„Łotr” – wrażenia redakcyjne

Wszyscy gotowi? Czas na taniec z Doktorem, Ruby i Łotrem na balu rodem z Bridgertonów! Zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z szóstego odcinka nowego sezonu, Łotr. Serdecznie witamy też naszych wyjątkowych gości: Natalię i Jacka z kanału Hype Train | Pociąg do popkultury, Bartosza z Torchwood5, Radosława z grupy Disney Plus Polska, Sylwestra z kanału Retro komiks, Jakuba i Piotra z podcastu O Filmówce Przy Kremówce, Karola z ekRAJNIzacji, Filipa z The Philmer, Kacpra z TARDISawki, Dominika z kanału Ja, Dominek, a także Filipa. Jeśli jeszcze nie oglądaliście odcinka, nadróbcie go szybko – tekst zawiera spoilery!

Krzysztof Danielak: Niech żyje bal! Przed seansem nie miałem szczególnie wielkich wymagań. Byłem głównie ciekaw, jak do Whoniwersum podejdą jedyne nowe w tym sezonie scenarzystki i przyznam, że ten odcinek był miłym zaskoczeniem – oglądałem go z większą przyjemnością, niż się spodziewałem, szczególnie że Bridgertonowie to nie moje klimaty. Łotr to prosta historia bez głębszego przekazu i raczej nie będzie generować wielogodzinnych dyskusji, ale myślę, że to dobrze. Takie odcinki też są potrzebne, dzięki nim doceniamy niezwykłość odcinków podobnych do trzech poprzednich.

Prosta historia nie oznacza jednak, że to był zły odcinek. Humor naprawdę bawił. Mamy tu świetną postać Łotra budowaną od tak małych smaczków jak imię pochodzące od klasy postaci w D&D po chemię między nim a Doktorem na poziomie, którego nie udało się osiągnąć Yaz przez trzy sezony – a to tylko jeden epizod! Trzymam kciuki, żeby Groff wrócił, szczególnie że aktor jest otwarty na taką możliwość. Oby tylko następnym razem dali mu śpiewać.

W duchu Doktora Who były Chuldury – zabijanie ludzi, żeby ich pocosplayować to dokładnie to, czego spodziewałbym się po tym serialu. Jakby jeszcze się okazało, że do tego prowadzą sesję RPG… I właściwie nie trzeba dokładniej tej motywacji rozwijać. Muzycznie odcinek też wypadł pozytywnie. Czyli Kylie Minogue jednak istnieje w Whoniwersum. Tak samo jak kanoniczny okazuje się Doktor z Scream of the Shalka! To chyba najważniejsza zmiana w lore w odcinku, poza zapowiadaną zmianą w życiu Doktora, która w sumie zdarzyła się, ale jednocześnie jej nie ma. Finał swoją drogą zapowiada się bardzo intrygująco…

Łukasz Skórko: Kocham nie mieć oczekiwań. Myślałem, że dostanę najgorszy odcinek sezonu, a bawiłem się przednio. Czy jest to coś wybitnego? Nie, ale sęk w tym, że nawet nie próbuje być. Kocham te okazjonalne odcinki Doktora Who ze świadomym dystansem, a tu mamy villainów, którzy przylecieli, by cosplayować!

Jonathan Groff to jedna z lepszych rzeczy, jakie przytrafiły się tej nowej erze. A tradycji całowania przystojnych agentów z kosmosu przez Doktora ciąg dalszy 😃 Cudownie poprowadzony wątek, szczególnie zważywszy na to, jak szybko należało zbudować od podstaw całą relację.

No i muzyczny geek we mnie jara się potężnie ścieżką muzyczną tego odcinka. Bad Guy w 1813? Kylie Minogue i Lady Gaga? Pure Imagination? Nie no, miód na moje serce. Teraz to już wiemy, dlaczego nie było budżetu na piosenki Beatlesów w Diabelskim akordzie. Trzeba było w końcu sfinansować to muzyczne arcydzieło. Choć Łotr to dla mnie ultimate comfort episode tego sezonu, to i tak najbardziej zaskoczył mnie teaser pod koniec odcinka. Dawać mi ten finał.

Kacper Olszewski (TARDISawka): Agent Czasu grający w Dungeons & Dragons? Chuldury bawiące się w cosplay, bo naoglądały się Bridgertonów? Bad Guy, Can’t Get You Out of My Head, Poker Face? To tylko część nawiązań do kultury popularnej w tym odcinku. I wyszło to świetnie! Łotr idealnie łączy niskie z wysokim za sprawą zabawnych scen (scena z piosenką Kylie Minogue to dla mnie peak humoru) oraz przejmującej akcji, w której życie bohaterów faktycznie staje na szali. Jak dla mnie nie jest to odcinek historyczny, tylko quasi-historyczny. Nie zgłębia konkretnych postaci ani ery, tylko wykorzystuje arystokratyczny dworek jako pole gry pomiędzy różnymi podróżnikami w czasie. A potem bądź historykiem w uniwersum Doktora – natrafiasz na ślad jakiegoś zdarzenia i nawet nie wiesz, że zamiast ludzi brali w nim udział kosmici cosplayerzy. Czy to Chuldury wraz Doktorem zainspirowali się Bridgertonami, czy to na podstawie ich działań powstał serial? Kto napisał V symfonię Beethovena?

To zabawne, że w sezonie, w którym mamy odcinki Davisa oraz Moffata, najbardziej jak dla mnie „doktorową” historię napisały niezwiązane do tej pory z serialem Kate Herron i Briony Redman. Mamy sprytne gadżety Doktora, sprytną towarzyszkę, sprytną i złą obcą rasę, zamaskowane w ogrodzie statki kosmiczne, sprytnego agenta, błyskawiczny romans… Jakbym miał się do czegoś przyczepić, to brakuję mi sceny, w której Doktor wykazuje się jakimś poświęceniem przed Łotrem. Oczywiście, podryw na wypasioną brykę w postaci TARDIS, rozmowa na temat obustronnej samotności oraz wspólny taniec i całus to wystarczająco, żeby powiedzieć „Jak oni nie będą razem, to nie wierzę w miłość”, ale wydaje mi się, że to za mało, żeby w mgnieniu oka poświęcić życie.

Doktor żartuje z Rogue

Natalia Fila Zabrzeska (Hype Train | Pociąg do popkultury): Przez cały czas trwania tego sezonu zastanawiałam się, czy dostaniemy oprócz Kosmicznych dzieciaków taki klasyczny doktorowy epizod. Gdzie Ruby i Doktor będą rozwiązywać jakąś zagadkę, biegać tam i z powrotem, prawie przypłacać to życiem, ale bawiąc się przy tym rewelacyjnie. I oto dwa odcinki przed końcem sezonu dostaliśmy Łotra. Ten epizod na pierwszy rzut oka ma do zaoferowania dokładnie to, co napisałam, jednak idąc głębiej, dostajemy dodatkowo coś niesamowitego. Dostajemy jeden z najpiękniejszych wątków romantycznych w doktorowym uniwersum. Z każdym odcinkiem jestem coraz bardziej pod wrażeniem Doktora Ncutiego Gatwy, który pod płaszczykiem frywolności i brawury skrywa niesamowite pokłady stanowczości, seksapilu i dostojności.

To, co dodatkowo zachwyciło mnie w tym odcinku to osadzenie go w świecie Bridgertonów. I to, jak twórcy idealnie oddali klimat serialu Netflixa, robi wrażenie. Styl wypowiedzi, ścieżka dźwiękowa i oczywiście kostiumy. Ogólnie kostiumy w tym sezonie są wybitne. Dla bardziej zagorzałych fanów pojawiają się smaczki, takie jak aksamitny surdut Doktora inspirowany innymi jego wcieleniami.

Przed nami dwa ostatnie odcinki finałowe. Naprawdę jestem ciekawa, co nam przyniosą. Czy dostaniemy ostateczne rozwiązanie zagadki Ruby Sunday? Jaki twist będzie z Susan Twist? Jak nas to ustawi na kolejne sezony? Dla mnie poprzeczka jest postawiona mega wysoko. Większość doskonałych odcinków mocno podbiły moje oczekiwania. Już nie mogę się doczekać, a jednocześnie czuję, że zmierzamy do finału i będę tęsknić za tym Doktorem aż do zimy.

Jacek Gajowniczek (Hype Train | Pociąg do popkultury): Dobra, dzisiaj spokojniej. Prosto z mostu – ten odcinek nie zachwycił mnie aż tak bardzo, jak większość tego sezonu. Może i dostaliśmy klasyczną przygodę Doktora z miksem historyczno-kosmicznym, ale brakowało tutaj świeżości, którą udało się zapewnić w ostatnich odcinkach. Ale są też jasne punkty, które zostaną w moim sercu na długo.

Relacja Doktora i Łotra od pierwszych sekund była elektryzująca i ekscytująca. Jakimś cudem udało się w 40 minut zbudować wątek całkowicie nowej postaci, której potencjalny powrót będzie nie tylko wyczekiwany, ale także celebrowany przez część fanów (a na pewno mnie). Żeby nie było – wielokrotnie podczas tego odcinka się uśmiałem i ogólnie oglądało mi się go dobrze. Na pewno miło było dostać znowu trochę więcej Doktora i Ruby na ekranie w fizycznej formie. Na pewno Ncuti po raz kolejny udowadnia, że jest stworzony do tej roli, bo musi pogodzić hiperaktywną radość ze smutkiem, który ukrywa się za pozornym uśmiechem. Tym bardziej ucieszyła mnie rozmowa na koniec odcinka, gdzie Ruby demaskuje nastrój Doktora.

Podsumowując – to nie był zły odcinek, ale może to dobrze, że przed samym finałem moje oczekiwania zostały trochę uspokojone. Chociaż kto wie, może gdybym był fanem serialu, którego nazwa zaczyna się na „B”, a kończy na „idgertonowie”, to mój entuzjazm byłby trochę większy.

Bartosz „Rhydian” Gawron (Torchwood5): Jestem usatysfakcjonowany. Miałem spore oczekiwania co do tego odcinka i udało się je jako tako spełnić. Przede wszystkim romans między naszym Doktorem i Łotrem wypadł super. Czuć między nimi chemię. Cieszę się też, że Łotr nie był kopią kapitana Jacka, jednak był dużo bardziej wyciszony i było czuć, że jest nie z tego świata. Ciekawy też jestem czy kiedyś powróci.

Główny potwór tygodnia był dość średni. Zmiennokształtni, którzy bawią się w cosplay ulubionych seriali i filmów – brzmi lepiej na papierze niż w rzeczywistości. Nie czułem w ogóle zagrożenia z ich strony, więc też wielki finał we mnie aż tak nie uderzył. Finał ratuje tylko nasz kochany Łotrzyk, swoją charyzmą i prezencją.

Ogólnie bardzo dobry odcinek, ale stoi tylko i wyłącznie romansem. Taki moment na złapanie oddechu chwilę przed finałem, który zapowiada się widowiskowo. Nie odstaje poziomem w porównaniu z innymi odcinkami w tym sezonie, ale też nie jest niczym specjalnym.

Radosław Koch (Grupa Disney Plus Polska): Jonathan Groff jest cudowny! Gdyby nie zagrana przez niego postać Łotra, mielibyśmy do czynienia po prostu z kolejnym odcinkiem, w którym Doktor trafia do jakiejś epoki historycznej i walczy w niej z kosmitami. Nie byłby on zły, ale na pewno nie zapadłby mi aż tak w pamięć. Łotr, dzięki brawurowej grze aktorskiej Groffa oraz wykreowanej bardzo ciekawej relacji z Doktorem, wybija wszystko na wyższy poziom. Sprawia też, że sam Doktor może w tym odcinku pokazać bardzo skrajne emocje.

Miło także widzieć, po paru tygodniach odstających od normy odcinków, historię, która jest bardzo Doktorowa w swoim stylu. Jest w niej walka z kosmitami, dużo biegania, śrubokręt soniczny ma swoje pięć minut. Na dodatek sama Ruby też dostaje sporo czasu ekranowego, a nawet jest parę scen rozwijających jej relację z Doktorem. Wątek ze zmiennokształtnymi Chuldurami mógłby być lepszy i bardziej wciągający, ale jeśli uznać go tylko za tło do bridgertonowej historii o Doktorze, Łotrze i Ruby, to nie jest to wielką wadą.

Emily Beckett i Lord Barton w Rogue

Sylwester Kozdroj (Retro komiks): Nie będę wspominał tego epizodu z jakimś szczególnym uniesieniem. Czegoś mi w nim zabrakło; efektu „wow” rzucającego na kolana. Możliwe też, że jako antyfana Bridgertonów ta cała historyczna maskarada tak mocno mnie drażniła, iż z miejsca źle zacząłem reagować na Doktora w peruce. Patrząc na pląsy tytułowego bohatera, czując jak z każdej strony rzuca się we mnie sugestiami odnośnie jego orientacji, było mi trudno skoncentrować się na samej historii. Na fabule, która w moim odczuciu także została potraktowana po macoszemu. Przez większą część seansu czułem, że akcenty w Rogue zostały po prostu źle rozłożone. Tak jakby panie Kate Herron i Briony Redman nie mogły zdecydować się czym chcą nas zaskoczyć.

Czego skutkiem był brak jakichkolwiek emocji towarzyszących mi podczas seansu. Sprawa zmiennokształtnych ogarniętych cosplayowym nałogiem była mi totalnie obojętna. Komicznie wypadały też próby podbicia rangi zagrożenia rysującego się na horyzoncie z uwagi na plany kosmicznych agresorów, co również wybijało z rytmu nie pozwalając się bardziej zaangażować. Na to wszystko nakłada się relacja Doktora z tytułowym Łotrem. W tej roli znakomity Jonathan Groff, który mimiką zdeklasował towarzyszy. Niemniej, nie jestem w stanie zrozumieć jaki cel przyświecał twórcom tego odcinka. Czy należy postrzegać Rogue w kategoriach pastiszu? Czy cały epizod to prześmiewcza karykatura pewnych trendów?

Nie potrafię ocenić. Wiem jedynie, że coś nie zagrało. Może gdyby większy nacisk położyć na agresorów odcinka oraz wyciąć przesadną teatralność, to epizod miałby coś więcej do zaoferowania. Tak się jednak nie stało. Co więcej, ponownie nie dostaliśmy – albo ja ich nie wyłapałem – kolejnych puzzli dotyczących przeszłości pięknej Ruby. Zastanawiające. W mojej ocenie wszystko to razem daje mocno przeciętny odcinek. Przed początkiem wielkiego finału uraczono nas sentymentalną papką, nie do końca wpisującą się w moje oczekiwania związane z tą serią.

Jakub Kraszewski (O Filmówce Przy Kremówce): Brakowało mi takich odcinków: prosta, głupiutka fabułka, kiczowaci antagoniści, a to wszystko w realiach historycznych. Czuć tu dużo inspiracji Bridgertonami (o czym Ruby nie omieszkała przypomnieć kilka razy na przestrzeni odcinka), również w muzyce – uśmiechnąłem się lekko słysząc Poker Face czy Bad Guy w wersji smyczkowej, z chęcią przyjąłbym tego nawet więcej.

Bardzo podoba mi się postać Łotra i jego relacja z Doktorem. Jonathan Groff bardzo fajnie wypada w roli działającego pod przykrywką łowcy nagród, marzy mi się, żeby zrobiono z niego powracającą postać w stylu River Song czy kapitana Jacka (swoją drogą, przez cały seans nie mogłem pozbyć się wrażenia, ze Łotr pisany jest trochę tak, jakby komuś tam w BBC bardzo zależało, żeby zrobić Harknessa na nowo, tylko bez Johna Barrowmana, ale nie chcieli się bawić w recastowanie postaci). Co prawda można lekko kręcić nosem na tempo, w jakim jego relacja z Doktorem się rozwija, ale umówmy się – Doktor Tennanta też potrafił w ciągu jednego odcinka zakochać się w Madame de Pompadour, także paradoksalnie nie jest to nic nowego 😉

Dużo bardziej kontrowersyjną decyzją wydaje mi się uznanie nagle Richarda E. Granta jako kanoniczne wcielenie Władcy Czasu. Zastanawia mnie nawet nie sam fakt tego, że pokazano jakieś twarze Doktora spoza oficjalnej numeracji, bo to było logiczną konsekwencją tego, że Davies ewidentnie chce dalej pociągnąć wątek Dziecka spoza Czasu, ale… dlaczego ze wszystkich nieoficjalnych wcieleń wybrano akurat Doktora z animowanego Scream of the Shalka? Czemu nie np. Rowana Atkinsona z The Curse of Fatal Death? Czy będzie to jakoś rozwinięte w przyszłości, czy zostało tylko wrzucone w formie smaczku dla części widzów? Tak wiele pytań, a odpowiedzi brak…

Filip „ThePinkFin” Mazur: Tęskniliście za Zygonami lub Astrid Peth graną przez Kylie Minogue? No to… tu ich nie dostaniecie, ale są zmiennokształtni i piosenka Kylie. Czy to wystarczy? Pewnie znajomość wspominanych raz po raz Bridgertonów będzie ważniejsza, ale ja niestety nie obejrzałem ani odcinka serialu Netflixa. Za to nieświadomie nabrałem ochoty obejrzeć jeszcze raz Dziewczynkę w kominku, choć akcja toczy się wiek wcześniej.

W najnowszym odcinku poznajemy granego przez Jonathana Groffa tytułowego Łotra. Kilka dni przed premierą trafiłem na plotkę, że może być to zrecastowany Jack Harkness i zacząłem się zastanawiać nad tym. Nie przepadam za recastami, ale bardziej nie lubię sytuacji, gdy jakakolwiek niedyspozycja aktora zmusza twórców do zmiany scenariusza. Trochę cieszyłem się na myśl o potencjalnym powrocie Jacka, bo to znakomita postać, której powroty u Chibnalla były jakieś niesatysfakcjonujące. No więc Groff jest Jackiem, ale tak, jak Chuldury są Zygonami. I to jest chyba całkiem dobre rozwiązanie. Pozbyto się ciężaru poprzednich odcinków i pozwolono nowym fanom nie czuć się wyobcowanymi, a jednocześnie nikt nie splunął na starych fanów. Jednocześnie Łotr stał się małą zagadką również dla osób, które Jacka już znają. Być może sam Łotr poznał kiedyś Jacka, ale to nieistotne. Jest to postać podobna, chociaż nie taka sama. Obaj pocałowali Doktora, ale tamten pocałunek niewiele znaczył, a ten – całkiem dobrze podbudowany – poruszył moje serce i pokazał, że jest między nimi chemia, a to tylko jeden odcinek. Chris, weź tera kajecik, ołówek i pisz. Oczywiście piję do relacji Doktor i Yaz, bo Jack to nie jest jego postać.

Na koniec jeszcze szybko o muzyce. Bardzo mi się podobało użycie Can’t Get You Out of My Head od wspomnianej Kylie Minogue. Może sama wokalistka to zwykły przypadek, ale piosenka czyja by nie była bardzo ładnie przedstawia to, coś się właśnie dzieje szczególnie u Doktora, a przekomarzanie się między nim a Łotrem tylko to podkreśla i jeszcze fakt, że ten pierwszy jest uwięziony, a w urwanej części tekstu jest „set me free”. Chapeau bas! Na małą wzmiankę zasługuje także użycie Poker Face w wersji skrzypcowej. Coś pięknego!

Niektórzy twierdzą, że co odcinek, to lepiej wypada ten sezon i muszę przyznać, że trzyma całkiem wysoki poziom, choć ostatnie 2 były dla mnie odczuwalnym spadkiem, ale teraz znów był wzrost. Może po prostu urzekł mnie Ncuti Gatwa i chcę go więcej. W moim serduszku nadal jest Diabelski akord, a w drugim Bum, ale gdybym miał 3 serca, to na pewno ten odcinek by się w nim znalazł.

Indira Varma jako księżna Pemberton

Piotr Nowak (O Filmówce Przy Kremówce): No w końcu… to była moja pierwsza reakcja po obejrzeniu Rogue. Po poprzednim odcinku, w którym Doktor i Ruby schodzili na dalszy plan, powracamy do formuły zaprezentowanej w początkowych odcinkach. Tym razem do tego duetu dołącza kolejna postać – charyzmatyczny i tajemniczy łowca nagród Rogue, grany tutaj przez Jonathana Groffa. Jego kreacja aktorska oraz budująca się relacja z Doktorem wybijają pozornie standardowy odcinek na wyższy poziom.

Fabuła skupia się tutaj na XIX-wiecznym balu, który zostaje zinfiltrowany przez zmiennokształtnych kosmitów, którzy zabijając jego uczestników bawią się w cosplay. Całość odcinka jest mocno inspirowana netflixowymi Bridgertonami. Mamy tu dramat, romans i złamane serca. Oczywiście wszystkie te elementy przeplatane zostają sporą dawką humoru.

Na uwagę zasługuje także warstwa dźwiękowa. Możemy tu usłyszeć takie kultowe utwory jak Can’t Get You Out of My Head Kylie Minogue czy klasyczne wykonania piosenek Bad Guy i Poker Face.

Karol Rajner (ekRAJNIzacja): Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nigdy nie byłem specjalnym fanem kina kostiumowego, więc cały setting najnowszego epizodu Doktora Who to kompletnie nie moja bajka. Nie oznacza to jednak, że odcinek ten mi się nie spodobał, albowiem pomimo paru zgrzytów jestem naprawdę zadowolony.

Więc może zacznijmy od tego, co z różnych przyczyn mi nie kliknęło. Wątek romantyczny Doktora i Łotra. Nie chodzi tu o to, że Łotr jest kiepską postacią, ponieważ naprawdę go polubiłem. Mam tu na myśli samą ideę Doktora w związku, której to nigdy nie byłem zwolennikiem. Zazwyczaj gdy twórcy chcieli wpakować Doktora w jakiś romans, to kończyło się to fatalnie, dobrym przykładem jest chociażby Rose i jej relacja z Doktorem. Jedynym momentem, w którym to wyszło, był wątek River Song i Jedenastego Doktora, aczkolwiek to nie był relacja stricte romantyczna, to było dużo bardziej skomplikowane. Związek, czy ogólnie relacja romantyczna, po prostu jakoś mi nie współgra z postacią Doktora i nic na to nie poradzę. Na szczęście tutaj o dziwo ten motyw wypadł całkiem w porządku. Tak jak już wspomniałem, Łotr to naprawdę udany bohater, który ma wyraźną chemię z Piętnastym. Chociaż nie jestem fanem dawania Doktorowi tergo typu relacji, to w przypadku Piętnastego, który jest na początku swojej drogi i jeszcze nie został aż tak „przeorany” przez życie, jestem w stanie takową relację zrozumieć.

Z pozytywnych rzeczy muszę koniecznie wspomnieć o kapitalnym finale, który idealnie operuje zaskoczeniem i wzruszeniem, serwując nam emocjonalną bombę. Ten epizod naprawdę potrafi trzymać widza w napięciu i niepewności, co chociażby pokazuje przykład wątku Ruby. Swoją drogą trochę głupie i nieodpowiedzialne ze strony Doktora było takie pozostawienie Ruby w obcym środowisku. Pomysł kosmitów którzy cosplayują ludzi był bardzo „doktorowy” i gdy cały twist fabularny został nam wyjaśniony, to aż szczerze się zaśmiałem. Trochę szkoda, że Łotr zniknął tak szybko, jak się pojawił, no ale cóż, coś czuję, że jeszcze go zobaczymy. Jestem zachwycony tym, jak na przestrzeni tego sezonu zmienia się Piętnasty Doktor. Scena, w której pyta się Łotra, ile żyją ci kosmici, a później na wieść, że średnia ich żywota to sześćset lat odpowiada „Dobrze, a więc sześćset lat cierpienia”, była kapitalna! To był moment, w którym dotarło do mnie, ile Piętnasty zdążył już przejść i jakie reperkusje na jego charakterze miały wydarzenia z poprzednich epizodów.

Łotr to taki klasyczny odcinek środka sezonu, z tym że jest to jeden z tych lepszych odcinków środka sezonu. Są emocje, jest fajny pomysł i świetne aktorstwo, więc trudno mi się do czegoś specjalnie przyczepić. Naprawdę sympatyczny kawałek telewizji, zdecydowanie nie jest to najlepszy epizod tego sezonu, ale i tak jest naprawdę w porządku. Z czystym sumieniem śmiało mogę ten odcinek polecić.

Księżna i jej pomagierzy w Rogue

Dominik Śnioch (Ja, Dominek): Bal w Cintrze czas zacząć. A tak poważniej, ciekawy był to odcinek – pierwsza połowa wydawała mi się, podobnie jak pierwsze dwa odcinki sezonu, czymś zasadniczo poprawnie zrealizowanym i niezgorszym, ale niezapadającym szczególnie w pamięć. To, jak nijaki był tytułowy Łotr, tylko utwierdzało mnie w tym przekonaniu… tylko po to, żeby w drugiej połowie ptasi złoczyńcy podnieśli poziom odcinka. Widzieliśmy ich z początku zabijających i kradnących ciała, ale to było nic w porównaniu z tym, gdy poznajemy ich motywację. Szaloną, złą, idiotyczną i niebywale fajną motywację. Antropomorficzne ptaki, które zabijają ludzi, żeby ich cosplayować i dla zabawy zniszczyć przy tym planetę, to ten poziom obłędu, za który tak bardzo kocham to uniwersum. Bardzo bym chciał, żeby te ptaszory stały się powracającymi wrogami.

Nie podobało mi się za to, jak boleśnie przewidywalne było poświęcenie Łotra. Jakby się zastanowić, to on stanowił najsłabszy punkt odcinka. Nie, nie chodzi mi o jego relację romantyczną z Doktorem samą w sobie, raczej jej tempo. Wiem, odcinek ma tylko czterdzieści pięć minut, ciężko byłoby upchnąć więcej w tym czasie, ale byłyby na to fabularne sposoby. No cóż.

Trochę mało było w pierwszej połowie odcinka Ruby, ale, ponownie, druga część mi to wynagrodziła. Poważnie przez chwilę myślałem, że ptaszyska ją załatwiły – w końcu nie jest zwykłym człowiekiem, to mogło śmiało pójść w tę stronę. Nie poszło i nie mam z tym problemu. Tryb walki, no nie mogę… Świetne. Fajnie też, że Doktor odzyskał nieco sprawczości, bo ostatnio strasznie cienko z tym było. To jeszcze nie oczekiwany przeze mnie poziom, ale jest lepiej.

Łotr to zapychacz, ale bardzo przyjemny, powiedziałbym, że najprzyjemniejszy z tych „zwykłych” odcinków tego sezonu. Co mógłbym jeszcze dodać… na śmierć zapomniałem, SHALKA DOKTOR!

Filip Tokarzewski (The Philmer): Mimo solidnego poziomu, jakie trzymały dotychczasowe odcinki sezonu pierwszego, czekałem na Rogue przede wszystkim dlatego, że był to jeden z zaledwie dwóch epizodów pisanych przez innego scenarzystę niż Russell T Davies oraz jedyny napisany przez osoby, które wcześniej nie miały styczności z serialem. Kate Herron jako reżyserka i producentka wykonawcza pierwszego sezonu Lokiego dała mi już dobrego Doktora Who w okresie, gdy brakowało mi dobrego Doktora Who. Dlatego też wyczekiwałem jak sprosta zadaniu faktycznie pisząc odcinek serialu i muszę przyznać, że się nie zawiodłem.

Po eksperymentowaniu z formą przez kilka tygodni z rzędu przydał się oddech w postaci takiego odcinka jak Rogue. Opiera się on na klasycznym schemacie Doktora Who z potworami tygodnia, mieszającymi w jakimś okresie historycznym, ale jednocześnie wyróżnia się tym, że wprowadza postać tytułowego Łotra, będącego nowym love interest dla Doktora. Choć ich relacja została zbudowana szybko, jest całkiem wiarygodna, szczególnie dzięki chemii pomiędzy Ncutim Gatwą a Jonathanem Groffem. Gdzieś w tym wszystkim gubi się Ruby – co rusz mówiąca, że coś wygląda jak w Bridgertonach – a także Chuldury, dość przeciętni złoczyńcy tygodnia, którzy przynajmniej wyglądają wspaniale dzięki dobrej charakteryzacji. Tak jak jednak mówiłem, relacja między Doktorem a Łotrem jest tutaj najbardziej prominentna i to dzięki niej odcinek wiele zyskuje. Mam więc nadzieję, że postać Groffa kiedyś powróci, ponieważ ma sporo potencjału, a z pewnością dałoby się ją łatwo przywrócić – szczególnie kiedy w tym odcinku mamy tak swobodnie nadpisaną znacznie większą rzecz, czyli życiorys Doktora.

No właśnie. Nie sposób nie zatrzymać się przy scenie, w której Doktor ujawnia Łotrowi, że jest Władcą Czasu, a hologram przed nimi wyświetla jego poprzednie twarze, wśród których znajduje się także Richard E. Grant. Wcielał się on w dwie dotąd niekanoniczne inkarnacje – jedną z animowanego Scream of the Shalka, drugą z komediowego skeczu The Curse of Fatal Death. Gdybym miał strzelać, jest to raczej ta pierwsza wersja, ale ja już w to nawet nie wnikam. Jeśli ktoś miał problem z The Timeless Child, to tutaj mamy również nieźle rujnujący kanon twist – w dodatku wrzucony ot tak, beztrosko. Jeśli komuś to przeszkadza – uważam, że jest to na tyle blink and you’ll miss it moment, że równie dobrze można zignorować tę zmianę. Ja osobiście nie mam z tym problemu. Historia Doktora jest już na tyle długa i zagmatwana, że na pewno dałoby się gdzieś wcisnąć Doktora z Shalki jako kanoniczną inkarnację. Na tym etapie nie zdziwiłbym się jakby za kilka lat Doktor Petera Cushinga również został wpleciony do kanonu.


A wy co sądzicie? Może macie w jakimś aspekcie inne zdanie? Zapraszamy do dyskusji o nowym sezonie na naszym serwerze Discorda oraz na naszej grupie na Facebooku – TARDISawce, gdzie powstają spoilerowe wątki dyskusyjne. Nie może Was zabraknąć w ożywionych rozmowach, które mają tam miejsce właśnie teraz!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *