10 lat minęło – Rose
Blondynka z Londynu, żywy plastik i wielki powrót, czyli jak „Doktor Who” powrócił na ekrany.
Gdy jedna z ikon brytyjskości, „Doktor Who”, powracał na ekrany, można się było spodziewać odcinka, który na długo zapadnie w pamięć. Czegoś, co uderzy, zauroczy i skłoni do pozostania z serialem. Russell T Davies, producent, scenarzysta i jeden z „ojców” powrotu, zatrudnił znanego i uznanego aktora Christophera Ecclestona oraz aktorkę i gwiazdę muzyki pop Billie Piper. Czego więc można się było spodziewać? Powrotu z wielką pompą, wspomnienia najlepszych czasów. Jednak prawda okazała się nieco inna.
Początek trochę zawodzi. Przez pierwsze 3,5 minuty oglądamy Rose, typową brytyjską dziewczynę z blokowiska – jak budzi się, jak żyje, jak pracuje. Ten spokój przerywają ruszające się nagle manekiny oraz tajemniczy mężczyzna ratujący naszą bohaterkę z opresji. Gdy już zaczyna być ciekawie, a mężczyzna przedstawia się po pięciu minutach jako Doktor (wreszcie!), akcja się przerywa, budynek wybucha, a widz powraca do oglądania życia Rose. Po kolejnym spotkaniu z niezwykle tajemniczym Doktorem dziewczyna postanawia czegoś się o nim dowiedzieć. Znajduje w Internecie kontakt do Clive’a, który śledzi pojawienia się tajemniczego bohatera w czarnej skórzanej kurtce. Co ciekawe, gdy wpiszemy w Google „doctor blue box” (tak jak Rose), to jako pierwsza w wynikach wyszukiwania wyświetli się strona bliźniaczo podobna do tej, na którą trafiła przyszła towarzyszka Doktora.
Tutaj doszło moim zdaniem do absurdu, który jednak jest zauważalny przez „świeżego” fana dopiero po kilku sezonach – w jaki sposób Clive, wnikliwy poszukiwacz Doktora podróżującego w niebieskiej budce, znalazł tylko jedną inkarnację? Doktor od setek lat pod różnymi postaciami przemierza Ziemię, tymczasem w archiwach poszukiwacza znajduje się tylko ten jeden (w dodatku wklejony do zdjęć w tak beznadziejny sposób, że aż przykro patrzeć). Czy to niedbalstwo Russella T Daviesa, czy raczej celowa próba stworzenia zupełnie nowego serialu na starych fundamentach? Trudno mi powiedzieć.
W dalszym ciągu akcji Rose kolejny raz spotyka Doktora, wcześniej nie zauważając, że jej chłopak nagle zaczął zachowywać się dziwnie i jest bardziej plastikowy niż Ken od Barbie. Trafia do TARDIS, gdzie początkujący widz wreszcie (po prawie 30 minutach) dowiaduje się czegoś więcej o tajemniczym Doktorze. Jeśli do tego czasu jeszcze nie wyłączył… W końcu udaje im się namierzyć miejsce, z którego kontrolowane są manekiny, które w wyniku ich akcji zaczynają robić rozróbę na mieście. Ta całkiem niezła scena jest przerywana widokiem szamotaniny Doktora z manekinami (przez kilka minut…). Jednak ostatecznie wszystko dobrze się kończy. A Rose… Zostawia chłopaka i idzie na spotkanie przygodzie z Doktorem. Ciśnie się na usta…
Zdecydowanie na plus trzeba ocenić Christophera Ecclestona. Nowy Doktor wpisywał się idealnie w stary wzorzec – był trochę radosny, nieco „gapowaty”, ale też czasem ponury, tajemniczy i momentami gburowaty. Kryła się za nim jakaś zagadka. Widzowie się w tym zakochali. Wielokrotnie można było usłyszeć jego słynne później Fantastic!, które rozpoczęło modę na doktorowe catchphrease’y.
Z drugiej strony absolutnie stereotypowa blondynka Rose, mieszkająca z matką, gadatliwa, nieco próżna i wyzywająca, ale w ostateczności pomysłowa i odważna. Billie Piper dobrze przedstawiła tę postać i stworzyła naprawdę realistyczny obraz ze wszelkimi wadami i słabostkami, a nawet odważyła pokazać się na ekranie z rozczochranymi włosami. Mogliśmy też usłyszeć jeden z lepszych moim zdaniem motywów Murraya Golda, który mniej lub bardziej słyszalny przetrwał do końca czwartej serii.
Czy ten odcinek nadaje się na wielki powrót po 16 latach? Albo na rozpoczęcie przygody w świecie Who od zera? Moim zdaniem nie. Epizod został zamordowany dłużyznami i tajemnicami, które po jakimś czasie zaczynają być irytujące. Na plus gra aktorska, na minus niestety cały scenariusz. Russell T Davies, którego ogólnie bardzo cenię, niestety na początek zafundował nam mierny odcinek z kilkoma błyskami. Całe szczęście, że mimo to wpadliśmy w świat Doktora i nadal tu jesteśmy.
Masz inną opinię na temat tego odcinka? Zapraszam do dyskusji!
Mam tylko jedno ale: Clive miał informacje o tylko jednej inkarnacji bo o tylko jednej inkarnacji wiedział i tylko o jednej szukał faktów. Raczej nie przyszło mu do głowy że ktoś, nawet długowieczny kosmita, może zmienić wygląd, a nawet jeśli wiedziałby o regeneracji to nie miałby pojęcia jak wyglądali inni Doktorzy, mógłby to być każdy.
Ale trochę dziwne, że szukając informacji o tajemniczym osobniku z niebieską budką nie natknął się na… innych tajemniczych osobników z niebieską budką. Nie żeby poprzednie inkarnacje były bardzo ostrożne. :D
Albo późniejsze.
Obejrzałam ten fragment „Rose” jeszcze raz i Clive nic nie mówi o budce. Wydaje mi się, że po prostu zauważył, że na zdjęciach z różnych okresów pojawia się ten sam mężczyzna więc musiała to być tylko jedna inkarnacja.
Takie same zdanie – „Rose” to bardzo słaby odcinek po którym trudno było się przemóc do kolejnych. Na szczęście potem było tylko lepiej!
Dwa razy próbowałam obejrzeć „Rose”, dwa razy poległam, sądząc wtedy że ten cały „Doctor Who” to jakieś niepojęte badziewie. Całe szczęście ,że w końcu się przekonałam:)
Z okazji rocznicy powtórzyłam sobie odcinek i nie było źle. Był to mój drugi odcinek (pierwszym był Vincent and the Doctor, może dlatego byłam mocno zaintrygowana serialem) i właściwie natychmiast po nim obejrzałam kolejny, a po szóstym przepadłam dla świata. Ale wracając do tematu – mam wrażenie, że większym problemem odcinka był niski budżet i to, że nikt jeszcze nie wiedział jak się taki serial powinno kręcić – scenariusz był naprawdę dobry, tylko faktycznie – niektóre nieme sceny były za długie, niektóre efekty (jak Doctor wklejony nieudolnie na zdjęcia czy plastikowy Mickey) trochę zbyt już niestrawne. Ale też nam łatwiej to oceniać, bo kilka odcinków dalej dostajemy naprawdę cudownie sfilmowane historie i przemyślaną już grę tymi „słabymi efektami”, nie mówiąc już o jakości, jaką mamy teraz. Mam wrażenie, że jak zawsze najtrudniejsze były początki :)
Dobrze, że nie był to pierwszy odcinek Doktora jaki widziałem, bo bym się chyba szybko zniechęcił. :P
Ogólnie szału nie było, ale może być. Scena pożarcia Mickeya przez plastikowy kosz pod względem efektów specjalnych strasznie badziewna i w niezamierzony sposób komiczna. Reszta w porządku. Sceny „nudnego” życia Rose był jak najbardziej potrzebne dla kontrastu i jako wyjaśnienie czemu chce podróżować razem z doktorem. Nie podobało mi się jednak jak zaprosił ją do Tardis. Najpierw nie chciała się zgodzić (mało przekonująco), potem Doktor wspomniał tylko coś o podróżach w czasie i od razu hop do Tardis. No błagam!
Jeśli chodzi Ci o konto z avatarkiem do komentowania, to załóż sobie Disquisa :) Wiele blogów i stron korzysta z tej opcji, między innymi i Gallifrey.pl
JA uważam iż odcinek może nie miał niesamowitych efektów ale proszę Was był to 2005 rok. Mi się osobiście odcineczek podobał ^^
Faktycznie ten odcinek był słaby i przypuszczam, że gdybym Doctora nie znała od razu przełączyła bym TV.
Są seriale, których pierwsze odcinki zawierają najlepsze pomysły, błyszczą i obiecują, i czasem tych obietnic nie spełniają. I jest Doktor Who :) Serial, który uczy cierpliwości.
„Rose” jest dobrym odcinkiem, owszem, zawodzi na poziomie „kosmity tygodnia” i efektów, ale jeśli chodzi o postacie i to, co Davies nazywa „sercem historii”, to wszystko już jest i za wiele się nie zmienia.