„Świat na życzenie” – wrażenia redakcyjne

Czas przekonać się, co wydarzyło się 24 maja, a także co przygotowała dla Doktora i jego przyjaciół Trójca Nieświęta w składzie Rani, Rani, Conrad i… Omega! Zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z siódmego odcinka nowego sezonu, Świat na życzenie. Serdecznie witamy też naszych wyjątkowych gości: Radosława z grupy Disney Plus Polska, Jakuba i Piotra z podcastu O Filmówce Przy Kremówce, Filipa z The Philmer, Kacpra z TARDISawki, Dominika z kanału Ja, Dominek, a także Filipa i Annę. Jeśli jeszcze nie oglądaliście odcinka, nadróbcie go szybko – tekst zawiera spoilery!

Krzysztof Danielak: Wkraczamy w pierwszą część finału. Odcinek typu Human Nature, w którym Doktor jako John Smith musi odkryć, kim tak naprawdę jest – nie jest to trik, którego byłoby za mało. Niestety, historia z Dziesiątym zrealizowała go dużo lepiej, choć na Świecie na życzenie bawiłem się bardzo dobrze. Tak samo lubię motyw błędów w matriksie (i tu nasuwa się oczywiście skojarzenie z Extremis). Rozwalenie dystopii wątpliwościami? Kupuję to, podoba mi się myśl, że wątpliwości są zdrowym odruchem człowieka. Chciałoby się zobaczyć tego świata więcej. Ponownie mamy motyw opowieści. Od baśniowego siódmego syna siódmego syna po Conrada, który czyta Harry’ego Pottera, wróć – Doktora Who.

Na pochwałę zasługuje Archie Panjabi. Wprawdzie pewnie mogłaby bez problemu grać Missy, ale jak dla mnie dobrze uchwyciła postać Rani. Scena spotkania z Doktorem zagrana obłędnie. Cieszy, że dostała własny śrubokręt, który wygląda klasyczniej względem Piętnastkowego. Przypomina wyglądem strzykawkę, co bardzo pasuje do naukowczyni zajmującej się neurochirurgią. Świetne są również projekty Kościanego Pałacu, wielkich dinozauropodobnych kościanych bestii. A klasyformy to chyba moje ulubione pod kątem wyglądu stwory tego sezonu – dopełniają surrealistyczne wnętrza Pałacu. Dobre też jest pokazanie uprzedzeń Conrada. Mamy homofobię (zauważyliście, że NIKT nie zareagował, jak Kate stwierdziła, że Rani jest piękna?) czy zupełne ignorowanie osób z niepełnosprawnościami. Cieszy też niespodziewany powrót Łotra, choć wydaje mi się, że panowie znali się za krótko na aż takie wyznanie miłosne.

Niestety, odcinek nie jest idealny. Końcówka jest trochę przegadana, co nawet zauważa sama Rani. Czuć, że przydałoby się więcej odcinków w sezonie. Uważam też, że o tym, kim jest Rani, powinniśmy dowiedzieć się równocześnie z Doktorem. Wiemy, że to jakaś zła Władczyni Czasu (niech się nawet bigeneruje, ale bez zdradzania imienia). I słuchając Condrada zastanawiamy się – czy to Mistrzyni? Czy to Rani? A może zupełnie nowa Władczyni Czasu? Wiemy, że jest wrogiem Doktora i wprowadza w życie niecny plan. Zadziałałoby to zarówno dla nowego, jak i starego widza. Podobnie jak było to przy powrocie Mistrza w serii 3. Nie miałem wówczas pojęcia kto to, ale Doktor nagle przestał być ostatnim Władcą Czasu i było czuć stawkę. Tutaj emocje były mniejsze, bo i postać nie była już taka tajemnicza. Widz ponownie dostaje też imię nadchodzącego przeciwnika i w sumie niewiele więcej. Legenda Ruby Sunday wprowadziła finałowego przeciwnika lepiej, bo od razu mieliśmy zwizualizowane zagrożenie. Obyśmy nie dostali ekspozycji o Omedze raz jeszcze. Rozumiem, że chodzi o zachęcenie widza, by sięgnął po klasyki i to miałoby nawet sens. Gdyby tylko na Disneyu były dostępne klasyczne odcinki… Doktor Who tym razem ma globalny zasięg. Miło by było, gdyby RTD o tym pamiętał. Szkoda też, że Doktor samodzielnie nie wpadł na ostateczne rozwiązanie zagadki, tylko wyręczyła go w tym Rani.

Jak to bywa przy dwuczęściowych historiach – część odpowiedzi poznamy dopiero później, co może zmienić ostateczny odbiór historii. Bardzo interesujące jest, że Doktor po odzyskaniu pamięci (ach, jak uwielbiam takie sekwencje z innymi Doktorami!) był dalej przekonany, że Poppy to naprawdę jego córka. Czy kryje się za tym coś więcej? Odcinek ostatecznie bardzo przyjemny, choć nie wiem czy zapadnie mi głębiej w pamięć. Czas ruszyć dalej. Ku ostatniemu odcinkowi tego sezonu – będzie się działo!

Rani Archie Panjabi w płaszczu Wish World

Łukasz Skórko: Jak to z finałami RTD bywa, o ostatecznej jakości finałowej historii będziemy mogli sądzić coś więcej po zobaczeniu całości. Na tę chwilę jestem zadowolony, bo odcinek oglądało mi się przednio, choć być może lepszym określeniem byłby tutaj ostrożny optymizm.

Archie Panjabi jest świetna jako Rani, a do tego jest uosobieniem niedawno przeze mnie odkrytej scenariopisarskiej techniki „pokazania gówna palcem” (stojącej w przeciwieństwie do „zamiatania gówna pod dywan”). Chodzi tu o świadome wytknięcie przez scenarzystę pewnych potknięć lub celowych błędów w konstrukcji fabularnej, w sposób mniej lub bardziej kreatywny, w celu przyznania się przed widzem, że jest świadomy tychże (dla zainteresowanych podrzucam link do filmiku o netfliksowym Dojrzewaniu autorstwa Mateusza Jemioła, od którego zapożyczyłem te pojęcia). Cieszę się, że typowa villainowa ekspozycja, która stała się już pewnego rodzaju kliszą, nie tylko w Doktorze Who, ale też w wielu projektach głównego nurtu, wykraczających także poza science fiction, została tu wykorzystana w konkretnym celu Rani. Dzięki temu dużo łatwiej przymknąć oko na te wszystkie ekspozycyjne kwestie, wypowiadane bezpardonowo w stronę Doktora.

Zaintrygował mnie sam koncept na tę historię, nie mogę się też doczekać rozwiązania wątku z Poppy (chyba bardziej od właściwego starcia z Rani i Omegą). Liczę na to, że Russellowi uda się powstrzymać przed próbą dopinania wszystkich rozpoczętych wątków na siłę w tym jednym nieszczęsnym odcinku finałowym i przynajmniej część z nich pozostawi sobie na przyszły sezon. Zdecydowanie wolę takie bardziej otwarte zakończenie, odpowiadające na jedynie część pytań, niż niezadowalający miszmasz. Czuję w kościach, że w sobotę czeka nas regeneracja Doktora Ncutiego Gatwy. I bardzo nad tym ubolewam, bo chciałbym zobaczyć jeszcze co najmniej jeden, a najchętniej dwa, sezony z Piętnastym i Belindą – mojego ulubionego zespołu w TARDIS od czasu Dwunastego i Bill. Ale jeszcze bardziej bym chciał, żeby serial trwał dalej, w dowolnej formie, bez długich przerw w emisji. Dlatego zapinam pasy i nerwowo czekam na sobotni wieczór.

Tomasz „I3altazar” Tarnawski: Nadchodzi Apokalipsa. Nie zliczymy, który to już raz w tym serialu. Tym razem jednak jest inaczej, bo nic tej apokalipsy nie zapowiada, wręcz przeciwnie, świat wygląda na mlekiem i miodem płynący. Trzeba przyznać, że obecne sezony ładnie harmonizują z pierwszymi sezonami New Who. Nie powtarzają, nie żerują na nich, podobieństwa są zbyt subtelne, aby tak to nazwać. Tylko właśnie – harmonizują. Rani niczym Saxon prowadzi Anglię ku świetlanej przyszłości, a mieszkańcy nawet nie zdają sobie sprawy, że są tylko trybikami w wielkiej intrydze. Tym razem osią obrotu tych wszystkich trybików jest Doktor. Odcinek kończy się dość dziwną ekspozycją, która jednak znajduje sprytne uzasadnienie fabularne – cały świat był pułapką, Doktor ładunkiem wybuchowym, a owa ekspozycja – zapalnikiem. Podobało mi się to, uważam że to dowodzi sprytu scenarzysty.

Ogólnie cały ten odcinek bardzo mi się podobał – był ciekawy, trzymał w napięciu do samego końca, cały czas stymulował zagadkami i niedopowiedzeniami, znalazło się nawet miejsce na kolejny daviesowy komentarz społeczny. Z drugiej strony, cała ta intryga wypełnia odcinek tak bardzo, że nadal niewiele wiemy ani o planie Rani, ani o Tym, który Zaginął, Bogu Życzeń, o Poppy… Ani o Ruby, która w mojej opinii będzie ważnym elementem tej układanki. Być może dowiemy się czemu wokół niej padał śnieg, co miał na myśli Conrad, kiedy mówił, że jest dobra w opowiadaniu historii i jaki to wszystko ma związek z Bogiem Życzeń. Tyle pytań i tylko godzina, następna sobota będzie intensywna.

Kacper Olszewski (TARDISawka): Nie wiemy do końca jak to się stało, że na Ziemi zapanowała alternatywna rzeczywistość. Tak, to sprawka Boga Życzeń i oczywiście podstępnej Rani, ale nie wiemy jak dokładnie wyglądał ten proces. Ta historia nie ma początku, podobnie jak sen. We śnie mnóstwo rzeczy nie ma sensu, jednak dalej udaje mu się nas zwodzić, bo bardzo trudno je zauważyć. Są pewne uniwersalne haki pozwalające odróżnić sen od jawy: dziwna godzina na zegarze, podejrzana lampa w rogu pokoju, ryba pytająca „Jak leci?”, wymarzona dziewczyna w twoim łóżku… Czasem wystarczy sobie przypomnieć, że stoły tego nie robią. Właśnie zdałem sobie sprawę, że brzmi to bardzo podobnie do słynnego cytatu z Twin Peaks „sowy nie są tym, czym się wydają”. Skoro więc Światu na życzenie udało się zahaczyć o Lyncha, mistrza onirycznej poetyki, to całkiem dobry znak. Podoba mi się, że Doktor usłyszał to zdanie od Łotra. Najbardziej cieszy sam fakt, że scenarzyści nie zapomnieli o postaci Jonathana Groffa – przykro mi, że cały czas smaży się w jakimś piekle, więc mam nadzieję, że go w końcu uwolnią. Troszkę ubolewam, że twórcy poszli na łatwiznę i wkleili go do telewizora, owiewając jakąś mgiełką. Gdyby w tle za nim było widać jakąkolwiek namacalną przestrzeń, byłoby to dużo bardziej kreatywne podejście.

Podoba mi się, że Rani, niczym typowy złoczyńca z anime, tłumaczy wszystko Doktorowi i stopniowo przywraca mu pamięć, żeby na koniec okazało się, że zdradzenie całego planu jest jego najważniejszym elementem. Storytelling tak sprytny, że nawet nie mam jak się do niego przyczepić.

Końcowa rozpierducha wygląda świetnie. Ciekawe jak Doktor z tego wyjdzie. Być może wcale nie wyjdzie i będzie jechał na resztkach regeneracji? Fani spekulują na ten temat, przez co podczas seansu dopadło mnie pewne rozczarowanie: ale jak to już finał? To ostatnia przygoda Piętnastego i Belindy? W idealnym świecie życzyłbym sobie jeszcze 8 dodatkowych odcinków przed tą kulminacją. I trzyodcinkowego finału. I żeby nadchodzące wybory wygrał kandydat, który chociaż zauważa społeczności „niewidzialne” dla Conrada. Drogi czytelniku Gallifrey.pl, jeśli zależy ci na naszej rzeczywistości, w najbliższą niedzielę wyślij to jedno, nieidealne, skromne życzenie.

Pułkownik Ibrahim w biurze Wish World

Radosław Koch (Grupa Disney Plus Polska): Russell T Davies wielokrotnie pokazał, że poprzez SF potrafi opowiadać doskonałe historie o totalitarnych reżimach. Tak było z fenomenalnym Skręć w lewo i tak samo jest z nowym odcinkiem. Warstwa SF też jest na bardzo wysokim poziomie, choć pewnie większość odpowiedzi poznamy dopiero w finale, ale to, jak pokazano sterroryzowane społeczeństwo, najbardziej utkwiło mi w pamięci. A to, co pokazał Davies, nie jest bardzo dalekie od rzeczywistych wydarzeń.

Z tego powodu, że mamy do czynienia z pierwszą połową finału, to trudno ocenić wątek Rani i szukania przez nią siódmego syna siódmego syna, a także zwrot akcji z ostatniej sceny, ponieważ tu dużo będzie zależało od tego, co z tego wyniknie. Bo jak Russell T Davies wielokrotnie pokazał, czasem historie potrafi kończyć świetnie, a czasem zostawia widza z wielkim niedosytem.

Jakub Kraszewski (O Filmówce Przy Kremówce): Koniec sezonu nadchodzi wielkimi krokami, a ja mam tyle zachwytów, co obaw. Tym razem wyjątkowo zacznę od tych drugich. O ile Świat na życzenie nawet podobał mi się fabularnie, to rozwijał się on dość powoli, co może oznaczać, że w nadchodzącym finale prawdopodobnie możemy spodziewać się zabójczego tempa. Bo jak tu w lekko ponad godzinę sensownie spiąć wszystkie luźne wątki z tego sezonu, ogarnąć wielki powrót Omegi, Susan i prawdopodobnie Łotra (który, swoją drogą, miał absolutnie koszmarnie wyglądające cameo w tym odcinku)?

To powiedziawszy, Świat na życzenie to pod kątem wizualnym chyba mój ulubiony odcinek w erze Piętnastego. Projekt świata, te kościane konstrukty, pałac Rani, w końcu dziury w rzeczywistości pożerające Londyn – to wszystko wygląda obłędnie, jest odpowiednio dziwne, niepokojące i przyciągające wzrok. No i to chyba pierwszy raz, kiedy te nachalne flashbacki mi nie przeszkadzały, bo tu dla odmiany miały one sporo sensu.

Połączenie baśniowych klimatów z elementami rodem z orwellowskiej dystopii gra tu naprawdę dobrze, niedziałające stoły są zaskakująco niepokojące, a wspaniała Archie Panjabi totalnie kradnie każdą swoją scenę (nawet jeśli charakterem nie przypomina klasycznej Rani, ale cóż, może to kwestia tej konkretnej regeneracji). Odcinek zostawia nas ze sporym cliffhangerem i jeszcze większymi oczekiwaniami – co się wydarzy w finale? Czy Omega będzie miał coś do roboty, czy podobnie ja Sutekh rok temu ograniczy się do stania w miejscu i wyglądania groźnie? O co chodzi z Poppy? Czy czeka nas Susan ex machina? Znając finały w wykonaniu RTD mam duże obawy, ale z drugiej strony zapowiedzi The Reality War wyglądają mega ciekawie. Jedno jest pewne: nawet jeśli zakończenie nie dowiezie, to całościowo był to naprawdę dobry sezon.

John Smith ze swoją córką Poppy Wish World

Filip „ThePinkFin” Mazur: Zaczęła się finałowa przygoda i to tak bardzo finałowa, bo jak wiemy, na ten moment umowa z Disneyem przewiduje tylko ciąg dalszy w The Reality War i spin-offie. Wydaje mi się, że to nawet wpisało się w DNA serialu, że raz na jakiś czas musi pojawić się historia, w której Ziemia w ogóle nie przypomina tej za oknem. Na szybko mogę podać Lądowanie na Księżycu i Zakłamany świat, ale korci mnie, że dodać do tego również Naturę ludzką ze względu bardziej na Doktora niż świat.

Dotarliśmy więc do 24 maja i mam tu na myśli datę w serialu. Co się wydarzyło w ten tajemniczy dzień? Niestety, nie wiemy, bo północ wybija dopiero tuż przed końcem odcinka. Cała ta akcja aż prosi się o nawiązanie do memów istniejących od emisji Rewolucji robotów – nie dało się tak od razu wylądować przed tą datą? Potrzebny był wielki wybuch, który wręcz wywalił TARDIS z serialu na cały odcinek? Może się mylę, ale naprawdę nie przypominam sobie, żeby od 20 lat był jakiś odcinek bez niej. To co w takim razie wydarzyło się przed 24 maja? No chyba panna Belinda Chandra została porwana. Tak to przynajmniej rozumiałem, a tu się okazuje, że jakieś przekłamanie wynikające z życzenia Conrada zaszło już wcześniej. Doktor i Bel są małżeństwem, a ich dziecko to Poppy z Kosmicznych dzieciaków. No miał ktoś pomysł. Sielankowe życie zakłóca choćby pojawienie się Ruby i ktoś by pomyślał, że to jak w Rodzie M, gdzie Wolverine jako jedyny pamiętał poprzedni porządek rzeczy, albo chociaż jak z Marthą, która nie wiedziała, co zrobić w sytuacji, gdy John Smith się zakochał, ale i tak próbowała jakoś działać. Mimo to Ruby wie „wszystko” o Doktorze, ale tylko skrawki informacji o osobach powiązanych. Czy mnie to przekonuje? No mam wątpliwości. Czy mi się to podoba? Całkiem ciekawie się to ogląda. Może nigdy nie dostaliśmy Rose Tyler: Earth Defence, ale mamy nawet lepszą podbudowę pod Ruby Sunday: Earth Defence. Po tych 2 odcinkach Ruby pokazała, że niczym Sarah Jane potrafi odciąć się od Doktora, ale i tak prowadzić życie pełne kosmicznych przygód. Taki spin-off na pewno bym oglądał.

W zeszłym tygodniu narzekałem na brak Łotra. Teraz się pojawił, a ja z zachwytu aż podskoczyłem z fotela, ale niestety nie wiem, czy chcę, żeby wątek jego uwolnienia z miejsca, gdziekolwiek jest, został poruszony w następnym odcinku. Dlatego tym bardziej wyczekuję zapowiedzi 3. sezonu z Ncutim i Groffem. Nawet bym się nie obraził, gdyby Łotr został pełnosezonowym towarzyszem. Pozostaje tylko czekać i patrzeć, co nam przyniesie przyszłość.

Piotr Nowak (O Filmówce Przy Kremówce): Pierwsza część finału Doktora Who do złudzenia przywodzi na myśl serial WandaVision. Podobnie jak w serialu Marvela mamy tu do czynienia z wykreowaną rzeczywistością w stylu lat 50. Mamy tutaj więc wykorzystany motyw uwięzienia w pozornie idealnym miasteczku, oraz pojawiających się błędów w rzeczywistości. Ciężko jednak jakkolwiek ocenić ten odcinek, bo zdaje się on być zaledwie zapowiedzią do faktycznego finału, który zobaczymy dopiero w następnym odcinku. Mamy tu wiele ciekawych pomysłów i nowych wątków, które rozwiązane zostaną dopiero za tydzień.

Cała fabuła rozwija się bardzo powoli i dość długo trzyma widza w niewiedzy. Nie mamy pojęcia jak Doktor i Belinda znaleźli się w tym świecie ani dlaczego nic nie pamiętają. Dopiero pod koniec odcinka dowiadujemy się, że za sprawą magicznego dziecka – Boga Życzeń, wykorzystanego przez Rani i Conrada. Prowadzi to do naprawdę ciekawego finału oraz zapowiedzi powrotu jednego z najstarszych przeciwników Doktora – Omegi, pierwszego Władcy Czasu.

W Wish World pojawia się także wiele starych twarzy. Powracają zarówno Ruby Sunday jak i Łotr, choć ich rola jest znacznie mniejsza niż mogłoby się z początku wydawać. Szczególnie Ruby, która jako jedyna pamięta Doktora, ma tu niewiele do roboty. Zupełnie jakby nie starczyło czasu aby poświęcić tym postaciom więcej uwagi. Mimo wszystko czekam z niecierpliwością na finał sezonu.

Ruby Wish World

Anna Sobolewska: Jak ten czas szybko leci! Dopiero co odliczaliśmy dni do premiery sezonu, a już za nami pierwsza część finału! Aż trudno się z tym pogodzić, nie tylko dlatego że mamy do czynienia z tak krótkim sezonem, ale również gdyż była to według mnie jedna z najlepszych serii od lat. Ncuti również wyraźnie czuje się bardzo pewnie w tytułowej roli i wykreował jedną z moich absolutnie ulubionych inkarnacji. Osobiście kocham jak ekspresyjny i pełen emocji jest Piętnasty. A ten odcinek dał pewną wariację na jego temat – pod postacią Johna Smitha.

Po zeszłotygodniowym cliffhangerze z wybuchającą TARDIS ten odcinek zaczyna się zgoła nieoczekiwanie – śledzimy dzień z życia Johna Smitha, jego żony Belindy oraz przesłodkiej córki Poppy (kapitan Poppy ze Space Babies), zwykłego małżeństwa zamieszkującego tytułowy świat na życzenie – na pozór dość sielankową, retrofuturystyczną wersję Londynu, po której przechadzają się ogromne szkielety dinozaurów, a w sercu unosi się Kościany Pałac. Szybko jednak widzimy, że pod pozorem idylli mało kto może tu być szczęśliwy – ten świat jest pełen sztywnych norm społecznych i paranoi (moment, w którym kapitan Ibrahim reaguje na nazwanie go pięknym mężczyzną przez Johna jest nieoczekiwany i dlatego doskonale ilustruje, jak świat ten ostracyzuje wszelkie możliwe odstępstwo od wizji nuklearnej rodziny, gdzie kobieta nie pracuje, tylko siedzi w domu z dziećmi, a każdy jest zdrowy i heteroseksualny). I nic w tym dziwnego, bo świat ten jest życzeniem stworzonym przez Conrada Clarka – prawicowego byłego Ruby z Lucky Day, który w tym świecie zdaje się być bogiem, prorokiem i wyrocznią, podczas gdy Doktor jest tylko fikcją, legendą, bohaterem czytanej przez niego książki, która w tym świecie zdaje się mieć rangę podobną do Biblii. Nikt nie wydaje się w nim naprawdę szczęśliwy, włącznie z samym Conradem, który sam jest tylko pionkiem w grze toczonej przez obie Rani (nie znam klasycznego Who, ale obie inkarnacje oglądałam z niesamowitą przyjemnością). Ludzie wątpią w tę rzeczywistość, co objawia się ciekawą mechaniką – w odpowiedzi na wątpliwości kubki przenikają przez stół i rozbijają się o ziemię, co jest uznawane za prozaiczny element codzienności.

Świat przedstawiony (oraz sama historia Johna i Belindy) jest naprawdę wciągający i bardzo chętnie obejrzałabym rozbudowanie samej tej historii w osobnej miniserii. Ncuti świetnie oddaje cichą desperację głównego bohatera, zmęczonego codziennym udawaniem kogoś, kim nie jest – widok Piętnastego (a raczej Johna) zapijającego swe zniechęcenie alkoholem niczym stereotypowy bohater z lat pięćdziesiątych jest czymś nowym. Scena ta jednak szybko przerwana zostaje przez zdarzenie które prawie rozsadziło discordową grupę, do której należę – na ekranie przez chwilę ponownie pojawia się Susan! A następnie… Rogue! Rogue ma dla Doktora ważną wiadomość z pustego wymiaru do którego został zesłany – swoją drogą to CGI było naprawdę złe, serio zabrakło funduszy na tę krótką scenkę? Mogliby go przynajmniej wsadzić do jaskini, byłaby przynajmniej zgodność z epilogiem nowelizacji. Nie tylko informuje go o kluczowym prawie fizyki – stoły tego nie robią – ale również wyznaje Doktorowi miłość! Doktora obecnie nie ma w domu, ale uczucie, które żywi dla Rogue’a, z pewnością tli się również w Johnie. Uważam za bardzo znamienne, że to po jego wiadomości po raz pierwszy w odcinku słyszymy motyw przewodni Piętnastego, a on sam zaczyna kwestionować otaczającą go rzeczywistość. (Dajcie nam już ten trzeci sezon i uczyńcie Rogue’a regularnym kompanem Piętnastego – zaakceptuję kosmitów z pianki i Daleków z kartonu za cenę oglądania Jonathana Groffa i Ncutiego co tydzień).

I to, co najbardziej ludzkie i osobiste okazało się w tym odcinku najlepsze. Sama finałowa intryga Rani, kolejny koniec świata i wyraźnie nadchodzący Omega były według mnie zupełnie zbędne. Mieliśmy już wystarczająco dużo wątków by wypełnić finał, a dodawanie kolejnych pytań pokazuje wszelką słabość w stylu pisania Russella. O ile jest naprawdę dobrym scenarzystą regularnych odcinków, tak jego finały są zwykle przekombinowane, a tu jeszcze dochodzi naprawdę ograniczony czas na zbudowanie historii. Na finałowy odcinek czekam więc z mieszaniną ekscytacji i obaw – jeśli plotki o regeneracji Piętnastego okażą się prawdą, będę naprawdę niepocieszona. Byłby to zdecydowanie przedwczesny koniec dla tak pełnego życia i emocji Doktora. Nie są to dla mnie co prawda zbyt wiarygodne teorie – choćby dlatego, że pomiędzy powrotem Omegi, wyjaśnieniem bigeneracji, pochodzenia Poppy, Rani, wątkami wszystkich towarzyszy Doktora w tej erze (Ruby, Belindy i Rogue’a), UNIT-u i SUSAN!!! – po prostu nie ma już miejsca na zbudowanie wątku prowadzącego do regeneracji Doktora. Serio nie jestem pewna jak Russell to wszystko na koniec poskłada w całość. Byle by tylko nie było powtórki z zeszłorocznego finału!

Conrad czytający Doktora Who Wish World

Dominik Śnioch (Ja, Dominek): Nie jest to odcinek łatwy do rzetelnej oceny, również dlatego, że to przecież dopiero połowa historii – drugą poznamy niedługo. Ale oglądało się nieźle. Pamiętam, że nudziłem się na Legendzie Ruby Sunday; tutaj natomiast byłem autentycznie zaciekawiony. Nie wszystko miało sens, na przykład dlaczego świat Conrada wyglądał akurat właśnie tak, ani czemu w ogóle był on potrzebny w obliczu obecności dwóch Rani – ale nie czułem znużenia czekając na wyjaśnienie, co zaplanowały nasze nikczemne Władczynie Czasu. RTD pozytywnie zaskoczył pewnym odwróceniem typowego numeru z iście matrixową antyutopią – błędy w iluzji jako składnik do uzyskania celowo, a nie niedopracowanie, to coś rzadkiego w tego typu historiach. Doktora i Belindy w zasadzie nie było. To znaczy byli, ale pod wpływem zbiorowego prania mózgu, więc nie robili za wiele i nie zachowywali się zgodnie ze swoimi charakterami, ale to w pełni zrozumiałe w tej sytuacji.

Z rzeczy, na które najbardziej chciałbym natomiast poznać odpowiedź i po ostatniej scenie wierzę, że poznam to to, skąd i dlaczego wzięła się tam Poppy. Czyżby naprawdę była córką Doktora? Nie mam natomiast zbyt wiele nadziei, że poruszony zostanie wątek tego drugiego, „boskiego” dziecka, dzięki któremu wygenerowano całą iluzję. Tytułem podsumowania, odcinek był w porządku. Sam w sobie dawał frajdę oraz zachęcał do czekania na danie główne – finał.

Filip Tokarzewski (The Philmer): Jeśli ja miałbym sobie czegoś życzyć, to żeby finał sezonu był mimo wszystko udany. Niestety, znając renomę Daviesa oraz patrząc na to, jak wygląda pierwsza część, jest się czego obawiać. O samym Wish World jeszcze nie mogę powiedzieć, że jest najgorzej. Mocno się obawiałem o jakość tego odcinka, lecz choć zalicza on jej spadek, to ma parę fajnych pomysłów.

W fabułach science fiction zawsze bardzo lubię koncept rzeczywistości przepisanej przez złoczyńcę według jego wizji. Podobna rzecz miała miejsce w finale drugiego sezonu serialu Legends of Tomorrow i tutaj mam z nim bardzo dużo skojarzeń. W dodatku, w sytuacji kiedy mamy do czynienia z antagonistą takim jak Conrad, absolutnie nie dziwi, że jego rzeczywistość – wykluczająca osoby z mniejszości, niepełnosprawne czy bezdomne – nosi znamię faszystowskiej dystopii. Naprawdę podoba mi się sposób, w jaki Doktor zaczyna uwalniać się spod kontroli Conrada, zauważając dziwne rzeczy dookoła. Choć to kuriozalne cameo Łotra wolę przemilczeć.

Niestety, Wish World ma swoje problemy. Kompletnie nie podoba mi się sposób, w jaki poprowadzono Rani, zatracając jej osobowość oraz wprowadzając strasznie sztampowy wątek dla jej starszej wersji (pani Flood), który najpewniej skończy się przysłowiowym wbiciem noża w plecy tej nowszej inkarnacji. Szkoda również, że Belinda dostaje w tym odcinku bardzo niewielką rolę. Z jednej strony podoba mi się całkiem wątek Ruby, ale zostaje kompletnie zaprzepaszczony w połowie, gdy wraz z Shirley stoją w jednym miejscu i czekają na cliffhanger. Ponadto, ujawniając na sam koniec do czego właściwie dąży Rani i wrzucając w to wszystko jeszcze Omegę, finał sezonu ma naprawdę dużo wątków do rozwiązania i niestety wątpię, że uda się to zrobić z powodzeniem.


A wy co sądzicie? Zapraszamy do dyskusji o Świecie na życzenie oraz nowym sezonie na grupie na Facebooku – TARDISawce oraz na naszym serwerze Discorda, gdzie powstają spoilerowe wątki dyskusyjne. Nie może Was zabraknąć w ożywionych rozmowach, które mają tam miejsce cały czas!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *