Sex, drugs and time travel: książkowe przygody Siódmego Doktora
W swojej niestrudzonej wędrówce przez literacką (no, powiedzmy, książkową; „literatura” często wydaje się tutaj zbyt szumnym określeniem) część Whoniwersum dotarłam nareszcie niejako do źródeł: słynnej (czy zasłużenie, zobaczymy) serii Virgin New Adventures.
VNA rozpoczęły swój żywot z początkiem lat dziewięćdziesiątych, gdy klasyczna era serialu definitywnie dobiegła już końca, ale fandom bynajmniej nie umarł i nie miał jeszcze dość. Odpowiadając na to zapotrzebowanie, rozpoczęto wydawanie serii książek kontynuujących wątek pozostawiony przez otwarte zakończenie ostatniego odcinka. Według gęsto umieszczanych na tylnych okładkach zapewnień wydawców oraz autorów miały one być skierowane raczej do dorosłych odbiorców, wykroczyć poza granice serialu i przenieść historię Doktora na nowy poziom. W praktyce mogło oznaczać to podejmowanie ważkich tematów, fantastykę mniej infantylną, a mroczniejszą, cięższą, poważniejszą, bardziej skomplikowaną; ale mogło też oznaczać dorzucenie seksu, przerysowanej przemocy i paru brzydkich słów do podstawowej formuły serialu – i niestety, właśnie to się stało.
Dobrze wiemy, po czym nie powinno się oceniać książki; ale patrząc na te okładki rodem z pulpowych magazynów – ludzie rozrywani na strzępy przez potwory w technikolorze, Ace zmieniająca swoją obszerną skórzaną kurtkę na bardzo obcisły kombinezon – nietrudno zgadnąć, co się święci. Mimo to, nauczona dotychczasowym doświadczeniem z kilkoma perełkami kryjącymi się pod naprawdę paskudną oprawą graficzną, stanowczo uciszyłam wewnętrzne głosy sprzeciwu i otworzyłam pierwszą VNA. (Tutaj muszę zaznaczyć, że tak naprawdę nie było to moje pierwsze zetknięcie z tą serią; moją pierwszą doktorową książką było Human Nature, a i do Lungbarrow podeszłam wieki temu; ale dlaczego są one dość specyficzne, o tym później).
Zupełnie jak przysłowiowe nieszczęścia albo odcinki w dziewiątej serii, VNA chadzają parami. A jeszcze częściej trójkami. A czasem nawet czwórkami… Czasami, jak w przypadku otwierających serię cykli Timewyrm oraz Cat’s Cradle, jest to oczywiste; czasami nie wspomną mi ani słowem, dopóki nagle w piątym rozdziale nie zorientuję się, że nawiązują do poprzedniej książki albo do dziesiątej książki temu, podstępnie usiłując wrobić mnie w przeczytanie wszystkiego. Stawiając mnie przed dylematem: wiedzieć dokładnie, co się dzieje albo cierpieć. Wybrałam to pierwsze i wygrałam, bo i tak w większości byłam w stanie wydedukować, o co chodzi, ha! Jeśli chcecie pójść za moim przykładem, oto opatrzona komentarzami lista książek, które przeczytałam do końca i przeżyłam; w nawiasach podaję numer danej pozycji w serii, jako testament dla moich standardów wyższych od determinacji (jak się sam początek nie podobał, to bez litości kasowałam i szłam dalej) oraz jakości całego cyklu VNA.
(14) Lucifer Rising – Jim Mortimore & Andy Lane
Książka, o której wspomniałam, komentując Tlen („Oxygen”), bo podstawowy koncept odcinka nieodparcie mi ją przypominał; z tym, że Tlen wyszedł o wiele lepiej. Już opis na tylnej okładce brzmiał tragicznie, a jednak, niespodzianka: ciekawa lokacja, wciągająca fabuła, styl pisania całkiem nie najgorszy… Do czasu, aż kilka rozdziałów przed końcem historia ostro i bezsensownie skręciła w dokładnie tym kierunku, którego się obawiałam (sztampowy horror, kosmiczna magia…). Ale jakoś dobrnęłam i wciąż było znacznie lepiej niż w poprzedzającej trzynastce.
(27) All-consuming Fire – Andy Lane
Jeśli powiecie, że Sherlock Holmes i mity Cthulhu to połączenie z zasady nieudane, będę się kłócić, przywołując chociażby Studium w szmaragdzie; niestety, Andy Lane nie dorasta Neilowi Gaimanowi do pięt. Czego jednak tej książce nie odmówię, to że była naprawdę wciągająca i na swój sposób (choć nie jestem pewna, czy takie było zamierzenie autora) zabawna, nawet jeśli przeżywałam małe załamanie nad jakością; ale jako odmóżdżająca rozrywka pomiędzy egzaminami sprawdziła mi się nieźle.
(34) Warlock – Andrew Cartmel
Obiecałam w tytule narkotyki, to macie narkotyki. Jak prawdopodobnie mogłam przewidzieć po tytule, kosmiczna magia jest tu silna, ale jakoś przełknęłam (narkotyki prawdopodobnie by w tym pomogły, ale nie uciekłam się do takich środków). I dobrze, bo akurat do tej historii późniejsze nawiązują kilkukrotnie. P.S. Obiecuję, że przydługie rozdziały z perspektywy kota i psa mają swój cel.
(38) Human Nature – Paul Cornell
Nie potrafię powiedzieć, czy książka podobała mi się bardziej czy mniej od telewizyjnej adaptacji; była po prostu inna. Z pewnością dziwniejsza (piłeczka do krykieta zamiast zegarka, drzewo zostające Władcą Czasu, martwy chłopiec wracający do życia, bo Śmierć go nie chciała) i momentami trochę się dłuży, ale niektóre rzeczy podobały mi się w niej bardziej; z drugiej strony, Dziesiąty i Martha pasowali mi do tej historii bardziej niż Siódmy i Benny… Tak czy inaczej, polecam, choćby dla braku niezręcznych podtekstów erotycznych, wyżywania się na kobietach dla samego popchnięcia fabuły oraz dla bardziej wielowymiarowej treści, czym wyróżnia się na tle sporej części serii.
(42) Toy Soldiers – Paul Leonard
Kosmici wyglądający jak ogromne pluszowe misie porywają ludzkie dzieci, by zrobić z nich żołnierzy w swojej wojnie. Mhm. Lubię tego typu surrealizm i całkiem mi się podobało, choć po początkowym zaskoczeniu samym konceptem zrobiło się bardzo przewidywalnie.
(50) Happy Endings – Paul Cornell
Stała się rzecz niebywała, Bernice Summerfield postanowiła się ustatkować! Na wesele, zorganizowane w sielskiej angielskiej wiosce, zjeżdża się większość postaci z poprzednich czterdziestu dziewięciu powieści – ale nie przejmujcie się, jeśli za moją radą pominęliście większość z nich; fabuła jest prosta, lekka i niewymagająca. Ot, taka wesoło-sentymentalna historyjka na jubileusz VNA, napisana z taką dozą dystansu, że wyszła lepiej, niż kiedy pisali na poważnie. Zdrowie młodej pary i jedziemy dalej.
(52) Christmas on a Rational Planet – Lawrence Miles
Problem z VNA jest taki, że jako (nie licząc nowelizacji odcinków) pierwsza doktorowa seria wydawnicza składała się w dużej mierze z debiutów i ilekroć zauważyłam znajome nazwisko i myślałam, czytałam jego PDA i EDA, on umie pisać!, to okazywało się, że wtedy jeszcze nie umiał. Zawiódł mnie nawet Lawrence Miles, chociaż nie tyle stylem, co… Nie chcę powiedzieć „seksizmem”, bo była to nie tyle jakaś nienawistna dyskryminacja, co oparcie ważnego punktu fabuły na przekonaniu o fundamentalnych różnicach pomiędzy żeńskimi a męskimi umysłami, pokutującym wówczas tuż obok teorii „przeciętny człowiek używa tylko 10% swojego mózgu” (która akurat tutaj się nie pojawiła, choć przez VNA się przewinęła). Ale jeśli na ten jeden zgrzyt przymknąć oko, to do reszty nie mam większych zastrzeżeń.
(53) Return of the Living Dad – Kate Orman
Nie, nie zrobiłam literówki; obok Bernice powraca na scenę jej zaginiony w akcji i uznany za zmarłego ojciec. Po krótkim wstępie akcja przenosi się w zupełnie inne miejsce i czas – i całe szczęście, bo chyba bym nie zniosła kolejnej podobnej do wszystkich poprzednich opowieści z frontu wojny z Dalekami; zrzeszenie ukrywających się na Ziemi zagubionych kosmitów oraz podróżników w czasie było zdecydowanie ciekawsze, nawet jeśli wszystko skończyło się dość banalnie.
(55) Damaged Goods – Russell T Davies
Już, już chciałam powiedzieć, że nareszcie jest dobrze. I trzeba przyznać, że jeśli jest coś, w czym RTD jest naprawdę świetny, to w nadawaniu głębi postaciom zwyczajnych ludzi, w robieniu z zapyziałego angielskiego blokowiska lokacji równie interesującej co obce planety i w zderzaniu historii pełnych emocji i niuansów z umyślnie krzykliwie kiczowatą, rozbuchaną akcją. Widzieliśmy to w jego odcinkach telewizyjnych, widać to również w tej książce – która, nawiasem mówiąc, też jest o narkotykach. Między innymi. A potem opisał pierwszego potwora i aż się wzdrygnęłam – nie tyle ze strachu czy obrzydzenia, co byłoby zapewne reakcją przez autora pożądaną, a raczej dlatego, że moja miłość do doktorowego kiczu ma swoje granice i właśnie figuratywnie wbiłam obcas w piasek i narysowałam tę linię. Ale zacisnęłam zęby i czytałam dalej, bo w sumie aż tak mi to jeszcze nie przeszkadzało, dopóki nie dostałam ostrej reakcji alergicznej na człowieka z mocami parapsychicznymi w Doktorze Who. (Co ja z tą alergią robię w doktorowych książkach? Nie wiem, drogi czytelniku. Jakiś taki masochizm). A punkt kulminacyjny to już mnie dobił i nawet Władcy Czasu Będący Okropni (mój ukochany motyw) mi go nie osłodził.
(60) Lungbarrow – Marc Platt
Tutaj się poważyłam na małe oszustwo, bo tak naprawdę Lungbarrow nie przeczytałam w całości – poddałam się mniej więcej w połowie. Po prostu już nie mogłam. Mimo że to Lungbarrow, słynne, niesławne, kultowe, nigdy nie wznowione, przez co osiągające absurdalne ceny, ważne, wyklęte, bez końca wspominane Lungbarrow. A jednym przymiotnikiem? Pomysłowe. Czy te pomysły są dobre? Różne. Lepsze, jak rozwinięcie zarysowanej w klasykach struktury społeczno-politycznej Władców Czasu (i tak z Lungbarrow będzie czerpać chociażby Gallifrey od Big Finish). Kontrowersyjne, ale według mnie niezłe, jak na przykład aseksualni Władcy Czasu rozmnażający się poprzez sztuczne hodowanie i programowanie nowych osobników. Absurdalne, które przekornie lubię, jak telepatyczne meble. (Do końca życia będę się zastanawiać, czy Doktor rozmawiający z drzwiami w Heaven Sent miał być drobną aluzją). Wątpliwe, jak cały ten gotycki nonsens, którym był dom Lungbarrow czy Doktor będący reinkarnacją legendarnej postaci. Nieładne, jak potraktowanie postaci Leeli. No nie wiem.
(61) The Dying Days – Lance Parkin
Ostatnia VNA i pierwsza książka z Ósmym Doktorem, przekazująca pałeczkę rozpoczynającej się serii jego przygód (choć tak naprawdę nie ma między nimi powiązania, a sam Parkin sugeruje, że akcja The Dying Days rozgrywa się po lub pomiędzy EDA) – i podobnie do reszty wczesnych książek z Ósmym (Alien Bodies wyłączając), nudnawa, z mało przekonującą fabułą i okropnie niedopracowanymi i/lub nie w charakterze postaciami. No przepraszam, ale taka prawda.
Czy zatem polecam VNA? Miłośnikom narkotyków, ludzi z parapsychicznymi mocami, kosmicznej magii i Pradawnego Zła (podkręćcie zawieszenie niewiary do maksimum), entuzjastom ciemnej strony Doktora ogranej do przesady, fanom mało ekscytującego seksu i nieśmiertelnego seksizmu, niewrażliwym na bezsensowną przemoc amatorom krwi, flaków, śluzu i macek – polecam gorąco. Pozostałych zachęcam do spróbowania mimo wszystko, chociażby którejś z wymienionych książek – a nuż odkryjecie w sobie kogoś z wyliczonych powyżej, a nuż po prostu się z moją oceną nie zgodzicie; nie namawiam do przyjmowania moich opinii bezkrytycznie. Ale tak szczerze, subiektywnie, od serca? Machnijcie ręką, i poczytajcie sobie Eighth Doctor Adventures.
Uwielbiam Ósmego Doktora od Big Finish, więc jeśli faktycznie kiedyś sięgnę po literackie Expanded Universe to raczej do przygód Ósmego. Zdecydowanie mnie przekonałaś.