„Lux” – wrażenia redakcyjne

Doktor i Belinda trafiają do kina w Miami lat 50., gdzie mierzą się z nietypowym przeciwnikiem… Zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z drugiego odcinka nowego sezonu, Lux. Serdecznie witamy też naszych wyjątkowych gości: Radosława z grupy Disney Plus Polska, Jakuba i Piotra z podcastu O Filmówce Przy Kremówce, Aleksandrę z Kulturalnej meduzy, Filipa z The Philmer, Kacpra z TARDISawki, Dominika z kanału Ja, Dominek, a także Filipa. Jeśli jeszcze nie oglądaliście odcinka, nadróbcie go szybko – tekst zawiera spoilery!

Krzysztof Danielak: To już mała tradycja obecnej ery, że o ile do pierwszego odcinka sezonu są zastrzeżenia i daviesowski humor wychodzi czasem w nieoczekiwanych momentach, tak drugi odcinek sezonu to bóg z Panteonu i ogólnie świetne Who. A w dodatku tym razem widać tu dużą kreatywność, szczególnie w łamaniu czwartej ściany. Kto jeszcze w wiadomej scenie miał trochę nadziei, że Doktor naprawdę wyjdzie zaraz z ekranu?

Dużo pochwał należy się animatorom. Pan Ding-Dong wspaniale oddaje styl kreskówek z lat 30., a scena z animowanymi Doktorem i Belindą była świetna. Skojarzenia ze Scooby-Doo są nieprzypadkowe, bo animatorzy naprawdę w ramach przygotowań oglądali tę animację. Bardzo spodobała mi się metafora o dosłownym dodawaniu postaciom głębi. Alan Cumming świetnym aktorem jest, nawet jeśli tym razem tylko go słyszymy. No i to w sumie fajny akcent na święta, gdy Lux dostał w zasadzie pozytywne zakończenie (jako pierwszy z Panteonu!). Ciekawe, czy poznamy jeszcze jakichś bogów w tym sezonie…

Scena z fanami to fajny twist – tyle było teorii, że Piętnasty tak naprawdę jest uwięziony w serialu Doktor Who, że dało się skutecznie zaskoczyć widza. To, że RTD nie wybrał swojego odcinka na ulubiony również doceniam. Chociaż szkoda, że fani byli aż tak zgodni, można było jeszcze dać Heaven Sent (też od Moffata), które przecież zostało wybrane przez czytelników DWM na najlepszy odcinek w historii. Niemniej wyszło fajnie, i tutaj faktycznie człowiek się przejmował tym, że mogą przestać istnieć. Mógłbym się przyczepić jedynie, że Doktor znowu dowolnie wykorzystuje energię regeneracyjną (nazwaną tu energią bigeneracyjną) mimo sporego upływu czasu od regeneracji, ale to nie przeszkadza w tym, by dobrze się bawić. Mam tylko nadzieję, że dalej poziom już zostanie utrzymany, ale niech w kwestii tajemnicy sezonu będzie lepiej niż ostatnio; nie ma co robić nowej świeckiej tradycji z rozczarowującego rozwiązania takiego wątku.

Pan Ring-a-Ding wychodzi z ekranu Lux

Łukasz Skórko: No i odcinek dowiózł! Bardzo przyjemnie mi się go oglądało, a każdy, kto choć trochę mnie zna, dobrze wie, że ubóstwiam metatekstualność i autotematyzm w mediach, a tutaj był on nie tylko obecny, ale też odpowiednio wyważony, uzasadniony i totalnie na miejscu. Również animacja zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, dlatego tym bardziej wyczekiwałem i jednocześnie obawiałem się tego, co przyniesie Lux. A przyniósł wspaniałego Mr Ring-a-Dinga – czy, jak kto woli, pana Ding-Donga, mówiącego i śpiewającego głosem niepowtarzalnego Jacka Bończyka w polskim dubbingu – postać poprowadzoną niemal bezbłędnie, odpowiednio przyjazną i przerażającą. Tym większe uznanie należy się za to, że otrzymał on w gruncie rzeczy szczęśliwe zakończenie – a wprowadzenie całkiem nowego (anty)bohatera, poświęcenie mu odpowiedniego czasu ekranowego i obdarzenie go satysfakcjonującym finałem jest, jak wiadomo, nie lada wyzwaniem.

Belinda w ciągu dwóch odcinków została potraktowana znacznie lepiej niż Ruby w sezonie 1, dzięki czemu już na tym etapie jest pełnoprawną i wielowymiarową postacią (no pun intended!). A scena dosłownego złamania czwartej ściany, będąca jednocześnie ukłonem w stronę społeczności fanowskiej Doktora Who była niezwykle świeżym pomysłem, który na szczęście udało się wiarygodnie przenieść z papieru na ekran – w rękach mniej sprawnej reżyserki mogła to być bowiem istna kula u nogi. Cieszę się też niezmiernie, że sobie tej sceny nie zaspoilerowałem.

Na zakończenie wspomnę tylko, że wątek rasizmu został tutaj zaakcentowany wzorowo – nie sposób go było pominąć, ze względu na realia historyczne, w jakich się poruszamy, ale został jedynie zaznaczony, w sposób niezwykle naturalny, bez przekierowania punktu ciężkości i zatrzymania całej akcji. Zobaczymy, co za tydzień! A ten cały Tommy Lee brzmiał po polsku jakoś strasznie znajomo…

Kacper Olszewski (TARDISawka): Kocham sztukę animacji poklatkowej, więc odkąd zobaczyłem w zwiastunie scenę, w której animowany bohater przedostaje się z kinowego ekranu do naszego świata, nie mogłem się doczekać odcinka Lux. Całe szczęście nie zawiodłem się. Przede wszystkim cieszy mnie świetny, wszechstronny design Mr Ring-a-Ding’a, który jest uroczy, ale potrafi być też groźny. Został zaanimowany w klasycznym, disneyowskim stylu, który charakteryzuje wysoka ekspresyjność, nieustanny ruch oraz oczywiście popisowa piosenka. Wybór stylistyczny jak najbardziej pasujący do 1952 roku. Animacja 2D została bardzo dobrze wkomponowana do realnej przestrzeni. Warto podkreślić godną ilość czasu ekranowego, jaką dostał Mr Ring-a-Ding, ponieważ każda chwila osoby animowanej na ekranie generuje znacznie wyższe koszty, niż chwila osoby aktorskiej.

Podoba mi się, jak medium filmu zostało wykorzystane w tym odcinku. Animowana postać nie była jedynie oderwanym od fabuły bajerem – pojawił się komentarz na temat wymiarowości postaci, Mr Ring-a-Ding przeistaczał się w postać 3D, taśma filmowa uwięziła widzów kinowych, a Doktor i Belinda znaleźli się przez chwilę w animacji przypominającej stylem Scooby-Doo, do którego odwoływali się wcześniej w odcinku. Podróż głównych bohaterów „w głąb taśmy filmowej” otworzyła szufladę gier umieszczania filmu w filmie i zabawy z łamaniem czwartej ściany. Wisienką na torcie było oczywiście wyskoczenie z telewizora i spotkanie Doktora z fanami serialu. Ta interakcja otwiera nowe wymiary, pod kątem których można interpretować całe Whoniwersum. Choć taka scena jest dość prostym pomysłem jako koncept, bardzo trudno zrobić ją dobrze. Nie można zmarnować jej potencjału, a jednocześnie nie można przesadzić z ilością fanserwisu. Moim zdaniem udało się to wyważyć, dzięki czemu ta scena to godny ukłon w stronę fanów serialu z domieszką humoru i respektu (wymieszanego z zazdrością Russella) wobec najlepszego odcinka Stevena Moffata.

Lux, jako bóstwo światła, byt spoza naszego rozumianego świata, dobrze pasuje do animowanej formy. Choć można z nim wchodzić w interakcje, ewidentnie rządzą nim odrębne prawa – ma swoją własną „grę” (podoba mi się, że zamiast zostać pokonanym, doznał oświecenia i stał się czymś więcej – nie wiadomo dokładnie czym, ale czymś niezainteresowanym takimi drobnostkami jak terroryzowanie nocnych kinomanów). Szkoda, że nie wykorzystano tutaj wyjątkowych praw, które obowiązują w języku kreskówek – chciałbym kiedyś dostać odcinek, który dokładnie to eksploruje – jednak motywem odcinka było bardziej światło i taśma filmowa, niż animacja sama w sobie. Co do kliszy, to wysadzenie składu pełnego rolek z taśmami było bardzo wymownym nawiązaniem do niechlubnych praktyk BBC w przeszłości. Nie wiem tylko, co z Panem Kinooperatorem. Dopiero za drugim obejrzeniem dotarło do mnie, że tak naprawdę miał popełnić samobójstwo… a przynajmniej to sugeruje scena z jego żoną. Montaż jednak zostawia to wszystko w obszarze domysłów, ponieważ zdążył jednak wyjść z podpalonego pomieszczenia… A tak w ogóle to w jaki sposób był w stanie tygodniami siedzieć w zamkniętym przez łańcuchy kinie? Popcornem się żywił? Gubię się i już nie wiem co myśleć, poplątany ten odcinek, nie ma jednak podejścia do Blink. Blink jest najlepsze.

Linus Roache jako Reginald Pye Lux

Radosław Koch (Grupa Disney Plus Polska): Russell T Davies podobnie jak w poprzednim sezonie, w drugim odcinku serii zabiera widzów do połowy XX wieku, lecz tym razem głównym tematem odcinka jest animowany stwór, który opanował jedno z amerykańskich kin. Od początku zaintrygował mnie ten koncept, ponieważ jednak jest to coś zupełnie innego niż walka z potworem w kostiumie lub wygenerowanym w CGI. Przynajmniej pod względem technicznym nie mogę mieć żadnych zastrzeżeń, bardzo mi się podobało, jak postać pana Ding-Donga była stylizowana na dawne animacje, dostaliśmy też sympatyczny fragment z animowanym Doktorem.

Choć nadal jest to bardzo przyjemny odcinek, to jednak mam wrażenie, że w pewnym momencie zabawa z formą trochę przysłoniła główną fabułę. Tak jak początek był naprawdę dobry i trzymał w napięciu, w sprytny sposób połączył też przygodę Doktora z pokazaniem rzeczywistości USA połowy XX wieku, to jednak później już nie było tak dobrze. Choć zapadająca w pamięć scena ze złamaniem czwartej ściany bardzo mi się podobała, to jednak sprawiła, że finałowa walka z panem Ding-Dongiem była już tylko dodatkiem. Fajnie, że przy okazji są rozwijane wątki rozpoczęte we wcześniejszych odcinkach, ale na ich rozwiązanie musimy jeszcze poczekać parę tygodni.

Jakub Kraszewski (O Filmówce Przy Kremówce): O wielu przeciwnikach Doktora można było powiedzieć, że to niemalże kreskówkowi złoczyńcy, ale jeszcze nigdy to określenie nie było aż tak adekwatne. Pomysł na antagonistę, będącego żywą kreskówką, jest genialny w swojej prostocie, połączenie żywych aktorów z rysowanym stworkiem daje bardzo fajny efekt, szczególnie, gdy na jaw wychodzą jego niecne zamiary (mi, jako fanowi horroru, od razu skojarzyło się to z Bendy and the Ink Machine). Co prawda trochę gryzie mi się fakt, że to już kolejny członek mitycznego Panteonu, który, de facto, pokonuje się sam, ale akurat w tym przypadku nawet pasowało to do konwencji i zostało ograne całkiem sensownie.

Lux to nie tylko kolejna fajna przygoda Doktora, mamy tu też całkiem sporo metatekstualnej zabawy. A to nasi bohaterowie zostają uwięzieni w starej kreskówce, a to ręcznie przesuwają kolejne klatki animacji, czy wreszcie wyskakują z telewizora i spotykają własnych fanów (czemu mi się to nigdy nie przytrafiło, halo?!). Segment w „naszej rzeczywistości” jest co prawda nieco zbyt długi, w dodatku to już ten poziom meta, że wręcz ocieramy się tu o granice pretensjonalności, ale mnie to bawiło.

Gdzieś na drugim planie dalej budowany jest motyw przewodni sezonu – brak możliwości powrotu do 24 maja 2025 roku, wraz z obowiązkowym cameo pani Flood. Zagadka intryguje, zastanawiamy się, co tam się wydarzy, choć z drugiej strony rozsądek cały czas podpowiada, żeby nie robić sobie przesadnych nadziei – w zeszłym roku tajemnica tożsamości matki Ruby też zapowiadała się bardzo obiecująco, a wyszło jak wyszło. Ogólnie mówiąc, jak na razie ten sezon trzyma wysoki poziom, zobaczymy, co będzie dalej. Wydawać by się mogło, że po ponad sześćdziesięciu latach emisji serialu, scenarzystom może być coraz trudniej wymyślać oryginalne, angażujące historie, jednak Doktor Who raz po raz udowadnia, że stagnacja mu raczej nie grozi.

Doktor i Belinda przed kinem Palazzo Lux

Filip „ThePinkFin” Mazur: Nie pomyliłem się. To faktycznie jest kawał dobrego odcinka, więc jeśli niestraszne Ci spoilery i czytasz nasze wrażenia, bo nie wiesz, czy warto obejrzeć najnowszy odcinek, a lubisz Diabelski akord, to co tu jeszcze robisz? Nie rozśmieszaj mnie, leć i oglądaj! Nie przypadł Ci do gustu odcinek z Maestro? Też warto spróbować.

Tak oto wracamy do wątku Heroldów, więc choć jest to samodzielny odcinek, stanowi on część wraz z Chichotem, Diabelskim akordem i Legendą Ruby Sunday / Imperium śmierci, czyli ma całkiem sympatyczne towarzystwo. Sam główny złoczyńca jest trochę niedopracowany, ponieważ mam rozumieć, że Lux wstąpił w „ciało” pana Ding-Donga, prawda? Tylko że odnoszę wrażenie, że w samym Luxie jest sporo z Ding-Donga. No nie do końca wiem, gdzie tu są te granice, więc nie podjąłbym się napisania analizy tego gościa. Rozczarowaniem też jest scena w 2D. Spodziewałem się, że potrwa chwilę dłużej, a tu nagle bohaterowie zyskali głębię… Pomyślałem, że przynajmniej mam tło i może będą zaraz jakieś inne płaskie postacie. To też mi zabrali. Za to dostałem genialną scenę po drugiej stronie telewizora. Trochę mi ona zgrzytała, gdy Doktor i Belinda zaczęli pojmować, że są bohaterami serialu, ale gdy okazało się, że był to tylko podstęp, pokochałem ją. To całkiem przyjemny sposób, żeby pokazać, że jest jeszcze inna perspektywa, ale dobrze, że nie jest ona tą dominującą. Widzę też, że Russell zdaje sobie sprawę z tego, że fani kochają Mrugnięcie i nie będzie mu łatwo je przyćmić. Pisząc to, uzmysłowiłem sobie, że jeszcze nigdy nie dostaliśmy od niego odcinka z Płaczącymi Aniołami, a to już przynajmniej 2. raz, gdy o nich wspomniano w ostatnim czasie (poprzednim razem zrobił to Moffat na święta). Jakaś podbudowa czy tylko rekompensata? A wracając do rzeczywistości z łatwością kupuję to, jak Lux został pokonany. Bardzo mnie zachwyca, jak go ukazano w 3D i dlatego też ubolewam nad tym, że w miarę wzrostu znowu stał się dwuwymiarowy. To kwestia budżetu, czy może ja czegoś nie wyłapałem? Już by się chciało skończyć ten akapit, ale zamknę go innym pytaniem. Czy pani Flood to nowa Susan Twist?

Sprostano moim oczekiwaniom, więc niestety poprzeczka idzie w górę, ale to chyba dobrze. Teraz czekam na coś jeszcze lepszego, do czego się nie przyczepię. Ellie Littlechild z WhoCulture twierdzi, że wielkie rzeczy wydarzą się w The Well (oraz The Interstellar Song Contest) i być może jest to sequel do Szatańskiej pułapki, czyli przygody Dziesiątego i Rose. Chyba znajdę chwilę, żeby sobie to przypomnieć. Jaram się, a zapowiedź wygląda obiecująco. Przepraszam, tym razem miałem nie odbiegać od tematu odcinka.

Piotr Nowak (O Filmówce Przy Kremówce): Doktor Who wpada w kreskówkowe szaleństwo za sprawą nowego potężnego antagonisty. Właśnie w ten sposób można podsumować drugi odcinek Doktora WhoLux, w którym Doktor stawia czoło kolejnemu członkowi Panteonu. Jest to grupa potężnych pradawnych istot, mogących w dowolny sposób manipulować rzeczywistością. W poprzednich odcinkach mieliśmy już okazję poznać między innymi Toymakera – boga gier, Maestro – bóstwo muzyki oraz Sutekha – boga śmierci. Obecny sezon zdaje się kreować ich na największe zagrożenie z jakim Doktorowi przyjdzie się zmierzyć.

W tym odcinku pojawia się tytułowy Lux, który jest bogiem światła. Na tle pozostałych antagonistów wyróżnia go jednak to, że jest on postacią z kreskówki, co nadaje temu odcinkowi bardzo ciekawą stylistykę. Przywodzi ona na myśl takie filmy jak Kosmiczny mecz czy Kto wrobił królika Rogera?, które łączą w sobie film aktorski oraz animację.

Pod względem technicznym Lux stoi na bardzo wysokim poziomie. Zdecydowanie widać budżet, który Disney przeznaczył na produkcję tego sezonu. Zarówno postać pana Ding-Donga jak i animowane fragmenty wypadają tu naprawdę fenomenalnie. Bardzo podobał mi się także metanarracyjny zabieg z Doktorem i Belindą wychodzącymi z ekranu telewizora i rozmawiającymi z fanami Doktora Who, którzy oglądali dany odcinek. Co ciekawe scena ta nie służy tylko jako żart i łamanie czwartej ściany, ale także chwyta za serce i stanowi pewnego rodzaju „list miłosny” do fanów serii. Jestem bardzo ciekaw tego jak w dalszych odcinkach zostanie poprowadzony motyw Panteonu, bo zapowiadają się oni na naprawdę ciekawych złoczyńców.

Doktor i Belinda z kubkami Lux

Aleksandra Popiel (Kulturalna meduza): Idealny odpoczynek po wielkanocnych przygotowaniach? Najnowszy epizod Doktora Who. A przynajmniej taką miałam nadzieję, gdy włączałam Lux. I wiecie co? Nie zawiodłam się.

Lux przypomniał mi o moich początkach z Doktorem Who, choć nie do końca potrafię powiedzieć, na jakim poziomie się to rozegrało. Może chodziło o oryginalnego przeciwnika? Może znaczenie miały ciekawe efekty specjalne i włączenie w aktorski serial animacji? A może sprawa rozbiła się o metakomentarz do społeczności fanowskiej Doktora Who? W każdym razie miałam z tyłu głowy Christophera Ecclestona, który mówi „run for your life” i porywa mnie razem z Rose Tyler w swój szalony świat.

Dobrze się bawiłam, oglądając przygody Doktora i Belindy, która wciąż jest nieufna i skoncentrowana na powrocie do domu (to dość odświeżające, że mamy trochę bardziej sceptycznego towarzysza!). Lux okazał się ciekawym przeciwnikiem, ale spodziewałam się po nim większego wyzwania. Choć jego forma była niepokojąca (tego typu rysunkowe, pozornie pozytywne postacie potrafią wywoływać ciarki), to brakowało mi trochę więcej dramatyzmu.

I może to zabawne stwierdzenie z mojej strony, biorąc pod uwagę, że Russell T Davies postanawia skomentować czepialstwo fanów, ale również ich duże oddanie serii. Dla mnie scena z tym metakomentarzem do społeczności fanowskiej była dość zabawna i odebrałam ją pozytywnie. Ale czy tak pomyślą wszyscy fani? Możliwe, że nie.

Koniec końców Lux oceniam pozytywnie – to odcinek, który jest pełen akcji, świetnych gier słownych i oryginalnych zagrań (w kreacji przeciwnika czy łamania czwartej ściany). Po tym epizodzie bardzo czekam na kolejne!

Dominik Śnioch (Ja, Dominek): To był dobry odcinek, niewątpliwie dobry. Tylko z takich, z których raczej nie będę pamiętał wiele więcej poza tym, że mi się podobały, tak jak w przypadku odcinka Tennanta z wilkołakami, albo Capaldiego z królową Lodowych Wojowników. Chociaż nie, z Lux zapamiętam na pewno jedno: scenę z iluzorycznymi fanami. Tak, to było coś bardzo oryginalnego. I, nawet jeśli złośliwego, to w zabawny sposób. Na plus też, że skoro akcja działa się w czasach segregacji rasowej, to było to wspomniane, ale w stonowany i mądry sposób, bo odcinek nie był o tym.

Zaletą odcinka są postaci: dałbym głowę, że Doktor nie płakał, chociaż koledzy z redakcji mówią, że jak najbardziej. Ale skoro nie zauważyłem, to musiało tego być na tyle mało, że nie było kwasu. Belinda poszła w stronę, w którą miałem nadzieję, że pójdzie: czyli jeśli bierze udział w przygodzie z własnej woli (nie musiała iść z Doktorem badać sprawy kina) to robi się znacznie mniej bucowata i nawet miła. Wróg może troszkę pozbawiony pazura, ale jego osobowość miała sens: był spętany regułami, jak całe to panteonowe towarzystwo.

Natomiast wątek z żoną operatora był trochę deus ex machiną. Można by to na siłę wyjaśnić, ale, właśnie, na siłę. Na szczęście to w zasadzie jedyna poważniejsza wada, całość epizodu ogólnie na plus. Zwłaszcza, że tym razem obyło się bez mizoandrii.

zmniejszony pan Ring-a-Ding Lux

Filip Tokarzewski (The Philmer): Miałem spore oczekiwania względem Lux. Uwielbiam animację jako medium, a fakt, że potworem tygodnia w tym odcinku miała być postać z kreskówki, napawał mnie nie lada ekscytacją. Aż dziwne, że tyle lat musieliśmy czekać na odcinek Doktora Who, który łączyłby animację z live-action – choć domyślam się, że najpewniej wynikało to z dotychczasowych ograniczeń budżetowych, niżeli z braku takiego pomysłu. Starałem się jednak trzymać te oczekiwania na wodzy, ponieważ obawiałem się, że (nadal ze względów budżetowych) tej animacji wcale nie będzie tak wiele, a w ramach obejścia budżetu, Mr Ring-a-Ding wnet zyska ludzką formę. Całe szczęście się myliłem, a drugi odcinek nowego sezonu w pełni mnie nasycił. Mr Ring-a-Ding dostał tu całkiem sporo miejsca, a animacja jest cudowna – bardzo płynna i ekspresyjna. Cieszy mnie też, że mamy tu całą mieszankę stylów, począwszy od tradycyjnej, rysunkowej animacji 2D, przypominającej Zwariowane melodie czy wczesnego Disneya, a skończywszy na celowo okropnym, niby-realistycznym CGI (jakby wyśmiewającym obecne praktyki Disneya).

Oczywiście sprawne oko zauważy, że mimo wszystko pewne ograniczenia są widoczne – Doktor i Belinda nie znajdują się za często w tym samym ujęciu, co antagonista, jednak absolutnie mnie to nie dziwi przy tak pracochłonnym procesie, jakim jest animacja. A patrząc na to, jak dobrze ta postać została wykorzystana, tym bardziej nie mogę mieć do tego żadnych zarzutów. Moment, w którym Doktor i Belinda stają się animowani również trwa znacznie dłużej niż się spodziewałem, a podwójne znaczenie określenia „trójwymiarowa postać” to genialny zabieg. Z kolei cały segment „meta”, w którym Doktor wychodząc z telewizora spotyka fanów i niby dowiaduje się, że jest postacią z serialu, to po prostu miód na moje serduszko, które uwielbia takie metatekstualne zabawy. I choć pewnie sam w pierwszej kolejności wymieniłbym Blink jako moją ulubioną historię, to bardzo doceniam ten przytyk w stronę Moffata. Ponadto fakt, że tak kuriozalny złoczyńca jak Mr Ring-a-Ding, tudzież Lux, okazał się być częścią Panteonu jest cudowny. Cieszę się, że Davies dalej rozwija ten aspekt, bo pomimo problemów z Sutekhiem, ten mityczny aspekt obecnej ery Doktora jest nawet ciekawy.

Podoba mi się również jak Davies podszedł w tym odcinku do kwestii rasizmu w latach 50. Choć nie jest to prominentny wątek, to stanowi pewną przeszkodę dla Doktora i Belindy – wszak oboje są innego niż biały koloru skóry, więc to oczywiste, że spotykaliby się z uprzedzeniami podróżując po znacznej części historii ludzkości. Wątek ten jest jednak całkiem wyważony – nie odciąga uwagi od głównego problemu odcinka, ale nie jest kompletnie ignorowany, nie popadając zarazem w liberalne truizmy, z jakich słynie Davies. Tak jak Doktor, my jako widzowie również mieliśmy już do czynienia z okrucieństwem ludzi w innych przygodach, dlatego nie musimy odhaczać po raz kolejny tej samej historii, a zamiast tego skupić się na bieżącej sprawie. Nie zmienia to jednak faktu, że problem historycznego rasizmu zawsze będzie aktualny i wierzę, że nawet w tym sezonie znajdzie się jeszcze miejsce na zagłębienie się w nim bardziej przez odpowiednich twórców.


A wy co sądzicie? Zapraszamy do dyskusji o Lux oraz nowym sezonie na grupie na Facebooku – TARDISawce oraz na naszym serwerze Discorda, gdzie powstają spoilerowe wątki dyskusyjne. Nie może Was zabraknąć w ożywionych rozmowach, które mają tam miejsce cały czas!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *