Maczo Who, czyli ile jest mężczyzny w Doktorze?
W ciągu ostatniego tygodnia przez internet przetoczyła się kolosalna wprost lawina reakcji na obsadzenie w roli Doktora Jodie Whittaker. Konflikt wewnątrz fandomu chyba nigdy jeszcze nie był tak jaskrawy, polemika tak intensywna, argumenty tak wielkiego kalibru. Najbardziej wybijały się dwie skrajne opinie: podczas gdy jedni (należy zaznaczyć, że nie tylko mężczyźni) nie byli w stanie zaakceptować zmiany, która według nich była krokiem za daleko, burzyła ich wizję serialu oraz z całą pewnością była efektem nacisków środowisk lewicowo-równościowych (w tym tzw. „social justice warriors”), inni na fali niekłamanej radości i entuzjazmu na różny, często bardzo kreatywny sposób wyszydzali obawy i niewybredne komentarze tej drugiej strony. Posypały się ciężkie oskarżenia, padały deklaracje zaprzestania oglądania serialu.
Mimo moich głęboko lewicowych przekonań, nie byłem przekonany, że Doktor musi koniecznie już teraz zostać kobietą. Uważałem (i nadal uważam), że musi to przede wszystkim być aktor/ka, który/a czuje tę rolę jak nikt inny, reprezentuje sobą te same wartości co Doktor i potrafi przekonać do siebie widzów. Płeć czy kolor skóry nie gra dla mnie w tym wypadku większej roli.
Pojawiło się na naszej stronie już kilka tekstów wyrażających radość i entuzjazm z powodu obsadzenia kobiety w roli Doktora. Część naszych czytelników wyraziła zapotrzebowanie na tekst polemiczny, a ponieważ nie byłem w stanie znaleźć w polskim Internecie żadnej rzetelnej i merytorycznej opinii, postanowiłem sam taką napisać. Sięgając do zagranicznych artykułów i własnego doświadczenia sprzed kilku lat, kiedy jeszcze zawiłości feminizmu i strasznego potwora dżęder były mi obce, postaram się lepiej zrozumieć głosy krytyki.
Zacznijmy od samych początków serialu. Pierwszy Doktor miał być w założeniu postacią starszego profesora/dziadka uczącego dzieci przed telewizorami w zakresie historii i nauk ścisłych. We wczesnych latach 60. starsza pani mogłaby zapewne jedynie nalać dzieciom herbatki i robić na drutach w bujanym fotelu. Warto tutaj zaznaczyć, że u samych źródeł serialu mamy jednak Verity Lambert, producent wykonawczą serialu (jeśli producenci wykonawczy, podobnie jak Doktor, regenerowaliby, począwszy od niej, musiałbym tu zakrzyknąć: „Moffat był kobietą!”) oraz reżysera Warrisa Husseina, Indusa i geja w jednym. Już to powinno nas zastanowić i uzmysłowić nam, jaki kierunek może obrać nowo powstały serial.
Trzeci Doktor to chyba najbardziej typowo męska inkarnacja – naukowiec na usługach tajnej rządowej organizacji (bardzo mocne bondowskie tropy), któremu nieobce są pościgi samochodowe i sztuki walki. Nie powinno nas to dziwić, w końcu to lata siedemdziesiąte, filmy z Rogerem Moore’em i Bruce’em Lee są kinowymi hitami. Równocześnie ten sam Doktor ubiera się jak Austin Powers lub edwardiański dandys – miękkie aksamitne marynarki, koszule z żabotem, teatralne peleryny, zniewieścienie jak się patrzy. Jednak to właśnie ta inkarnacja jako pierwszą towarzyszkę otrzymuje Liz Shaw, kobietę-naukowca, która nieraz przewyższa Doktora intelektualnie i jest kilka kroków do przodu.
Przejdźmy przelotem do New Who – najbardziej uwielbianą przez żeńską część widowni i według wielu opinii najprzystojniejszą inkarnacją naszego Władcy Czasu jest Dziesiąty Doktor. Niezmiennie czarujący, dziarski młody amant z zadziornym błyskiem w oku, wręcz książę na białym koniu (dosłownie w jednym z odcinków), bawidamek, który romansował z madame de Pompadour, większością swoich towarzyszek oraz na koniec poślubił Królową-Dziewicę. Wysoki, przystojny brunet w nienagannie skrojonym garniturze. Wielu chłopców chciałoby być jak on, gdy dorosną, inspiruje facetów, kobietom na jego widok miękną kolana. Łatwo zapomnieć o tym, że może poza Ósmym Doktorem żadna wcześniejsza inkarnacja nie była w tak oczywisty sposób obiektem westchnień ani przysłowiowym „ciachem”.
Ale do rzeczy. Prześledźmy, jak to wyglądało z samą ideą Doktora innej płci. Już Patrick Troughton, zapytany w wywiadzie o możliwości regeneracji, przyznał, że według niego nie ma ona ograniczeń, mówimy w końcu o przedstawicielu obcej rasy nieporównanie bardziej zaawansowanej niż ludzka cywilizacja. Trudno nie zauważyć, że Moffat przygotowywał grunt pod tę zmianę i oswajał nas z tą ewentualnością (która zresztą nie kłóci się z mitologią serialu ani z prawami nim rządzącymi, ale to temat na osobny artykuł) od pierwszej sceny z Jedenastym Doktorem, który był przekonany, że regenerował w kobietę, przez wspomnienie o Korsarzu w Żonie Doktora („The Doctor’s Wife”), po wprowadzenie postaci Missy i regenerację generała na Gallifrey.
Skąd więc te oskarżenia o „straszną polityczną poprawność” i „zgubny wpływ feminizmu”? Cóż, wypadałoby spojrzeć na obecną sytuację z różnych perspektyw. W jakich realiach żyjemy? Stanami Zjednoczonymi rządzi niekompetentny mężczyzna o wrażliwości pięciolatka, który otwarcie i bez cienia zażenowania, tak jak robił to całe swoje życie, uprzedmiotawia kobiety (nie mam tu nawet na myśli samego organizowania konkursów piękności i coraz młodszych żon, chodzi mi przede wszystkim o bardzo niewybredne komentarze i pobłażliwość dla kultury gwałtu). W naszym kraju nie ustają starania o odebranie kobietom podstawowych praw do decydowania o własnym ciele. Z każdej możliwej strony widzimy mechanizmy, które miały już miejsce w latach 80., kiedy to po ostudzeniu drugiej fali feminizmu część kobiet uznała, że wtłaczanie w patriarchalne standardy rodem z lat 50. wcale im nie przeszkadza, walka o prawa kobiet się zakończyła i nie jest ich sprawą, zaś feminizm próbuje ograniczać i stygmatyzować ich seksualność (trzecia fala podjęła próbę odzyskania pozytywnie pojmowanej seksualności dla kobiet).
Nowy backlash to jedna strona medalu. Spróbujmy jednak spojrzeć na problem oczami (w dużej mierze, choć nie tylko) męskich krytyków wyboru kobiety do roli Doktora. Wśród wielu mężczyzn (sam miałem podobne podejście swego czasu) panuje przekonanie, że feminizm to taki bliżej nieokreślony twór ideologiczny, którego głównym celem jest uciśnienie mężczyzny kosztem kobiety oraz wyparcie mężczyzn z wielu sfer życia i kultury. Na tej bazie powstał ruch meninistyczny domagający się równych praw dla mężczyzn. Zapominamy jednak o jednej podstawowej rzeczy. Mężczyźni od stuleci, ba, prawie od zawsze (mityczne czasy matriarchatu giną w pomroce dziejów) mieli wiodącą i dominującą rolę w społeczeństwie i kulturze. Jednak zanim sobie to uświadomimy, my, mężczyźni, możemy odnosić wrażenie, że oto ktoś próbuje dokonać zamachu na jedną z najbardziej naszych sfer życia. Wydaje nam się, że oto ktoś próbuje zawłaszczyć sobie nasz świat. Wiele i słusznie mówi się o męskim uprzywilejowaniu, jednak z pewnej perspektywy sytuacja nie jest wcale tak oczywista. Nie mówimy bowiem o nierównościach płacowych czy realnym życiu, ale o popkulturze i jej fanach. Jakkolwiek kobiece bohaterki długo cierpiały na znaczący brak reprezentacji (mówimy o czasach przed wyjściem Wonder Woman z roli sekretarki, przed agentką Carter, Kapitan Marvel i Jessicą Jones), lęki i obawy pewnej grupy męskich odbiorców popkultury znakomicie ujął Scott Aaronson, profesor MIT:
Bardzo staram się zrozumieć perspektywę innych ludzi, jednak ucinam dyskusję mniej więcej wtedy, kiedy ktoś odnosi się do „męskiego uprzywilejowania” – mojego uprzywilejowania! – ponieważ jest to rzecz tak bardzo odmienna i nieobecna w moim doświadczeniu codzienności. Domyślam się, że postrzeganie białego nerda-faceta jako kogoś niekoniecznie uprzywilejowanego, nawet kogoś, kto należy do jednej z najmniej uprzywilejowanych grup społecznych, może być dla was zupełnie obce. Spędziłem moje młode, formacyjne lata, od dwunastego do mniej więcej dwudziestego piątego roku życia, w braku poczucia uprzywilejowania, tego, że coś mi się należy. Najczęściej byłem po prostu przerażony.
Ta perspektywa ma swoje uzasadnienie – nie możemy zapominać o tym, że wielu nerdów, którzy są białymi chłopcami lub mężczyznami (i w samym ich położeniu nie ma jeszcze ich winy) czuje się niezrozumianych w swoim środowisku, bezsilnych, odrzuconych lub wykluczonych. Głównie ze względu na to, że nie wpasowują się w ideał silnego samca alfa, który nadal jest bardzo mocno zakorzenionym archetypem (szczególnie w krajach takich jak Polska). Oskarżenie o czerpanie korzyści z uprzywilejowanej pozycji może w takim przypadku być przez nich odebrane jako umniejszanie ich zmaganiom. Również słuszne skądinąd głosy, domagające się większej reprezentacji w (pop)kulturze dla kobiet, osób nieheteronormatywnych, niebinarnych czy o innym niż biały kolorze skóry, mogą być przez nich odebrane jako coś nie w porządku lub pewnego rodzaju zagrożenie, bo jak by nie patrzeć, kultura geekowska jest ich niszą, najważniejszą sferą ich egzystencji.
Trzeba jednak podkreślić, że żadne wykluczenie nie usprawiedliwia agresji słownej, zajadłości i odbierania innym grupom, które czują się niedoreprezentowane w popkulturze, prawa do formułowania swoich oczekiwań oraz cieszenia się z pomyślnych dla nich decyzji. Kobiety i niebiałe osoby będące geekami dobrze wiedzą, jak to jest, czuć się wykluczonym, niezrozumianym, bezsilnym, odrzuconym czy osądzanym na podstawie tego, kim są. Myślę, że to swego rodzaju poczucie wykluczenia i braku zrozumienia jest wspólne dla wszystkich fanów science fiction, dla każdego członka i członkini niszowego fandomu. Powinniśmy jednak pamiętać, że nie jesteśmy jedynymi przedstawicielami fandomu, którzy czują się w ten sposób. Pomyślmy na chwilę o najmłodszych fanach – chłopcy mieli już tyle wzorców, popkultura roi się od męskich bohaterów ratujących świat. Dlaczego mielibyśmy odmawiać dziewczynkom tego samego i dlaczego, jeśli prawa rządzące serialem na to pozwalają, nie miałby to być główny bohater, a nie tylko towarzyszka lub postaci, które od początku były kobietami, jak Lara Croft czy Ellen Ripley? Mamy trzynaście męskich inkarnacji, jest z czego wybierać. Pozwólmy kobietom cieszyć się z ich (i naszej) Doktor. To nie jest zero-jedynkowa gra, w której każde osiągnięcie kobiet czy środowisk LGBTQ+ oznacza niepowetowane straty dla męskiej populacji.
Rzeczą, która mnie osobiście bardzo oburzyła, była natychmiastowa publikacja przez bulwarówki nagich zdjęć z kariery aktorskiej Jodia Whittaker. David Tennant i Matt Smith mieli w swojej przeddoktorowej karierze wiele rozbieranych scen, jednak nikt nawet nie pomyślał o czymś podobnym. Takie odarcie uznanej aktorki z jej dorobku i sprowadzenie jej do obiektu seksualnego jest moim zdaniem czymś niedopuszczalnym, nawet w przypadku prasy brukowej.
Nikt nie porywa się na zmianę płci Batmana albo Supermana, bo najzwyczajniej w świecie byli oni pomyślani jako mężczyźni. Argument z Jamesem Bondem też uważam za nietrafiony, bo samo to, że grało go jak dotąd sześciu różnych aktorów, przemawiałby za tym, że agent 007 to dziedziczny kryptonim i równie dobrze może go w przyszłości otrzymać kobieta. W przypadku Doctor Who mamy do czynienia z humanoidalnym kosmitą z podwójnym układem krążenia, zdolnym do regeneracji w praktycznie dowolną formę, w tym kobietę (jak już widzieliśmy to na ekranie w dwóch przypadkach). Przedstawicielem wysoce zaawansowanej cywilizacji z obcej planety. Tak skonstruowana postać naprawdę powinna nas łączyć, a nie dzielić.
W oparciu o: Huffington Post
Dziękuję za retoryczną i rzeczową opinię. Jako fan i jako kobieta. :)
Jestem w 100% kobietą, czasami nawet feministką. Na początku jednak nie byłam zachwycona zmianą płci mojego Doctora. Już jak wcześniej pojawiały się takie spekulacje, ja twardo stałam przy mężczyźnie. Gdy ogłoszono Jodi jako Trzynastego myślałam, że to żart. Uwielbiam te aktorkę, ale to nie mężczyzna. Mój Doctor przecież musi być mężczyzną! Jednak teraz nie jestem tego taka pewna. Doctor to Doctor, zawsze będzie moim Doctorem, w każdej odsłonie i przy tym zostaje. Zapewne jeszcze zobaczymy Doctora jako mężczyznę, ale nie teraz i musimy się z tym pogodzić tak samo jak Doctor, przecież przez 2 tyś. lat był facetem, a tu nagle taka niespodziewanka. Trzymam kciuki za niego i za wszystkich, którzy martwią się taką zmianą. Doctor pozostanie taki sam, zmieni się jedynie jego powłoka.
Jedna uwaga – rzeczywiście, członkowie kultury geekowskiej mogli czuć się wykluczeni, ale teraz mamy XXI wiek! To co kiedyś było „nerdowskie” i „niszowe”, dzisiaj jest częścią głównego nurtu. Geek już dawno wyszedł z piwnicy ;)
Poza tym artykuł bardzo dobry.
Miał być teskt polemiczny zgodnie z zapowiedziami we wstępie, a taki nie jest? Ogólnie tekst uważam za słaby i jego jedyna argumentacja to „Doktor miał 13 męskich wcieleń, dajcie i kobietę teraz” – to chyba nie jest merytoryczne?
Ogólnie uważam, że kobieta doktor generuje problemy narracyjne. Przy takiej konfiguracji towarzyszem wręcz musi być mężczyzna, który fabularnie będzie ważny tak samo jak Rose czy Clara, ale pytanie czy na pewno go będą tak pisać, czy zrobią z niego drugiego Mickey’ego kosztem tego, ze przecież kobieta Doktor musi być silna i niezależna, i absolutnie żaden facet nie może jej nigdy pomoc ani uratować, bo to niefeministyczne. Natomiast dwie kobiety na TARDIS (czy jak to tutaj zwą babiniec) to jest dla mnie tak pomysł nietrafiony (i nie tylko dlatego, że jestem białym, hetero facetem 25+ nie oznacza że mi się musi to podobać)
Uważam, że za dużo jadu jest w mediach społecznościowych, ale rozumiem skąd te kontrowersje nt nowego Doktora. Nie mniej Jodie będzie musiała włożyć mnóstwo serca w te role żeby przekonać nawet nie tylko sceptyków, ale widzow, którzy przez 50 lat byli przyzwyczajeni do pewnej formuły.
Rozumiem po części twój argument o problemach narracyjnych, sama niegdyś podobnego używałam, ale tylko w sensie „boję się, że scenarzyści coś schrzanią, idąc za jakimkolwiek – „słabym” lub „silnym” – stereotypowym przedstawieniem kobiet”. Bo fakt, wciąż się tego troszkę obawiam, ale mam też sporo wiary w scenarzystów – skoro napisali postaci towarzyszek, które są silne i niezależne, a jednocześnie mają swoje słabości i czasem potrzebują pomocy, skoro napisali też takich męskich Doktorów, to może jednak dadzą sobie radę? I mam też nadzieję, że jeśli dostaniemy męskiego towarzysza – jestem za, tak dla równowagi, kobiet było więcej – niekoniecznie będzie między nimi romans (lub takowe podteksty), bo tego już mi na razie wystarczy, a męsko-damska przyjaźń bez romansu też cierpi w popkulturze na brak reprezentacji. I to samo myślę o żeńskiej towarzyszce dla Trzynastej, szczerze mówiąc, nie mam natomiast nic przeciwko jako takiej, bo czemu ten „babiniec” miałby być taki zły?
Czytając twój komentarz pomyślałam nad jeszcze jednym argumentem za „babińcem” – jeśli przyjmujemy, że ta zmiana płci z punktu widzenia samej Doktor nie jest rewolucją (wg mojego headcanonu nie powinna tego nawet od razu zauważyć ;) albo stwierdzi „no, nareszcie” i nie odniesie się do tego wprost w żaden sposób), to dawanie jej męskiego towarzysza „dla równowagi” trochę właśnie to neguje, dodaje temu jakieś ogromne znaczenie – Doktor jakoś zawsze preferował kobiety, więc znowu wybierze sobie do towarzystwa kobietę, bo to, ta preferencja, się nie musi zmienić. Choć w mojej idealnej wersji to jednak w ogóle więcej niż jedna osoba.
W sumie tak. Moje własne domaganie się różnorodności wśród towarzyszy to jedna sprawa, ale z punktu widzenia postaci, faktycznie ma upodobanie do dziewczyn z 20/21 wieku, i nie widzę, czemu miałoby się mu (jej? im? czy możemy się w języku polskim zgodzić na formę analogiczną do angielskiego neutralnego płciowo pojedynczego „they”? byłoby miło i wygodnie) nagle odwidzieć… (;
Ech, a ja z punktu widzenia, prostej kobieciny i starszej już pani, nie jestem tą zmianą zachwycona.
Z prostego powodu – nie znajdzie się już chyba sposób, na powrót River Song, bo raczej nie zachwyci mnie jej związek z kobietą :-) Natomiast może się mimo wszystko okazać, że powróci, jako towarzysz kpt.Jack…..i to by było coś…! :-)
Wydaje mi się, że wątek River jest już zamknięty, ale…
https://uploads.disquscdn.com/images/acc6b413a5d5e876c85c4695d7935785b7375065c85229421552d3ad6bcb498f.jpg
hmmm? (;
Ogólnie nie mam nic do nowego Doktora, jednak w tekście jest coś co mnie zastanowiło. Jakie to podstawowe prawa kobiet o decydowaniu o własnym ciele chcą zabrać w naszym kraju?