„Potęga Doktor” – wrażenia redakcyjne
Prawie dwa tygodnie temu pożegnaliśmy Trzynastą Doktor. Zregenerowała ona w odcinku „Potęga Doktor” będącym jednocześnie ostatnim odcinkiem Chrisa Chibnalla i pierwszym, w którym po ponad 10 latach znalazła się scena napisana przez Russella T Daviesa. Co sądzimy zatem o finałowej przygodzie Trzynastej i Team TARDIS?
I3althazar: A więc to koniec, łabędzia pieśń Trzynastki rozbrzmiała i zamknęła trwającą od 2018 roku erę. Era ta nie należała do udanych, to trzeba przyznać. Ale trzeba też przyznać, że owa łabędzia pieśń była jednym z najbardziej udanych rozdziałów tej ery.
Zaczyna się niepozornie – Doktor, Yaz i Dan ruszają w pościg za Cybermenami. Zaraz po tym jednak zaczynają nas zasypywać kolejne rewelacje – widzimy Rasputina, widzimy Kate Stewart, po chwili pojawiają się zapowiadane w zwiastunach towarzyszki z Klasyków: Ace i Tegan. Pojawia się sam Mistrz. Pojawia się Dalek renegat, który proponuje Doktor układ. Generalnie dzieje się bardzo dużo, co jest cechą charakterystyczną wielu z ostatnich odcinków tej ery. A jednak w tym szaleństwie jest metoda. Mimo moich obaw, odcinek całkiem sprawnie prowadzi nas przez zawiłą fabułę i choć nie stroni od fanserwisu, to jest to naprawdę dobry fanserwis. Mistrz jest oczywiście w centrum wydarzeń. Dalekowie i Cybermeni są realnym zagrożeniem i każdemu z nich zostaje poświęcony odpowiedni czas. Tegan i Ace co prawda nie dostają zadowalającego wprowadzenia tłumaczącego, skąd się znają albo skąd się wzięły w UNIT, za to mają bardzo dobre sceny upamiętniające ich przygody z ich własnymi Doktorami – Piątym i Siódmym. A to i tak nie jedyne cameo, jakie kryje ten odcinek. I po raz kolejny jestem pod wrażeniem, że Chibnall oraz jego ekipa zdołali ukryć tak wiele przed wścibskimi fanami. Oprócz elementów poruszających, znalazło się też kilka scen humorystycznych, które z pewnością przejdą do historii serialu – jak choćby taniec Mistrza.
Nie znaczy to jednak, że odcinek jest idealny. Przeciwnie, choć wymienione powyżej elementy jak najbardziej mają swoje miejsce w poplątanej fabule, to jednak jest jeszcze kilka innych elementów, których istotność i sens są co najmniej wątpliwe. Przede wszystkim – komandor Vinder, przez redakcyjnego kolegę, Dominka, przekornie nazywany Komandorem Nie-mam-żadnego-znaczenia-fabularnego. O ile w Przypływie jego rola mogła jeszcze zostać uznana za istotną, o tyle w tym odcinku była ona iście gierczana – NPC który pojawił się na kilka scen znikąd, pomógł protagonistom wypełnić questa i zniknął równie nagle jak się pojawił. Inna kwestia to zapowiadane w zwiastunach zniknięcia obrazów. Faktycznie pojawiały się one w odcinku, ale poświęcono temu wątkowi chyba dosłownie 3 sceny i właściwie ich wycięcie niewiele by zmieniło. Postać Rasputina też nie ma żadnego (poza niekwestionowanym walorem humorystycznym) zastosowania w tej fabule. Wszystko to są w gruncie rzeczy drobne elementy, ale jednak zwiększają one trochę poziom chaotyczności tej przygody. Skasowanie ich pozwoliłoby zaoszczędzić kilka cennych minut, które wówczas można by spokojnie poświęcić innym, prawdziwie istotnym i ciekawym wątkom. Jak choćby kwestia skąd Ace i Tegan się znają.
Oglądając ten wielki zlot miałem wrażenie (nie po raz pierwszy), że Chibnall to taki wanna-be-RTD. On tak bardzo starał się oddać rodzinny charakter serialu, opowiadając nam rodzinne tła towarzyszy. Tak bardzo starał się zaludnić i ożywić TARDIS, dając nam tak wielu towarzyszy na raz. Wreszcie tak bardzo starał się stworzyć iście epicki finał na miarę finału serii 4, ściągając na pokład wszystkich swoich bohaterów. I nie mam nic przeciwko – jeśli już podążać utartym szlakiem, to po śladach gigantów, a Russell T Davies gigantem jest niewątpliwie. Szkoda tylko, że Chibnall tak chwiejnie szedł jego szlakiem i tak wiele rzeczy po drodze mu nie wyszło. Ale to jest kwestia którą pewnie będziemy jeszcze omawiać szerzej w ramach podsumowania całej jego kadencji.
Odcinek nie stroni też od dziur fabularnych i niespójności, a jedną z najokrutniejszych jest dla mnie ulubiona zabawka Mistrza Dhawana czyli kompresor tkanek. Urządzenie to towarzyszy Mistrzowi od zarania dziejów i zawsze było prezentowane w taki sposób że kompresja jest nieodwracalna i równoznaczna ze śmiercią. Nigdy nie ocalono żadnej potraktowanej nim osoby. Tymczasem w niniejszym odcinku dowiadujemy się, że jednak proces da się odwrócić. Większość fanów być może ten fakt pominie, w natłoku wydarzeń może nie zwróci na to uwagi. Jednak w pewnych kręgach będzie to postrzegane jako przewrót na miarę Dziecka spoza Czasu.
No i na koniec – regeneracja. Po pożegnaniu wszystkich towarzyszy, które moim zdaniem odbyło się w dość sensowny sposób (choć poświęciłbym im nieco więcej czasu, choćby kosztem scen z Vinderem…) Doktor regeneruje w samotności. Nie chcę niczego zaspoilerować, więc napiszę tylko, że była to scena nie tylko ładnie napisana, ale i ładnie wyreżyserowana, z pięknymi efektami. Sama śmierć Doktorki była gwałtowna i nieoczekiwana i ktoś może narzekać, że takie podejście psuje odbiór. Ja się z tym nie zgadzam, uważam to za pewien symbol – podobnie jak w odejściu Dziesiątego, choćbyśmy się najbardziej starali, to nigdy nie przewidzimy wszystkich zagrożeń, nie jesteśmy w stanie odeprzeć każdego ciosu. Ale Trzynastka nie jest Zwycięskim Władcą Czasu i przyjmuje ten cios z podniesioną głową. Odchodzi godnie, tak jak żyła – ze smutkiem w sercach, lecz uśmiechem na ustach. A to co się stało w trakcie regeneracji jest kolejnym kolosalnym zaskoczeniem, ale to już będzie zupełnie inna historia – i tę zaś opowie nam już zupełnie inny scenarzysta.
Koniec końców, zgadzam się z licznymi opiniami, że to jeden z najlepszych odcinków Trzynastki, a zarazem jedna z lepszych historii regeneracyjnych. Trzyma w napięciu, jest pełna przygód, pełna humoru, pełna wzruszeń i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji. Niestety jest też trochę chaotyczna i niespójna, lecz jak na pisarstwo Chrisa Chibnalla to i tak nie jest źle. Byłem bardzo sceptycznie nastawiony po obejrzeniu zwiastuna, ale zapewniam, że mimo moich obiekcji, najważniejsze elementy działają lepiej, niż się spodziewałem. Te mniej ważne, jak Vinder czy Rasputin, faktycznie działają słabiej, ale – kto by się tym przejmował. Cieszmy się tym, co mamy. Idźmy dalej pełni nadziei. Tak jak robiła to Trzynasta Doktor.
Moja ocena: 8/10
Dominek: Czy to był dobrze napisany odcinek? Niezbyt, miał masę dziur fabularnych i uproszczeń. Czy oglądało się to lepiej niż inne odcinki Chibsa? Zdecydowanie! Czemu tak? Sam nie wiem, może dlatego, że jestem psem na fanserwis, hau hau, a tegoż było duuużo, od Ace i Tegan począwszy na klasycznych Doktorach skończywszy. Ważne też jest to, że dziury tudzież niedopowiedzenia w fabule były w zasadzie jedynym problemem odcinka – a zazwyczaj dochodził do tego koktajl fatalnych dialogów, tempa i zachowań postaci. Tu rzeczy te były zwyczajnie poprawne. Dużą zaletą był też brak nonsensownych wątków przewodnich serii Trzynastej Doktor: żadnych Dywizji, Dzieci Spoza Czasu (jedno bobo było, fakt, ale miało rolę podobną do Vindera: istnieć) czy innych cudów. Mignęła za to Ruth, wprawdzie jako hologram, ale jak zawsze wypełniła lukę brakującej doktorowatości. Gwiazdą jak zawsze był Sacha Dhavan, w podwójnej roli Mistrza oraz Doktora w złym wcieleniu z wymuszonej regeneracji. Sprawdził się znakomicie w obu. Choć plan Mistrza był źródłem największych dziur: po co były te szopki z Rasputinem? (Żeby mógł sobie potańczyć, wiem, ale ponoć to była improwizacja, więc…) Niepotrzebnie też wymyślono, że nasz złol sklonuje zabitego w finale serii dwunastej Ashada, Samotnego Cybermana. Nie miał tu za grosz osobowości. No Graham… Jak on się, do stu piorunów, dostał do wnętrza wulkanu? Końcówka wzbudzała natomiast emocje mieszane jak teściowa spadająca w przepaść naszym nowym Mercedesem: sposób odejścia Yaz to katastrofa najgorsza w tym aspekcie od czasów Leeli, ale grupa wsparcia towarzyszy, z Jo, Mel i Ianem była cudna. Ogólnie jeszcze to wyciąłbym Vindera i Daleków, bo ani toto nie fanserwisowe zbytnio ani nie wniosło wiele do fabuły.
7- /10, najlepszy odcinek pisany osobiście przez Chibsa.
Mandalkor: Ra, ra, Rasputin, lover of the… O, wybaczcie. Siedzi mi to ostatnio w głowie. Z resztą jak cały ten odcinek, gdyż podobał mi się ogromnie. Dziury fabularne, nieścisłości, niepotrzebne logicznie sceny i postaci? Ok, nie pierwszy i nie ostatni raz. Potrafię zawiesić niewiarę w odniesieniu do dzieł fantastycznych i bawić się świetnie, nawet jeśli nie mają one sensu. Szczerze mówiąc, nawet tego nie zauważam. Dla mnie najważniejsze są emocje, jakie mi dane dzieło dostarcza, a odcinek The Power of the Doctor dostarczył mi ich masę. I to same pozytywne.
Dużo się w tym odcinku działo, od samego początku do samego końca. Od akcji w pociągu, aż do znanego nam bardzo dobrze “WHAT?!”. I jak dla mnie to dobrze. Tym bardziej, że nawet jeśli miałem momenty, w których się zastanawiałem „what the hell is going on here?!„, to nie miałem poczucia zagubienia. Obserwowałem, jak wychodzą na jaw kolejne etapy master-planu Mistrza, jak wszystko się spina i łączy w całość i jak Doktor z chwili na chwilę znajduje się w coraz większych tarapatach. Przeciwko niej stają nie tylko CyberMistrzowie z samego początku odcinka, nie tylko Dalekowie, o których planach przestrzega ją chwilę później buntownik, ale także Mistrz, który osiągnął niemożliwe – sojusz dwóch poprzednich ras. Zjednoczeni wszyscy najbardziej kultowi wrogowie Doktor, są wydawało by się nie do pokonania. I faktycznie, w pewnym momencie Doktor przegrywa na dobre – przestaje istnieć i zostaje zastąpiona przez swojego największego wroga, któremu samo to nie wystarcza. Planuje jeszcze oczernić dobre imię bohaterki. Ale uwaga, uwaga, Doktor też nie jest sama! I tu wkracza symbolika tytułu, gdyż odcinek ten bardzo dobrze pokazuje, co naprawdę jest potęgą Doktor(a) – jej/jego towarzysze! Zainspirowani, nauczeni, odmienieni. Gotowi do walki za nią/niego, gdy ma gorszy dzień. Bardzo mi się spodobał przekaz tego odcinka, to jakie dzięki temu wywołał emocje i to jak dobrze o tym opowiedział. Skakałem z radości jak dziecko słysząc kolejne nawiązania do Classic Who, a ekscytacja ta sięgała zenitu, gdy widziałem na ekranie kolejne sceny z udziałem aktorów grających poprzednie wcielenia Doktor. Gdy jeszcze do akcji wkroczyła doktorowa AI, która miała przecudowne konwersacje z towarzyszkami, to prawie się popłakałem. I z radości, i śmiechu i wzruszenia. Wtedy właśnie dotarło do mnie owo przesłanie odcinka. I w każdym następnym momencie, w którym sytuacje ratuje tym razem nie Doktor, ale właśnie wszyscy jej towarzysze. I jakby tego było mało, spotykają się oni na koniec, tworząc coś w rodzaju grupy wsparcia. Na coś takiego czekałem!
Parę słów o Mistrzu. Jeśli chodzi o jego wcielenia z New Who, to Sacha Dhawan jak dla mnie wygrywa. I ten odcinek podkreśla to dosadnie. To jak bardzo łączy w sobie cechy klasycznego mistrza i dodaje do tego bardziej współczesnego szaleństwa, to po prostu poezja. Zmniejszanie ludzi, ukrywanie się pod pseudonimem, czy zastąpienie postaci historycznej… I to słynne “I will obey you” wypowiadane przez cara Rosji. Master-sztyk! A ten taniec do bardzo znanego utworu muzycznego przy zdziwionych minach Daleków i Cybermenów? Boskie. Ta zawiść i zazdrość, jaką odczuwa w stosunku do Doktor. Czuć je bardzo dobrze od samego patrzenia na jego gesty, mimikę, czy na to co i jak mówi. Zostaje przecież wykładowcą na uczelni, jak jeszcze chwilę temu Dwunasty! Mam wrażenie, że ten odcinek wyjaśnia nam co nieco na temat ich wspólnej przeszłości i dodatkowo potwierdza, że to wcielenie faktycznie jest następnym po Missy. Właśnie dlatego z przyjaciół stali się wrogami – Doktor stała się taka, jaki Mistrz zawsze chciał być, ale mu się to nie udało (a przecież Missy próbowała!). I stąd, skoro on nie może być Doktor, to ona też nie.
I tak, dotarłem ze swoją opowieścią do regeneracji. Poprzedziła ją jeszcze scena z Yaz, która była całkiem sympatyczna, ale mam wrażenie, że straciła dużo na tym, że to nie była randka. W moim odczuciu, twórcy potraktowali ten romans bardzo nieśmiało i niezdecydowanie. Tylko czemu? Było to dobre pożegnanie dwóch postaci, ale nic więcej.
Na szczęście sama końcówka jest już przepiękna. Pod względem zarówno wizualnym, jak i dźwiękowym. Scena ta jest bardzo artystyczna i naprawdę twórcom wyszła. Liczyłem, co prawda, że Trzynasta będzie miała więcej do powiedzenia tuż przed, ale dość zabawnie i przewrotnie się wypowiedziała na sam koniec. Berek! Twoja kolej Dziesiąty… Yyy znaczy Czternasty. What?!
Alternauta: Czas na ostatnie już wrażenia z ery Chibs Who. I muszę powiedzieć, że tak jak resztę redakcji ten odcinek mnie bardzo pozytywnie zaskoczył, mając w pamięci, że pisał go sam Chris Chibnall. Jest to bez wątpienia jeden z jego najlepszych odcinków, o ile nawet nie najlepszy i jeden z najlepszych jego ery. „Potęga Doktor” to odcinek, który oglądało mi się z nieskrywaną przyjemnością. Narzekanie na niższą jakość obecnej ery naprawdę nie sprawia tyle przyjemności, ile mogłoby się wydawać (trochę jak z Rings of Power, można narzekać na to, że to kiepski serial, ale w pewnym momencie chciałoby się po prostu móc zachwycić dobrym serialem fantasy) – dlatego miło móc coś naprawdę szczerze pochwalić i polecić. Jednak, żeby nie było tak dobrze, to do ideału jednak trochę brakuje. Przejdźmy więc do konkretów.
Co cieszy w tym odcinku? Przede wszystkim Sacha Dhawan. Zarówno jako Mistrz z przegenialnym tańcem do znanego przeboju Boney M (i ze scenariusza wynika, że to faktycznie była improwizacja) czy jako wykładowca sejsmologii, ale także jako Doktor. Był tu w ogóle moim zdaniem potencjał na Valeyarda, no ale to można przeboleć. Powroty towarzyszy zaliczam do udanych (jak dobrze było zobaczyć ponownie Williama Russella! Jednocześnie warto dodać, że okrzyknięte przez Internet puste krzesło pustym wcale nie było – tam stał laptop dla Ryana. Było powiedziane, że jest w podróży i zapewne łączył się po prostu zdalnie. Także to nie był żaden hołd dla np. Sary Jane), choć jako ktoś, kto nie zna Tegan i Ace, uważam że znacznie lepiej wypadła ta druga. Gdy zobaczyłem, że Doktorzy faktycznie wrócili, naprawdę się ucieszyłem i to nie tylko dlatego, że informacje od naszego źródła sprawdziły się z niesamowitą dokładnością. Paul McGann to była dla mnie prawdziwa niespodzianka i fajnie, że wreszcie dostał okazję, by pojawić się bezpośrednio w serialu. Skoro o klasycznych Doktorach mowa – świetne były także interakcje hologramów z dawnymi towarzyszkami. Bardzo mi spodobało mi się tutaj to, co Siódmy powiedział Ace – „nigdy nie jest w porządku coś wysadzać. Czasami, co smutne, to jedyne rozwiązanie, ale jedynie po uczciwym ostrzeżeniu.” To było bardzo doktorowe. Podejście, które niekoniecznie czuliśmy u Trzynastej. Fajnie też, że wróciła Ruth, mimo że to nie do końca tak naprawdę ona była. Pochwalić muszę też montaż tego odcinka, który nie dość że jest znacznie lepszy niż poprzednio (co w sumie nie dziwi, naprawdę trzeba by się postarać, by było gorzej), to jeszcze znalazły się w tym odcinku dwie świetne sekwencje, które pokazywały, że TARDIS, jak zauważyła Kate, jest większa w środku: w jednej Doktor z Yaz uciekały przed CyberMistrzami, w drugiej Ace wleciała na spadochronie do TARDIS. W tym miejscu muszę stwierdzić, że w tej scenie i nie tylko wreszcie słyszałem muzykę. Wprawdzie dalej nie jest ona szczególnie zapamiętywalna, ale i tak było lepiej niż przez większość ery Akinoli. Podobało mi się też, że Yaz wreszcie miała coś konkretnego do roboty i właściwie to ona, nie Doktor, uratowała sytuację.
Czego mi jednak zabrakło lub co nie do końca mi zagrało? Głównie wątku Dziecka spoza czasu, Ruth czy Dywizji, przy czym jest to akurat zarówno minus jak i plus odcinka. Minus, bo było to zakończenie ery. Trochę dziwnie jest wprowadzać coś tak rewolucyjnego i potem zupełnie tego nie ruszać, wręcz zostawić następnego showrunnera problemem co z tym zrobić, aczkolwiek emocje wywołane przez ten wątek mogą być jednym z powodów, dla których się to tutaj w ogóle nie pojawia. I dobrze, bo dzięki temu odcinek nie generuje negatywnych emocji. Kolejna rzecz to typowy problem odcinków ery Chibnalla, czyli gdy się ogląda, odcinek jest niezły. Jednak po pewnym czasie, gdy człowiek zaczyna się zastanawiać, to zaczynają wychodzić na wierzch luki fabularne jak chociażby wspomniane przez Balthazara obrazy, które wspomniane były na początku i potem jakby wszyscy o tym zapomnieli. No, może w pewnym sensie pamiętała Doktor, która zrobiła z wulkanów „publiczną sztukę”. Szkoda tylko, że w typowy dla siebie sposób niezbyt przemyślała swój plan potencjalnie zamieniając całą magmę na Ziemi w metal. W tym jej jądro, bo przecież, o ile mi wiadomo, wszystkie wulkany są z nim połączone. A to z kolei nie skończyłoby się dobrze dla planety. A nawet samo zatkanie – w momencie naturalnego wybuchu przypuszczam, że również mogłoby być nieprzyjemnie. Mistrzowski plan Mistrza również miał pewien dziwny podpunkt. O ile wyeliminowanie Doktor z równania było sensowne (do pewnego stopnia, zaraz o tym więcej), o tyle niszczenie dobrego imienia Doktor(a) nie do końca mi pasowało. To nie mógł zrobić tego wcześniej? W końcu kto zweryfikowałby, że Władca Czasu, który przedstawia się jako Doktor to tak naprawdę nie Doktor, tylko Mistrz? No pewnie Doktor, ale ona niekoniecznie musiałaby o tym wiedzieć – w końcu nie powstrzymał(a) Mistrza przed zniszczeniem tych dwóch planet. Zwykli mieszkańcy tych planet, opinia publiczna – raczej niekoniecznie. Ba, Mistrz mógłby tu nawet próbować wmówić Doktor, że jest jej przyszłą inkarnacją i zwyczajnie ona o tym nie pamięta, ale to już tylko takie fanowskie gdybanie.
Poważniejsze zastrzeżenia mam jednak do najważniejszego punktu planu Mistrza – zastąpienia Doktor sobą, czyli wymuszonej regeneracji. Nie pasowała mi tutaj motywacja Mistrza. W momencie, gdy seria 12 i szczególnie jej finał, pokazała nam że Mistrz był gotów zniszczyć całą cywilizację Władców Czasu, bo dowiedział się, że ma w sobie fragment Doktor, można sobie wyobrazić, jak bardzo się nią brzydził. Okej. Tylko w takiej sytuacji, jeśli brzydził się fragmentem Doktor, to nie wyobrażam sobie, by mógł chcieć zrobić sobie coś takiego jak dosłowne ZOSTANIE Doktorem w 100%. No nie. Ja wiem, że Mistrz jest szalony, ale w kontekście tego, co pokazano wcześniej, niezbyt to mi pasuje. Zresztą spodziewałem się, że regeneracja w Mistrza zadziała tak, że będziemy mieli dwie postacie wyglądające jak Mistrz (nawet powiedzmy, że z przeniesieniem psychiki). Natomiast regeneracja jako przeniesienie duszy, jestestwa, świadomości czy jakkolwiek to nazwać tak, że zawsze jest tylko jedna kopia danego Władcy Czasu. No jakoś wg mnie regeneracja nie powinna tak działać. Swoją drogą aż dziwne, że nikt wcześniej (np. Rassilon) nie wpadł na to, że w ten sposób można się pozbywać niewygodnych Władców Czasu… Szkoda, że nie eksplorowano zdania, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie – „Doktor, nie pozwól mi wrócić do bycia sobą”. Wydaje mi się, że pokazano tu na chwilę, że być może Mistrz Sachy jednak miał jakąś głęboko ukrytą warstwę. Może nawet coś z samej Missy. Widziałem tu potencjał, no ale niestety później Mistrz faktycznie wrócił do bycia sobą. I tak, jak dla mnie jest jasne, że to on spowodował śmierć Trzynastej – nie była tak przypadkowa, jak w dyskusjach niektórzy sądzili.
Kolejna sprawa, jednak znacznie mniejszej wagi to Vinder. Jak koledzy powiedzieli wyżej – postać zupełnie zbędna i wciśnięta poniekąd na siłę. Mam jednak przeczucie, dlaczego on w ogóle znalazł się w tym odcinku – poza chęcią przywrócenia jednej ze swoich postaci. Według niektórych teorii tudzież plotek w tym odcinku mieliśmy poznać rodziców Dziecka spoza czasu. Mieli się nimi okazać Vinder oraz Bel. Tłumaczyłoby to obecność Vindera, jak i również to, że dziecko, pod którym ukrywał się Qurunx bardzo przypominało dziecko, które znalazła Tecteun i sądząc po reakcjach w Internecie, nie tylko ja miałem takie skojarzenie. Dopiero po seansie okazało się, że grał je chłopiec, nie dziewczynka. Dziecko spoza czasu jako źródło zasilania wymuszonej regeneracji? Idealnie by przecież to pasowało. Możliwe jednak, że za aż tak sporym przemilczeniem własnych wątków – i to najważniejszych w swojej erze, stoją inne przesłanki. Co mogłoby wyjaśniać dodatkowe dokrętki w lipcu z Vinderem właśnie… Zmarnowano też powrót Ashada, który spokojnie mógłby być zwykłym przywódcą Cybermenów i nic by się nie zmieniło.
Ostatnia kwestia to pożegnania towarzyszy. Chyba pierwszy raz, w New Who przynajmniej, wszyscy towarzysze jednego wcielenia przeżywają, bo zwyczajnie poszli sobie z TARDIS. Trochę szkoda, że pozbyto się Dana na tak wczesnym etapie odcinka, jednak jego odejście było sensowne. Dzięki temu wreszcie było miejsce dla Yaz. Z kolei odejście Yaz było dość dziwne. Zabrakło chyba trochę odwagi, by ruszyć wątek Thasmin – i to jest ponownie to przemilczanie własnych wątków. Nie żebym był szczególnie fanem tego shipu, bo uważam że nie powinno się robić wątków romantycznych Doktora z ludźmi. Tak samo uważam, że w scenie, gdy Yaz niesie Doktor wcale nie miał miejsce pocałunek, jak tego chcą niektórzy, tylko Yaz po prostu sprawdzała co z Doktor i/lub ją uspokajała. W każdym razie osoba uważana przez Doktor za „najlepszą osobę, jaką zna” i która była w nią zapatrzona jak w obrazek raczej nie powinna odejść, bo Doktor zmieni wygląd. Jest coś w stwierdzeniu, które padło na naszych Discordowych czatach, że taki powód odejścia trochę reprezentuje ludzi, którzy nie umieją godzić się ze zmianą w roli Doktor(a) i z tego powodu opuszczają serial, choć nie wydaje mi się to celowe – inaczej na miejscu byłoby pokazanie choć chwili Yaz z Czternastym Doktorem. Pokazanie, że warto nowym Doktorom – i szerzej nowym ludziom, którymi się stajemy przez całe życie idąc tropem regeneracyjnej przemowy Jedenastego – dawać szansę. W każdym razie wspominałem w teoriach fanowskich, że bardzo dużo motywu rodziny się przewija w erze Chibnalla i nie inaczej jest w tym odcinku. Bardzo do tego pasuje pożegnanie z Yaz w formie jedzenia lodów, choć nie wiem czy jest to coś, co chciałbym widzieć w DW. Jednak w ramach ery Chibsa dość dobrze się to wpasowało w jej charakter. No i wreszcie ostatnie słowa Trzynastej. Berek. Dziecięca zabawa. Lody. Łączy się to lepiej niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Stosowne pożegnanie z erą, w której rodzina i dzieciństwo były rzeczami, które się przewijały w różnych momentach, choć sądzę że można było to zrobić w nieco inny, lepszy sposób.
Podsumowując, panie Chibnall, gdyby tak pisał Pan wszystkie odcinki swojej ery, to może serial nie znalazłby się niebezpiecznie blisko anulowania – niczym Doktor balansująca na krawędzi istnienia. Udało się jednak i wzrost jakościowy, a także końcowa scena napisana już przez RTD i wyreżyserowana przez Rachel Talalay, daje nadzieję, że od teraz przyszłość „Doctor Who” rysuje się raczej optymistycznie, choć więcej o tym najpewniej w innych tekstach. Trzynasta dostała godne pożegnanie i to dobrze. Gdybym miał wystawiać ocenę liczbową, powiedziałbym że tuż po obejrzeniu byłoby to 8/10, zaś w efekcie zastanawiania się i dyskusji nad tym odcinkiem ostatecznie wystawiłbym 6+/10