak już zaznaczyłem, ten tekst tylko sugeruje, że odcinek jest słaby. Mimo pewnych niedociągnięć bawiłem się na nim całkiem dobrze i ucieszyłem się jak dziecko z powodu fragmentów przedstawiających Czwartego Doktora i Sarę Jane. Będę bardzo tęsknił za serialem i już nie mogę się doczekać odcinka świątecznego, choć mój ulubiony odcinek z tego roku to bezdyskusyjnie Diabelski akord. Chcę więcej takich.

Piętnasty Doktor i Mel Empire of Death

Piotr Nowak (O Filmówce Przy Kremówce): No i doczekaliśmy się, finał pierwszego sezonu disneyowskiego Doktora Who. Jak jednak wypada zakończenie wątku historii Ruby Sunday i pradawnego boga śmierci – Sutekha? Niestety rozczarowująco. Zanim jednak przejdę do mankamentów z tym odcinkiem, to skupię się na pozytywnych aspektach. Ncuti Gatwa i Mille Gibson jak zwykle kradną show jako Doktor i Ruby. Więcej czasu ekranowego dostaje tu także Bonnie Langford, powracająca do roli Melanie Bush, co z pewnością ucieszy długoletnich fanów serii. Odcinek też ma momentami naprawdę mocny ładunek emocjonalny, jak na przykład przy scenie z łyżką.

Niestety cała reszta wypada blado. Największym rozczarowaniem jest dla mnie sam Sutekh, który po jakże efektownym wprowadzeniu w poprzednim odcinku zostaje tu sprowadzony do roli starego psa, przyczepionego do TARDIS. Naprawdę spodziewałem się tutaj czegoś więcej, po tym, jak był on budowany przez ostatni odcinek, a tym czasem Doktor i Ruby pokonują go w naprawdę bardzo prosty sposób – ot, przyczepiają smycz, przyczepiają do TARDIS i spuszczają w otchłań. W ogóle nie czuć, że mamy tu do czynienia z najpotężniejszym z wrogów Doktora. Paradoksalnie mam wrażenie, że problem ten można by łatwo rozwiązać, gdyby sezon miał 13 odcinków zamiast 8. Twórcy mogliby wtedy pokazać skalę zniszczeń dokonanych przez boga śmierci oraz bardziej rozwinąć jego postać.

Kolejnym problemem jest dla mnie zakończenie wątku z matką Ruby. Choć w teorii motyw jej zwyczajności może wydawać się ciekawym odwróceniem oczekiwań widza, to niestety zaprzecza on wszystkim poprzednim informacjom o matce Ruby, jakie dostawaliśmy w poprzednich odcinkach. Przez cały sezon dostawaliśmy wskazówki, że Ruby i jej matka są nadprzyrodzone, tymczasem ostatni odcinek wyrzuca to wszystko do kosza. Dodatkowo plot twist, że matka Ruby tak naprawdę wskazywała na drogowskaz, przez co symbolicznie nadaje imię swojemu dziecku, to już po prostu szczyt głupoty.

Jednak pomimo mocno rozczarowującego finału jestem zainteresowany, jak dalej potoczy się historia Doktora i Ruby w następnych sezonach.

Bartosz Piotrowski (Kapitan Fandom): Po pierwszej połowie sezonu przerwałem oglądanie odcinków na bieżąco. Przeciętność opowiadanych przez Daviesa historii zaczęła mi poważnie wadzić. Gdy jednak nadrobiłem Kropkę i Bańkę z jej blackmirrorowym wydźwiękiem oraz nieszczęśliwym zakończeniem, moje serce ponownie napełniło się nadzieją. „Może jednak będzie lepiej?” – myślałem… i się przeliczyłem. Kolejne odcinki niczym nie porywały, a chociaż Legenda Ruby Sunday miała w sobie siłę poprzez narastające napięcie, to pojawienie się Sutekha błyskawicznie je zniszczyło.

Kontynuacja tego wątku w finale wcale go nie naprawiła. Mamy do czynienia z prostackim antagonistą, który chce wszystkich zabić. Gdyby jeszcze budził grozę, to byłbym w stanie wybaczyć płytką motywację. Ale nie budzi. Szczególnie przy świadomości, że skutki jego działań zostaną odwrócone. Przecież wiadomo, iż twórcy nie zdobyliby się na taki krok jak zabicie całej Ziemi i innych planet odwiedzonych przez Doktora. Gdyby te działania nie zostały cofnięte, mielibyśmy do czynienia z zabiegiem znacznie ciekawszym. A jakby tego było mało, rozwiązanie okazało się aż nazbyt banalne. Odzyskujemy TARDIS, bierzemy pieska na smycz i po raz kolejny spuszczamy w wirze. Nuuuuda.

Na plus zaliczam emocjonalne sceny, takie jak rozmowa Piętnastego z tajemniczą matką, jego wyraz bólu po śmierci wszechświata oraz pożegnanie z Ruby. Po raz kolejny Ncuti i Millie potwierdzili, jak dobrymi aktorami są. Efekty specjalne jako tako się bronią. Niestety jednak wszystko inne ciągnie odcinek w dół, a najboleśniejszą kwestię stanowi rozwiązanie wątku towarzyszki. Po tym całym podbudowywaniu tajemnicy, jej matka okazuje się… zwykłą pielęgniarką, która zaszła w ciążę jako nastolatka i przez własne rodzinne problemy nie mogła jej wychować. Serio? To ma być odpowiedź? A co z tymi wszystkimi mocami, przerażeniem Maestro itd.? Nie kupuję wyjaśnienia z pamięcią czasu.

Moje podniecenie z powrotu Russella jako showrunnera stopniało do zera. Wprawdzie wolę ostatnie odcinki od większości tego, co w serialu zrobił Chibnall, lecz nie czyni to ich dobrymi. Do bólu przeciętny sezon z do bólu przeciętnym zwieńczeniem.

Karol Rajner (ekRAJNIzacja): No i koniec! Oczekiwania były ogromne, zwłaszcza po ostatnim świetnym epizodzie. Zatem czy Imperium śmierci sprostało wymaganiom? Trochę trudno mi na to pytanie odpowiedzieć.

Zacznijmy od tego, że ten finał uważam za naprawdę udany. Stawka była wysoka, emocji było sporo, a relacja Ruby-Doktor ponownie wypada fantastycznie. Moim problemem jednak jest nasz główny antagonista. Sutekh to ciekawy koncept, ale jednak dużo bardziej wolę te bardziej „doktorowe” kosmiczne zagrożenia, zamiast tego mitologicznego mambo dżambo. Podoba mi się za to, że Sutekh to faktycznie poważne zagrożenie, co udowadnia nam w tym odcinku kilkukrotnie. Czuć tutaj niemałą stawkę i autentycznie martwimy się o naszych bohaterów. Piętnasty Doktor, myślę, już ugruntował sobie pozycję jako pełnoprawne wcielenie tej postaci i wypada on w tym epizodzie naprawdę kapitalnie. Ncuti Gatwa jest w tej roli fenomenalny, gość idealnie czuje postać Doktora i bezbłędnie potrafi połączyć smutek tej postaci z jej radością i chęcią działania. Generalnie postać Piętnastego przeszła ogromną i zauważalną drogę przez cały sezon i zmieniła się wręcz nie do poznania.

Bardzo podoba mi się jak rozwiązano wątek matki biologicznej Ruby. Bałem się, że nasza towarzyszka Doktora finalnie będzie miała jakieś wyjątkowe kosmiczne pochodzenie, a tutaj okazało się, że jej matka to po prostu najzwyklejsza kobieta i właśnie dlatego ten wątek tak działa. Spotkanie Ruby z matką było pełne szczerych i autentycznych emocji. Aż zdziwiłem się, że RTD był w stanie coś takiego napisać. Twórcy bardzo zgrabnie zagrali fanom na nosie podpowiadając, że Susan Triad to wnuczka Doktora, co finalnie okazało się nieprawdą, a sama Susan tak naprawdę nie jest nikim aż tak istotnym. Kulminacyjna scena między Ruby a Doktorem jest wzruszająca i autentycznie dobrze napisana. Podoba mi się jak obie te postacie dojrzały pod wpływem tych wszystkich wydarzeń. Jest tutaj bardzo dużo treści, czasami może aż za dużo, ale i tak w ogólnym rozrachunku dostaliśmy kawał dobrej telewizji. Może nie porywa aż tak mocno i wiele wątków twórcy jak gdyby po prostu porzucili, ale tak czy siak jest naprawdę solidnie.

Cały sezon uważam za całkiem udany. Kilka naprawdę kapitalnych odcinków, jak 73 jardy, i kilka gorszych, jak Kosmiczne dzieciaki, tworzą nam interesującą i przede wszystkim spójną tematycznie całość. Mamy kilka pytań pozostawionych bez odpowiedzi, więc teraz pozostaje nam tylko czekać na kolejny sezon przygód Piętnastego Doktora i Ruby Sunday.

Ruby Sunday w Oknie Czasu Empire od Death

Dominik Śnioch (Ja, Dominek): Podobał mi się ten finał, naprawdę podobał. Była wysoka stawka, był technobełkot, była sprawczość Doktora. To ostatnie szczególnie mnie ucieszyło ze względu na niewiele tejże cechy w innych odcinkach sezonu. Tak, pokrzyczał sobie i pobeczał, ale to żaden problem, ten Doktor tak ma i akceptuję to. Obawiałem się też, że postać Susan Triad okaże się czymś takim jak Bad Wolf w sezonie Ecclestona – fajnym pomysłem, który jednak, przy bliższym przyjrzeniu się, nie zmienia fabuły w żaden sposób, bo bez napisów Rose mogłaby identycznie otworzyć serce TARDIS. Na szczęście jednak pani Triad to postać o bardzo ważnym znaczeniu dla planów Sutekha. Ten ostatni był z kolei bardzo fajnym złolem i superfajnie został wyjaśniony. Pieseł, na łańcuch i do budy, to jest na linę i do wiru czasu! Plus do tego na dokładkę to upiorne nieco opętanie Mel – świetne.

No a potem przyszło ostatnie piętnaście minut.

Co to było? CO. TO. BYŁO? Biologiczna matka Ruby, a przez to też i ona, jest zupełnie zwykłą, ludzką istotą, tak? W takim razie co z tym śniegiem? „Nie chciała być zobaczona” i dlatego futurystyczne technologie nie mogły jej zidentyfikować? No i to wskazywanie, jak się okazało, na tabliczkę z nazwą ulicy…. Nie wierzę, po prostu nie wierzę, jak niesamowicie fatalnie rozwiązano wątek tożsamości pochodzenia Ruby. Czy to naprawdę pisał Davies, trochę rąbnięty, ale jednak fachowiec w swojej pracy? Ponowne spotkanie panny Sunday i jej mamy było ładne i eskapistyczne, nawet jeśli przedstawione zbyt naiwnie, ale pozostaje ogromny niesmak po tym bardzo źle zrobionym wątku.

Gdybym miał to wszystko podsumować numerycznie, to pierwsze trzydzieści minut miałoby u mnie takie osiem na dziesięć, żaden majstersztyk, ale solidna rzecz, powyżej przeciętnej. Za to ostatnie piętnaście minut to w dużej mierze jakiś kiepski dowcip, godny oceny miernej.

Filip Tokarzewski (The Philmer): Dwie rzeczy w życiu są pewne – śmierć oraz to, że Russell T Davies nie potrafi pisać finałów. Niestety moje obawy się potwierdziły i nawet nieco wydłużony czas trwania odcinka nie pomógł w satysfakcjonującym rozwiązaniu wszystkich wątków. Empire of Death rozpoczynamy tam, gdzie skończyliśmy ostatnio, by z czasem wylądować w doktorowej wersji Avengers: Infinity War i Endgame – z tą różnicą, że ludzie nie zamieniają się w kurz, a piasek, a jedynymi ocalałymi są Doktor, Ruby i Mel.

Nie wiem czego się spodziewałem po Sutekhu, ale jego motywacja jest strasznie płytka, a sam antagonista nie budzi już takiego zagrożenia, jak w poprzednim odcinku, gdy widzimy go jedynie w formie wielkiego, generowanego komputerowo psa. Liczyłem, że jednak pojawi się jego zamaskowany wygląd, który jednak znam z jakichś kadrów, które widziałem z Pyramids of Mars. Oczywiście w odcinku jest to wytłumaczone „przywłaszczeniem kulturowym” i o ile rozumiem od czego Davies wychodzi na poziomie naszego świata, tak nie ma to sensu in-universe, skoro niby to Sutekh i jego rasa zainspirowali całą mitologię egipską. Ponadto, sposób, w jaki Sutekh został pokonany jest całkowicie rozczarowujący. Nie kupuję, że wystarczyło go po prostu złapać na wielką smycz. No i dlaczego tym razem zrzucenie go w wir czasu go zabija, skoro wcześniej mógł spokojnie w nim latać, przyczepiony do TARDIS, przez – ponoć – setki lat? No i co w takim razie z TARDIS Czternastego Doktora? Skoro Sutekh był przyczepiony do statku od Pyramids of Mars, to czy zduplikowanie go w The Giggle zduplikowało również Sutekha? Niestety, ten finał budzi więcej pytań niż odpowiedzi.

Nie mam problemu z tym, że matka Ruby okazała się być nikim istotnym, ale z pewnością wypadłoby to lepiej, gdyby cały sezon nie budował do jakiegoś wielkiego revealu. Wyjaśnienie, że tak naprawdę wskazywała ona nazwę ulicy brzmi jak coś, czego zapomniano usunąć z pierwszego draftu. Mimo wszystko wolę takie rozwiązanie, zamiast powrotu jakiejś starej postaci. Przez cały sezon widziałem teorie o każdej żeńskiej postaci, od River Song czy Clary, po nawet… Trzynastą Doktor… i mam wrażenie, że to strasznie napompowało oczekiwania. Oczywiście, to mogła być też zupełnie nowa postać – być może należąca do Panteonu bóstw (zwłaszcza ze względu na nierozwiązaną kwestię mocy Ruby). Jednak odzew, jaki widzę w fandomie, przypomina mi całą sytuację, jaka miała miejsce po premierze ósmego epizodu Gwiezdnych wojen i tym, że Rey również okazała się nikim (może tylko bez grożenia twórcom). Raz jeszcze – to mogło zostać lepiej rozwiązane, jednak nie mam problemu z samym odwróceniem oczekiwań.

Tym – niestety słabym – akcentem kończymy pierwszy/czternasty/czterdziesty sezon Doktora Who. Mogę teraz śmiało powiedzieć, że Piętnasty Doktor jest niesamowity aktorsko, jednak tym, co go sprowadza w dół, są scenariusze – i są to właściwie scenariusze Daviesa. Nie chodzi nawet konkretnie o ich jakość, a raczej o to, ile w tym sezonie było eksperymentowania z formą. To oczywiście też samo w sobie nie jest złe, jednak przez to sam Doktor był spychany gdzieś na dalszy plan. Jeśli miałbym sobie życzyć czegoś odnośnie kolejnych serii z Ncutim, to właśnie większej różnorodności wśród scenarzystów oraz zdecydowanie lepszych finałów ze strony Daviesa. Mimo to, chciałbym więcej takich odcinków jak The Devil’s Chord, Boom, czy Rogue, które nadal są w mojej czołówce tego sezonu i są tą jakością, jakiej brakowało mi w tych niechlubnych sezonach Chibnalla. A teraz byle do Świąt.


A wy co sądzicie? Może macie w jakimś aspekcie inne zdanie? Zapraszamy do dyskusji o nowym sezonie na naszym serwerze Discorda oraz na naszej grupie na Facebooku – TARDISawce, gdzie powstały spoilerowe wątki dyskusyjne. Nie może Was zabraknąć w ożywionych rozmowach, które mają tam miejsce właśnie teraz!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *