10 lat minęło – The End of the World
Człowiek-płachta, zagadka do rozwiązania i pierwsza podróż Rose, czyli oglądamy koniec świata.
Po pierwszym odcinku, który delikatnie mówiąc przynudzał, Russell T Davies postanowił napisać następny – Koniec świata („The End of the World”). Tym razem przeniesiemy się w przyszłość, daleko w przyszłość – do końca świata. Zaproponowano jednak jego dość optymistyczną wersję – ludzie przeżyli pięć miliardów lat i skolonizowali wiele planet. Czy ten optymizm przekłada się na jakość odcinka?
Tym razem początek nie powoduje ziewania. Przenosimy się od razu do celu podróży, widzimy opuszczoną Ziemię, płonące Słońce i interesujących gości. Wśród nich chodzące drzewa, Twarz z Boe oraz gwiazdę wieczoru – ostatniego człowieka, lady Cassandrę, która jest jedynie płachtą skóry rozciągniętą jak stara bluzka. Wszyscy rozdają sobie podarunki, a nieprzygotowany Doktor daje wszystkim powietrze ze swoich płuc, co wygląda jakby chciał przekonać ich, że nie jest pijany. Wygląda to przekomicznie.
Po ostatnim odcinku, w którym zasadniczo niewiele się działo, drugi wręcz zachwycał wartką akcją. Błyskawicznie okazuje się, że nie wszystkie prezenty podarowane przez gości są takie niewinne, a niektóre wręcz próbują przejąć kontrolę nad statkiem. Doktor tymczasem okazuje pierwsze oznaki zaniepokojenia po niespodziewanych i nieuzasadnionych turbulencjach. Jak to Doktor, musi wszystko sprawdzić. Zaprzyjaźnia się z kobietą drzewoidem (?) Jabe, która odkryła jego tożsamość. To właśnie dzięki niej dowiadujemy się, że Doktor jest Władcą Czasu. Wiadomość ta wywołuje w niej ogromne zdumienie. Doktor płacze, a widz rozpoczynający dopiero przygodę z serialem zastanawia się czemu.
Po schwytaniu pająka-sabotażysty i uratowaniu w międzyczasie Rose, Doktor dedukcją godną Sherlocka Holmesa ujawnia, kto i dlaczego próbuje doprowadzić do zniszczenia statku i zabicia gości. Lady Cassandra jednak ucieka, a Doktor musi uratować wszystkich przed spłonięciem podczas wybuchu Słońca. Przy pomocy Jabe resetuje system i naprawia uszkodzenia. Ona płaci jednak najwyższą cenę – z powodu wysokiej temperatury płonie. W ten sposób staje się pierwszą bohaterką, która oddała życie za Doktora po powrocie serialu.
Jednak zakończenie jest ostatecznie dobre. Doktorowi udaje się schwytać Cassandrę i wymierzyć jej karę. Minusem tego odcinka nadal jest główny adwersarz. Nawet pamiętając, że to był 2005 rok, to przecież już nie średniowiecze. Tymczasem po trzeszczących manekinach dostajemy równie trzeszczący kawał skóry, który potem efektownie wybucha jak rozgrzana lasagne. Z niesamowitą ilością krwi jak na kwadrat rozmiarów metr na metr… Ale mamy już wartką akcję, a także wiemy, że Doktor to Władca Czasu, a jego planeta przestała istnieć. Zawsze to coś. W tym niesamowitym wirze wydarzeń niestety Rose jest bardzo sztuczna, właściwie do niczego się nie przydawała, a ciągle tylko wymagała uwagi. Rolę towarzyszki przejęła Jabe. Jednak Doktor pozostał nadal Fantastic!
Drugi odcinek zdecydowanie lepiej niż pierwszy zachęcał do dalszej podróży z Doktorem. A następna recenzja już za tydzień!
A co Wy sądzicie o tym odcinku?
W poprzednim odcinku: recenzja Rose.
Będąc szczerym, po pierwszym odcinku wiedziałem na pewno, że będę oglądał Doctora Who, ale po tym wiedziałem, że stanę się oddanym fanem tej serii. Dziwaczni kosmici, z wyglądu, z zachowania i wartości (oddech jako intymny dar). Z retrospektywy patrząc, myślę, że do pewnego stopnia zostałem oszukany, ponieważ o ile pierwszy odcinek wprowadzał współczesną towarzyszkę i dlatego nie był tak dziwaczny, to drugi zdawał się przejść do rzeczy i wydawał się wskazywać tor rozwoju serialu, którym twórcy jednak nie poszli.
O co mi chodzi? Zastanówmy się, ile razy mieliśmy w tym serialu sytuację, że widzieliśmy wielu różnych kosmitów na raz niczym w kantynie Mos Eisley, którzy nie są przeciwnikami? Ponownie taka sytuacja się powtórzyła chyba dopiero w „The Rings of Akhaten”, który swoją drogą jest z jakiegoś powodu oceniany ekstremalnie nisko w wielu rankingach, co nie napawa mnie wielkim zadowoloniem jeśli o możliwość powrotu różnorodności Mos Eisley. Gdzie mieliśmy właściwie przyjaznych kosmitów, którzy nie byli humanoidami przypominającymi Władców Czasu? Rozumiem, że to w dużej kwestii sprawa budżetu, ale nawet w Classic Who potrafili sobie z tym radzić i nie było jakoś problemu. Chciałbym widzieć w przyszłości więcej obcych i obcych światów, bo w większości serii mieliśmy tego głównie przebłyski, aby zaraz wrócić z powrotem do podobnych korytarzy różnych stacji czy innych znajomych budowli, albo aby znowu otoczyć się ludźmi.
Szczerze powiedziawszy przez ten odcinek udało mi się przecierpieć pierdzących kosmitów, bo pokazał, że ten serial jakiś potencjał ma.
Uwielbiam twoje recenzje, a tak do tematu odcinek był okey, pomysłowy. Jednak szału nie ma :)