Magia Świąt

Do Bożego Narodzenia wprawdzie jeszcze parę dni, ale nie oszukujmy się – przecież już wszyscy od dawna jak mroczki przed oczami widzimy czerwone ciężarówki Coca-Coli. Od miesiąca pochłaniam pierniczki i grzane wino ze specjalnej oferty w osiedlowym markecie, choinki w sklepowych witrynach zdążyły już zebrać kurz – krótko mówiąc, święta trwają w najlepsze. Tak, stał się cud na miarę co najmniej karpia przemawiającego ludzkim głosem: nastrój mi się udzielił. Czyżby mnie nawiedził jakiś duch z wizją przyszłości, w której umieram samotnie jako stara zołza, narzekająca na ludzi w internecie, i postanowiłam nawrócić się na ewangelię brodaczy w czerwonych piżamach oraz ulicznych dekoracji wywieszanych jeden dzień po Halloween? Słowem, czy mnie w końcu oczarowała tak zwana magia świąt?

Wychodzę codziennie w poranną, a potem popołudniową ciemność, która od miesiąca okazjonalnie przeistacza się w prawdziwy winter wonderland: w świetle ulicznych latarni śnieg pod stopami skrzy się jak obsypany brokatem, jakby się po nim przeturlało dziesięć gwiazd glam rocka i cztery księżniczki Disneya. Radosny śmiech dzieci niesie się po podwórku gdy, spiesząc się na uniwerek, malowniczo zaliczam glebę na śliskim podjeździe. Ktoś puszcza przez okno te przeklęte sezonowe szlagiery. Chowając twarz w szaliku, uśmiecham się do siebie. Przegrałam z kretesem.

Na całą tę magię świąt zwykłam kręcić nosem, a nawet prychać pogardliwie. Z jednym wyjątkiem – oglądając wczesne odcinki świąteczne Doktora, oddawałam się jej bez reszty; od razu chciało mi się ubierać choinkę (choćby mnie miała zabić), tańcząc niezdarnie do nieśmiertelnego przeboju Slade… Był tylko jeden problem: trafienie we właściwy odcinek we właściwym czasie. No bo tak: erę Russella T Daviesa obejrzałam ciurkiem pewnego listopada. Jedenastego Doktora dogoniłam wprawdzie akurat na emisję Bałwanów („The Snowmen”), a w rok później na fali rocznicowego entuzjazmu obejrzałam, obowiązkowo, Czas Doktora („The Time of the Doctor”), ale wówczas święta mi już kompletnie zbrzydły – o, jakże wtedy kręciłam nosem na te oklepane bajkowo-historyczne scenerie, na dzieci bawiące się w śniegu i pokonywanie potworów miłością… Erę Dwunastego z żalem przekreśliłam pod koniec ósmej serii i dopiero tuż przed serią dziesiątą nadrobiłam: jedyny wyjątek zrobiłam dla Daru niebios („Heaven Sent”) oraz, no właśnie – odcinka świątecznego: Powrotu Doktora Mysterio („The Return of Doctor Mysterio”). I tak go wychwalałam, że powrócił do korzeni; że zamiast tego całego nonsensu przypominającego obrazek z puszki imbirowych ciasteczek (takiej, w której się trzyma potem przybory do szycia; wiecie, o czym mówię), był zabawny, oryginalny, autoironiczny, momentami nawet – chwała Boziu – kiczowaty. Zamiast tej znienawidzonej magii świąt…

Ale chwileczkę. Coś sobie przecież uświadamiam: ten preferowany klimat przaśno-rodzinnego ciepła, śmieszności i cudownej tandety, do którego przenoszą mnie moje ulubione odcinki świąteczne? To gorąca czekolada i absurdalnie drogie tanie grzane wino na ulicznym jarmarku i moja przyjaciółka nucąca Song for Ten z głową opartą o moje ramię i balonikiem wygranym na strzelnicy w ręku. To ostatni nocny pociąg do Cardiff w Wigilię i tłum w paskudnych swetrach, na razie pijany tylko nastrojem, ryczący Merry Xmas Everybody. To wszystko to samo. I te odcinki to też wszystko to samo. Im dłużej ten serial oglądam, tym wyraźniej widzę niezmienne wzory i motywy, a najwyraźniej w święta; szczególnie gdyby tak obejrzeć same odcinki specjalne, przeskakując cały rok, jeden po drugim… Zmienia się od czasu do czasu twarz Doktora, częściej towarzysze, rzadziej lokacje, ale to nieistotne: pod tym zawsze kryje się ten sam banalny, ckliwy przekaz, z którego można się śmiać cały rok, ale w środku zimy, kiedy jest ciemno i ponuro, kiedy ostatni autobus utknął nam w błotnistym śniegu, kiedy omamieni kapitalistyczno-materialistycznym podejściem do rzeczy wydaliśmy na prezenty ostatnie pieniądze, kiedy nad głowami wiszą nam światełka jak zastępcze gwiazdy, widoczne nawet przy chmurach i smogu i jakieś takie bliższe, na wyciągnięcie ręki, jak gdybyśmy przez chwilę przenieśli się w przestrzeń kosmiczną  – słowem, kiedy jesteśmy już totalnie emocjonalnie rozbrojeni, zawsze do nas w końcu trafi. I wiecie co? Przynajmniej raz do roku mogę sobie na to pozwolić.

Wesołych świąt, kochani.



Zagorzały fan klasyków oraz Expanded Universe. Serce oddał Trzeciemu, a duszę przez Ósmego zaprzedał Big Finish. Wbrew obiegowej opinii, ma jeszcze życie poza Doktorem. W przyszłości chce zostać Kuzynem w Faction Paradox.

Gallifrey.pl  wszystko o serialu Doctor Who

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *