O muzyce zespołu Legs Nose Robinson
Rzeczą niemożliwą lub prawie niemożliwą jest w ciągu tak śmiesznej liczby lat, jaką obejmuje ludzkie, życie ogarnąć cały, rozległy wszechświat Doctor Who. Szczególnie, że wszechświat ten nieustannie się rozszerza, mnoży paradoksy i galaktyki. Mamy klasyczne serie, nowe serie, słuchowiska obejmujące je obie, książki, komiksy, ale także… muzykę. Zwykle amatorską, najczęściej pop-rockową i umierającą wraz ze śmiercią pierwszych uniesień fanowskich jej autora lub autorów. Spieszę wam jednak donieść, że nie jest to cała prawda o muzyce zwanej Trockiem (skrót od Time Lord rock, czyli rock Władców Czasu). W czasoprzestrzennym wirze istnieje sobie pewien zespół, o którym wielu nie słyszało, bo, jak powszechnie wiadomo, czasoprzestrzenny wir bywa złośliwy i nie zawsze niesie dźwięk tak, jak powinien; zespół o wdzięcznej nazwie: Legs Nose Robinson. Pozwólcie, że podłączę głośniki…
Choć może, zanim kopnę wzmacniacz, zaaplikuję kilka żelków i podkręcę bas, ponarzekam jeszcze chwilkę na to, jaki Trock na ogół jest. A na ogół jest on, niestety, dość miałki. Poza pojedynczymi utworami, odznaczającymi się pełnym muzycznym profesjonalizmem (choćby Bad Wolf Gaby Kulki), mamy mnóstwo trockowych utworów, które ewidentnie powstały z czystego entuzjazmu. Charakteryzują się one muzyką miłą dla ucha i raczej nijaką, bo to tekst wyraźnie ma tam odgrywać rolę kluczową. Autorzy zdają się przede wszystkim dążyć do opowiedzenia o tym, co w serialu jest im drogie, co ich poruszyło, rozbawiło. A takie dążenie prowadzi do tego, że używają maksymalnej liczby słów związanych z Doctor Who. Twórczość ta tonie w morzu Daleków, Gallifrey, Mistrzów, Rose, TARDIS i mało zostaje tam miejsca na faktyczną muzykę, która często jest ograniczona do dość standardowego brzdąkania na gitarze. Głosy wokalistek i wokalistów to głosy młode i niewyrobione. Techniczna obróbka utworów zaś pachnie garażem w podmiejskim domku rodziców autorów tych muzycznych eksperymentów.
Nie krytykuję tu jednak młodych twórców bezrozumnie, zamykając tymi słowami ścieżkę do ich muzycznej kariery. Wielu z nich ma szansę wyrosnąć na prawdziwych muzyków. Nikt albo prawie nie rodzi się przecież Jimim Hendrixem! Zakładam więc, że wiele jeszcze przed nimi. Jest jednak dość oczywiste, że Doctor Who jest tu tylko pomostem dla tych początkujących muzyków, a nie drogą kariery. Zaskakująco długo przeżył mimo tego zespół Chameleon Circuit i niech posłuży on tu za trafny przykład tego, że młodzieńczy entuzjazm może trwać nawet ładnych parę lat i nie należy go tak całkiem bagatelizować.
Jeżeli nikt z was jeszcze nie usnął, zwinięty w ciasny kłębek pod konsolą TARDIS, to zapraszam na koncert zupełnie innego Trocka. Trocka na miarę whovian!
Legs Nose Robinson to działający od 2013 roku zespół z Nashville w Stanach Zjednoczonych. Grupa, licząca pięć osób, składa się z Władców Czasu… Głównie… Gra tam także kosmita o niesprecyzowanym pochodzeniu i Vashta Nerada. Nie żartuję. Czytałam informacje na ich stronie. Choć połączenie to wydaje się zgoła niecodzienne… Wyobrażacie sobie, że Vashta Nerada może być muzykiem? Cóż, oczywiście, że może! Halo! Co z równouprawnieniem, ludzie?
Zespół wydał sporą paczkę pełną piosenek; kilka singli, EP i album, a także parę teledysków dostępnych na ich kanale w serwisie YouTube.
Czym jednak Legs Nose Robinson wyróżniają się wśród mnogich gwiazdozbiorów muzyków, pragnących oddać hołd Doctor Who?
Nie grają pop-rocka. W tłumie pop-rockowych whovian stanowią zatem wyjątek. Co więc grają? Trudno stwierdzić! Na moje ucho, choć to ucho może kłamać, bo jest uchem subiektywnym, ich muzyka łączy niesprecyzowany, zapewne więc alternatywny rock z czymś retro (możliwe, że chodzi o specyficzną obróbkę techniczną brzmienia wokalu) w stylu klasycznego kabaretu z odrobiną elektroniki. Nie stronią też od eksperymentów, do których zalicza się szczypta rocka psychodelicznego oraz rytmy egzotyczne.
Nie tylko to ich wyróżnia; teksty piosenek zespołu nie przytłaczają słuchacza terminologią z serialu, która w tak wielu trockowych utworach jest czymś nagminnym, ledwie mieszczącym się w ramach samej muzyki. Dzięki temu zabiegowi kawałki Legs Nose Robinson mogą spokojnie wybiegać naprzeciw nie tylko fanom serialu, ale i ludziom, którzy serialu nie znają. Dodam też, że teksty utworów są niezwykłe także jeżeli chodzi o ich treść; zarówno minimalistyczne pod względem stosowania słów-kluczy, jak i idealnie oddające to, co mają przekazać, bez zbytniej przesady i z dużym wyczuciem.
Kolejnym wyróżnikiem Legs Nose Robinson jest muzyczny profesjonalizm. Styl gry i śpiewu, techniczne przygotowanie utworów, zróżnicowane estetyk – to wszystko świadczy o celowości, a zarazem pewnej dojrzałości zespołu z Nashville. Ich muzyka nie brzmi jak lekko nieśmiały, zagubiony, emocjonalny, choć całkowicie nieoszlifowany licealny twór, ale jak coś, co tworzą ludzie w wieku studenckim, mający już dawno za sobą chaotyczne, szkolne eksperymenty.
Obecnie na repertuar Legs Nose Robinson składa się dwadzieścia jeden utworów, a wszystkie dostępne są na Spotify (część na YouTube, czasem także z teledyskami). Najnowszy album grupy, Z Is for Xylophone, wydany został w tym roku i zawiera dziesięć utworów, ale można posłuchać także EP zespołu (pięć kawałków) The Oncoming Storm oraz sześciu singli.
Co do zawartości wydawnictw zespołu, to czuję się w obowiązku uprzedzić, że sporo piosenek istnieje w dwóch wersjach (co czyni liczbę samodzielnych utworów nieco mniejszą); pierwotnej i obrobionej ponownie (czasem z korzyścią dla oryginału, a czasem wręcz przeciwnie).
Być może, zanim oddam się muzycznej rozpuście i zapomnę, że mam pisać artykuł, opowiem wam coś o samych piosenkach, w nadziei na wzbudzenie w was zapału do ich przesłuchania. Nie będę recenzować wszystkich, bo to mogłoby zająć zdecydowanie zbyt dużo czasu i przestrzeni, ale chętnie opowiem wam o najnowszym albumie Legs Nose Robinson, czyli o Z Is for Xylophone, piosenka po piosence.
A nuż a śrubokręt wam się spodoba! Zapraszam także do jednoczesnego odsłuchu płyty w serwisie Spotify:
1. My Beautiful Idiot – piosenka opowiadająca o tym, jak pewna niebieska budka stała się kobietą i w końcu spotkała tego, który niegdyś ją ukradł… choć tak naprawdę to ona ukradła jego. Nie jest to pierwotna wersja tego utworu (oryginał wraz z teledyskiem dostępny jest na YouTube, a bez teledysku na Spotify, na EP The Oncoming Storm), ale, moim zdaniem, jest to wersja lepsza, bardziej subtelna, która zamiast na instrumenty stawia raczej na ludzki głos i dźwięki pozytywki, a przez to także na stopniowe budowanie napięcia emocjonalnego. Jej finał stanowi połączenie instrumentalnego wybuchu z cichym pożegnaniem, co, moim zdaniem, świetnie podsumowuje zakończenie odcinka Żona Doktora („The Doctor’s Wife”).
2. Judas Kisses – muzyczna opowieść wygłaszana z perspektywy River Song, a traktująca o niej samej. Także i ta wersja utworu nie jest oryginalna. Pierwotne wykonanie znajduje się na płycie The Oncoming Storm (choć znajdziecie je także na YouTube). Która wersja jest lepsza? Nie jestem pewna. Oryginał jest wolniejszy, bardziej klasyczny, z wyraźnym chórkiem dziecięcym i chyba lubię go bardziej. Wersja umieszczona na albumie była dla mnie szokiem; jest znacznie szybsza, ma wyraźne bębny i jest, w dość oczywisty sposób, inspirowana muzyką egzotyczną. W tej jednak czy innej wersji, utwór jest znakomity! Szczególne pochwały należą się wokalistce, która idealnie, według mnie, oddała brzmienie głosu River Song.
3. The Oncoming Storm (1963 ReMaster) – Remaster – wariacja na temat muzyki z czołówki serialu; chwytliwy refren i Doktor w pigułce. Jak sama nazwa wskazuje, to także jest piosenka posiadająca pierwotną wersję. Utwór napisany został na pięćdziesięciolecie serialu, a na YouTube, na oficjalnym kanale grupy, istnieje jego oryginalna wersja ze scenami z Doctor Who. Pierwotnie był to utwór retro-rockowy i dość wyrazisty. Ta wersja jednak odsyła właśnie do czasów, gdy serial powstał, czyli do lat sześćdziesiątych, a zarazem do ówczesnej muzyki, czyli, w tym przypadku, do psychodelicznego rocka. Jeżeli ktoś lubi utwory grupy The Doors lub Jefferson Airplane, to właśnie takiego brzmienia należy się spodziewać; lekko rozleniwionego i surrealistycznego.
4. Sontar – nietypowy utwór o Sontaranach z bardzo pociągającym refrenem i charakterystycznym, znanym z serialu sontarańskim okrzykiem wojennym. Dlaczego uważam piosenkę za nietypową? Cóż, po utworze o wojennych ziemniakach (przepraszam za określenie) spodziewałabym się raczej męskiego wokalu, pewnej twardej bezwzględności, a nie chłodnej godności i stanowczości, jakie oferuje nam ta piosenka. Uważam, że jest to zaskoczenie pozytywne!
5. Listen – kolejny kawałek, który został ponownie obrobiony technicznie. Pierwotna wersja (dostępna jako singiel na Spotify lub, wraz z teledyskiem ze scen z serialu, na YouTube) bardziej przypadła mi do gustu, ponieważ nie wygłuszała wokalu w takim stopniu, jak ta nowa i oferowała znacznie mniej elektroniki niż ona. Tak czy inaczej, piosenka jest warta uwagi, choćby dlatego, że łączy jeżącą włos na karku atmosferę lekkiej grozy z uroczą sentymentalnością i ciepłem refrenu. Jest to po prostu odcinek Posłuchaj („Listen”) w wersji muzycznej, w której lęk przed potworami spod łóżka łączy się z opowieścią o tym, że wszyscy się ich boimy, a ten strach nie jest wcale czymś złym. Strach nas bowiem jednoczy.
6. Shut Up – i znów utwór, który posiada dwie wersje. Ta zawarta na albumie jest jednak lepszą, rzekłszy, oczywiście, subiektywnie. Pierwowzór jest stanowczo zbyt chaotyczny i eksperymentalny. Teledysk do oryginału znaleźć można na YouTube, a sam utwór dostępny jest w spisie singli na Spotify. O czym traktuje piosenka o tak dosadnym tytule (ang. zamknij się)? O Dwunastym Doktorze! A precyzyjniej, o jego początkach, o sezonie ósmym, gdy był on jeszcze szorstki, nieco nieczuły i stanowczy. Piosenka ma wybuchowy, rockowy refren i odrobinę subtelniejsze zwrotki doń prowadzące.
7. Lonely Assassins – utwór traktuje o Płaczących Aniołach; jest właściwie ich kompletnym opisem. Także i on funkcjonuje w dwóch wersjach. Teledysk do oryginału dostępny jest na YouTube, a sam singiel, ponownie, na Spotify. Która wersja lepsza? Oryginał jest bardziej rozleniwiony i elektroniczny, ale przez to także bardziej gładki, miękki i może nieco mroczniejszy. Wersja zawarta na albumie zaś ma pazur rockowy, jest szybsza, ma ostrzejsze refreny, wyraźną perkusję i gitarę. Wybór należy do was! Gdybym to ja jednak miała wybierać, to moje rockowe zamiłowanie zdecydowanie skłoniłoby mnie do wyboru wersji z albumu.
8. The Saddest Beach Party Ever, Part 1 – pierwsza część dwuczęściowych wspomnień z najsmutniejszego przyjęcia na plaży, jakie kiedykolwiek miało miejsce. Zapewne dobrze je pamiętacie! Albo może wcale nie chcecie pamiętać? Ta piosenka jednak wam o nim przypomni. Utwór opowiada historię, która miała miejsce w zatoce Złego Wilka z perspektywy Rose, a chórek nawiązuje niejako do utworu Doomsday (którego autorem jest, ma się rozumieć, Murray Gold) z odcinka o takim samym tytule. Piosenka jest rzewna, ale nie przesadnie łzawa; jest w niej miejsce także na ciężar, a być może także nieco złości i żalu?
9. The Saddest Beach Party Ever, Part 2 – druga część niewesołych wspomnień z zatoki, tym razem jednak przedstawianych z perspektywy Doktora. Piosenka stanowi swoistego rodzaju katharsis po części pierwszej; rozwiewa wyrażone tam wątpliwości Rose (odnośnie uczuć Doktora, oczywiście). Choć obie części sprytnie się uzupełniają i są wobec siebie dialektyczne, to część pierwsza wydaje mi się jednak lepsza. Druga jest nieco łzawą balladą miłosną, a nie każdy to lubi, nie każdy bowiem lubi bezpośredniość. Nie można jednak odmówić zamysłowi kompletności.
10. Go Forget Yourself – zwieńczenie albumu; gorzkie, rockowe, dążące do zapomnienia. Utwór odnosi się do Ciszy, której nikt nie jest w stanie zapamiętać.
Podsumowując moją wyczerpującą i zapewne całkowicie nieobiektywną recenzję, pragnę was zaprosić do zgłębiania muzyki zespołu Legs Nose Robinson w nadziei na to, że i wam ona przypadnie do gustu. Oczywiście, nie mogę być tego pewna, bo, jak wiadomo, każdy ma inny muzyczny smak, a dyskutowanie o smakach zwykle kończy się wojną, w której eksterminacja przeplata się z regeneracją w nieskończonej pętli czasu. Jednak nadzieja pozostaje. Nadzieja, że i wy, o ile znacie choć kilka trockowych utworów autorów rozmaitych, dostrzeżecie odmienność muzyki tego zespołu, a, być może, także, całkiem przypadkowo, zupełnie „z czapy”, polubicie ją tak, jak i ja. Jeżeli zaś zupełnie nie znacie muzyki tworzonej przez fanów Doctor Who albo celowo ją omijacie szerokim łukiem, to… Cóż, moja nadzieja pozostaje niezmienna – zapraszam do posłuchania utworów bandy złożonej z Władców Czasu, przedstawiciela rasy nieznanej oraz Vashta Nerada. Smacznego!
słucham właśnie „listen”, i dziękuję za rekomendację – fakt, jakościowo się wybija ponad zespoły w stylu chameleon circuit..