„Kosmiczne dzieciaki” – wrażenia redakcyjne
Przygody Piętnastego Doktora i Ruby rozpoczynają się na dobre! Zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z pierwszego odcinka nowego sezonu, Kosmiczne dzieciaki. Serdecznie witamy też naszych wyjątkowych gości: Natalię i Jacka z kanału Hype Train | Pociąg do popkultury, Bartosza z Torchwood5, Radosława z grupy Disney Plus Polska, Sylwestra z kanału Retro komiks, Jakuba i Piotra z podcastu O Filmówce Przy Kremówce, Bartosza z fanpage’a Kapitan Fandom, Karola z ekRAJNIzacji, Filipa z The Philmer, Kacpra z TARDISawki, Dominika z kanału Ja, Dominek, a także Łukasza, Filipa i Jakuba. Jeśli jeszcze nie oglądaliście odcinka, nadróbcie go szybko – tekst zawiera spoilery!
Krzysztof Danielak: Nareszcie oczekiwanie na właściwy start ery Piętnastego dobiegło końca! Ruby zadaje na początek trafne pytania – jak na przykład kwestia bezpieczeństwa. Dziewczyna nie rzuciła się w podróże z Doktorem całkiem na ślepo i to mi się podoba. Fajnie, że pojawiają się znane starej widowni imiona (Rani!) i nazwy. Ruby jednak podejrzanie łatwo to wszystko przyswoiła. Russellowi ewidentnie za bardzo spodobał się tytuł odcinka. Super się słucha Gatwy, gdy mówi space babies!, ale co za dużo, to niezdrowo. Efekt motyla – klasyk, ale nigdy nie lubiłem używania energii regeneracyjnej w taki sposób, szczególnie że nowy widz raczej nie będzie wiedział, co Doktor zrobił.
Widać, że RTD wrócił. Na dobre i na złe. Chodzi mi tu o charakterystyczny dla pierwszej ery Daviesa humor. Filtr niani bawił i to wyszło fajnie, ale już glutowy potwór czy rozwiązanie problemu napędu mniej. Davies nie rezygnuje też z politycznego przekazu. Uchodźcy wprost czy lekko zawoalowana krytyka ruchu pro-life (zmuszanie do rodzenia bez zapewnienia opieki potem) – komentarzy społecznych więc nie zabraknie. Czyli Davies w normie.
Gatwa ma w sobie doktorowatość i charyzmę, jakiej spodziewamy się po kimś w tej roli. Ani na moment nie mam wątpliwości, że widzę na ekranie Doktora, gdy widzę i słyszę Ncutiego. Piętnasty widocznie różni się od ostatnich Doktorów i to dobra wiadomość po Czternastym, u którego różnice w porównaniu z Dziesiątym były subtelne. Taka Trzynasta wcale nie żartowałaby z dzieciaków bojących się Bogeymana, ale na przykład Dziewiąty już chyba prędzej. Millie też jest spoko, ale Ruby była nieco zbyt pewna siebie jak na ten etap znajomości z Doktorem, bardziej pasowałoby to na odcinek bliżej końca sezonu. Niemniej momenty czystego zacieszu zarówno Doktora, jak i Ruby, były fajne. Miło też było zobaczyć na chwilę rodzinę Ruby. Czekam zwłaszcza na więcej babci.
Czy to jest dobry odcinek na rozpoczęcie wspólnych przygód z Doktorem? Z mojej perspektywy nie bardzo. Nie dlatego, że jest to jak dla mnie najsłabszy z odcinków drugiej ery RTD, ale z powodu przegadania. Starego widza powtórka informacji przynudzi, a dla nowego widza może to być za dużo. W dodatku niektóre (dwa serca) można było pokazać, a nie o nich powiedzieć i wydaje mi się, że pierwsza era Daviesa lepiej dozowała ilość informacji. Zdecydowanie lepiej zacząć od Kościoła na Ruby Road, szczególnie że odcinek ten dosłownie zaczyna się tam, gdzie skończył się poprzedni.
Łukasz Skórko: Note to self: Nigdy więcej nie oglądaj dwóch odcinków Doktora Who z rzędu w środku nocy.
Musiałem zrewatchować Kosmiczne dzieciaki, tym razem z dubbingiem (żeby sobie to jakoś urozmaicić) i już na wstępie zaznaczam, że to był dobry wybór. Za drugim razem dużo bardziej doceniłem kampowość tej historii i jej „russellowatość”. Dużo mniej przeszkadzał mi też pacing odcinka. Przy pierwszym seansie wydawało mi się, że nic tu nie gra – ekspozycja jest przeciągnięta, a akt drugi przechodzi w trzeci tak szybko, że właściwie to nie wiadomo kiedy. Okropnie bolały mnie efekty specjalne ruchu ust bobasów – przecież mogły zupełnie nimi nie ruszać, ograć wszystko tymi wielkimi oczami i mimiką, a głos mógł dobiegać chociażby z ich wózeczków. Dlatego tym bardziej się cieszę, że nadrobiłem wersję z dubbingiem – nie wiem, jak to możliwe, ale kłapy dużo lepiej pasują do polskiej wersji językowej, przez co nie wytrącają aż tak z immersji w fabule.
Nie muszę chyba pisać, że Ncuti Gatwa i Millie Gibson to casting idealny. Dawno nie widziałem, żeby ktoś tak świetnie grał twarzą! Ale czy to dobry odcinek na początek przygody z Doktorem? Nie wiem. Z pewnością znajdą się widzowie (w szczególności ci młodsi), których zachwyci. Mnie osobiście zawiódł i dopiero przy drugim podejściu doceniłem go znacznie bardziej. Po powrocie RTD spodziewałem się jednak dużo ciekawszych, bardziej nietuzinkowych i odważnych pomysłów. Ale sezonu nie skreślam, urok dostrzegam i liczę na Pana, Panie Russell. I na Pana, Panie Moffat. Chyba nawet bardziej.
Tomasz „I3altazar” Tarnawski: Odcinek świąteczny był ładny, bożonarodzeniowo ciepły, ale właściwie bez większych ekscytacji, z nieco zbyt prostym finałem. Tym razem – było inaczej. Kosmiczne dzieciaki to powrót w wielkim stylu, nie tylko Doktora, ale i Daviesa. Naprawdę tęskniłem za jego socjologicznym podejściem do serialu, a ten odcinek to potężny dowód na to, że showrunner nadal wie, o co chodzi. Koncept dzieci zarządzających stacją, ich gra, scenografia i kwestie były czystym złotem. Rozmowy z dzieciakami były piękne i głęboko poruszające, kiedy Doktor pomaga im się pogodzić z tym, że nie mają rodziców. Genialne wykorzystanie motywu Dziecka spoza Czasu. Dobrze wiedzieć, że Doktor znów jest sobą, że znowu rzuca się na ratunek istocie, którą jeszcze chwilę wcześniej wszyscy uważali za potwora.
W tym wszystkim oczywiście przebija się kilka problemów – scena ze śluzą, jakkolwiek poruszająca, była kompletnie nierealistyczna, a napęd odrzutowy to coś, z czego śmiano się w gimnazjum… No ale cóż, tak jak napisał Krzysiek – Davies wrócił na dobre i złe. 19 lat temu powitał widzów pierdzącymi kosmitami, dwunożnym prosiakiem z kosmosu, trzeszczącą płachtą skóry i śmietnikiem, który zeżarł biednego Mickeya. A jednak wszyscy tu jesteśmy. Obok dziecinnego, kiczowatego humoru, Davies daje nam silny komentarz społeczny, na którym powinno opierać się dobre SF, mamy towarzyszkę, która nie zapomina o swojej rodzinie, nadal jej potrzebuje i nadal chce do niej wracać. I charyzmatycznego Doktora, który poszukuje w kosmosie piękna i wolności i tylko przy okazji niesie pomoc potrzebującym. Mamy archetyp, mamy familijne ciepło, mamy przesłanie… chyba zniosę nowe żarty o pierdzeniu i smarkach.
Kacper Olszewski (TARDISawka): Machina poczęcia nie może zostać wyłączona. Machina poczęcia wypluła z siebie antychrysta. Sami na orbicie planety. Bez rodziców. Bez przyszłości. Czekają na śmierć. Co myślicie o takim opisie Space Babies?
„Co ty masz z tymi bobasami?” pyta Doktora Ruby. No właśnie, Russell, co ty masz z tymi bobasami? Nie wiem czemu Doktor za każdym razem musiał się poprawiać, że to kosmiczne bobasy. Nie rozumiem też obrzydzenia, w momencie kiedy bohaterowie dowiedzieli się, że kosmiczne gluty to produkt dziecięcych nosów. Glut człowieka jest jakoś bardziej glutowaty? Z kolei chyba rozumiem dlaczego dzieciaki gadają mając zanimowane usta. Niezależnie od tego czy wyszłoby wiarygodnie czy nie, widz i tak wiedziałby, że to efekty specjalne. Po co więc maskować je w całości? W wielkich i rozkojarzonych oczach dziecka, które zdają się mówić coś zupełnie przeciwnego niż włożone w jego usta „Kocham cię, Ruby”, jest coś autentycznego. Bo przecież wiemy, że tak mały człowieczek nie odgrywa roli, tylko po prostu sobie jest, patrzy i się dziwi, co wokół niego robią ci wszyscy ludzie z kabelkami. To podobny urok co stare efekty i kostiumy – doceniamy je nie za ich wiarygodność, a za siłę umowności, że nikt nie kwestionuje autorytetu człowieka w kartonowej zbroi i z garnkiem na głowie. Można narzekać, że to cringe, a można ten cringe pokochać ze wszystkimi jego wadami.
Rozumiem też ból fanów, że na starcie jest tak kampowo i niepoważnie – już liczyli na to, że przy obecnym budżecie i możliwościach nie trzeba będzie się wstydzić, że będzie można wreszcie polecić serial znajomym… A tu wchodzi Russell i mówi: „W temacie nic się nie zmieniło, kosmici dalej pierdzą”. Przynajmniej nikt się nie nabierze, że Doktor Who jest poważny. A jednocześnie w tym wszystkim znalazło się miejsce na scenę ze śniegiem – niby prosty chwyt, ale działa – ja miałem ciary.
Natalia Fila Zabrzeska (Hype Train | Pociąg do popkultury): Zaczynamy przygodę z Doktorem na pełnej. Abstrakcyjny odcinek pokazujący czym serial Doktor Who jest w pełnej krasie i że niczego się nie boi. Potwór zrobiony ze smarków, stacja kosmiczna poruszająca się za pomocą metanu zrobionego z zawartości pieluch i cała masa innych absurdalnych sytuacji, a wszystko to by poruszyć naprawdę ważne tematy.
W tym odcinku nie tylko my poznajemy nowego Doktora, ale także widzimy, jak zaczyna poznawać sam siebie po regeneracji. Dostajemy tutaj swojego rodzaju kondensację wiedzy na temat Władców Czasu i tego, kim jest Doktor Ncutiego Gatwy. Jest to dobre wprowadzenie nie tylko dla nowych widzów, ale też dobre przypomnienie dla tych, którzy dawno nie mieli okazji oglądać przygód Doktora.
Odcinek pod płaszczykiem absurdu i infantylnej stylistyki skrywa odniesienia do ważnych tematów, takich jak aborcja czy udzielanie azylu imigrantom. I w sumie jest to bardzo ciekawe, z jednej strony poruszanie takich tematów nie jest dziwne, ponieważ Davies zawsze pokazuje swoje podejście i poglądy. Z drugiej strony jest to serial tworzony przy współpracy Disneya, który już jest dużo bardziej powściągliwy w mieszaniu się w kontrowersyjne tematy. Mamy tutaj także nawiązanie do zniszczenia Gallifrey i eksterminacji Władców Czasu. Doktor odnosi się tu także do samotności i porzucenia, co także prowadzi nas do głównej tajemnicy tego sezonu, czyli kim jest Ruby. Dostaliśmy więc odcinek, który jest kwintesencją doktorowości.
Jacek Gajowniczek (Hype Train | Pociąg do popkultury): Nie wiem czy to nadmierny hype, intensywna końcówka roku, czy rzeczywiście było gorzej, ale ostatni świąteczny specjal pozostawił mnie z ogromnym niedosytem. I to nie takim pozytywnym. Przez dobre kilka tygodni nie mogłem się zebrać przed sobą do przyznania się do tego, ale po premierze nowego sezonu stało się to dosyć oczywiste. Pomimo świetnych elementów we własnym zakresie – chyba liczyłem na coś więcej.
Po pierwszym odcinku jestem uspokojony – Russell T Davies pokazuje nam, że rozumie świat i postać Doktora jak nikt, jednocześnie stawiając na przystępność dla widzów na każdym etapie swojej przygody z podróżami w czasie i przestrzeni. W erze seriali-długich filmów miło jest zobaczyć produkcję, która nie boi się zabawić jednym konceptem w trakcie odcinka, a później go zostawić. A może niekoniecznie? Wiemy na pewno, że gdzieś w tle słychać echo głównego wątku fabularnego, który może być wpleciony w fabułę teoretycznie niezwiązanego z nim odcinka z dużą gracją.
Uważam za całkiem zabawne to, że jak na serial, który podobno miał być „całkowicie zamerykanizowany na potrzeby Disneya”, Russell T Davies daje nam odcinek oparty prawie w całości na żarcie słownym z brytyjskiego angielskiego. Kosmiczne dzieci są niepokojące, momentami kampowe, ale i tak trzeba oddać specom od efektów specjalnych to, że udało im się wytworzyć naprawdę naturalny ruch ust maluchów przy ich nieokiełznanej mimice. Szczególnie jak próbuję sobie wyobrazić to, jakim wyzwaniem było nakręcenie materiału potrzebnego do tego odcinka.
Prawdziwą wisienką na torcie jest przekaz tego odcinka, który dzieli się na te najbardziej oczywiste przytyki do obecnej rzeczywistości związanej z kwestiami rozrodczymi i socjalnymi, po delikatnie wplecione motywy pozostawione do osobistej interpretacji. Chciałbym zakończyć tym, że pomimo czterech ubiegłorocznych specjali, nadal cieszy mi się japa na myśl, że możemy oglądać premierowo Doktora w Polsce. I będę tutaj do końca – póki mi dwa serca biją.
Bartosz „Rhydian” Gawron (Torchwood5): Och, Russell, coś ty nam tu zgotował. Zdecydowanie nie spodziewałem się, że pierwszy odcinek nowego sezonu uderzy w takie tony. Jest to taka unowocześniona wersja starego humoru Russella, którą dobrze jest zobaczyć po tylu latach. Pytanie, czy pierwszy odcinek nowego sezonu to było odpowiednie miejsce na taki zabieg. Jeżeli spojrzeć na to pod kątem rebootu serialu, to był to w mojej opinii strzał w stopę. The Church on Ruby Road miał podobny klimat i ciągnięcie tego na kolejny odcinek raczej nie zachęci nowych widzów do kontynuowania oglądania serialu. Czuć bardzo z tego odcinka, że chciano jak najszybciej opowiedzieć jak najwięcej o tym, kim jest Doktor i o co tu właściwie chodzi. Trochę nienaturalnie to wyszło.
Ncuti jako Doktor kupił mnie w całości. Genialnie sobie radzi w tej roli, aż nie można oderwać od niego wzroku. Co do Ruby, to mam bardziej mieszane uczucia. Mam wrażenie, że nienaturalnie szybko weszła w rolę idealnej towarzyszki. Tak jak innym towarzyszom zrozumienie na czym polegają podróże z Doktorem zajmowało sporo czasu, tak Ruby od razu rzuca się w środek niebezpieczeństwa bez zawahania i nie kwestionuje akcji Doktora.
Bardzo podobało mi się doczepienie do odcinka motywów głównego wątku – kim jest Ruby i jej rodzice. Jest to odświeżenie tego, jak za pierwszej ery RTD działał ten sposób narracji i bardzo mnie to kupiło. O ile historia z samego odcinka była średnia, to relacja między Doktorem i Ruby oraz tajemnica wokół naszej towarzyszki są bardzo dobrze stworzone i już nie mogę się doczekać, by zobaczyć więcej. Ogólnie to start sezonu na plus, ale bez fajerwerków.
Łukasz Grzesik: Doktor i Ruby przeżywają swoją kolejną już przygodę, być może pierwszą, być może już kolejną z rzędu. Tym razem na stacji kosmicznej, gdzie zgodnie z najlepszymi tradycjami Doktora Who coś STRASZY!
Co mi się podobało w odcinku? Doktor i Ruby. Mają ze sobą dobrą chemię, prezentują tę samą niezmierzoną energię przeżywania przygód i poznawania nowych rzeczy. Może trochę Ruby nie ma pojęcia o tym, by nie nadeptywać na przypadkowe motyle podczas spacerów w epoce jurajskiej. Lubię to, jak budowana jest intryga dookoła tego kim dokładnie jest panna Sunday i to, jak scena przed kościołem na Ruby Road się zmieniła. Cała reszta historii była taka… standardowa. Trafiają obydwoje w nowe miejsce, muszą rozwiązać zagadkę tego miejsca, pobiegać trochę po korytarzach, pouciekać przed głupkowatymi potworami, uratować sytuację, odlecieć TARDIS. Niania była solidną postacią. Ponadto odcinek wyglądał ładnie, decyzja o bezpośrednim pokazaniu działania tłumacza (i drobny easter egg tam obecny) była dobra z punktu widzenia budowy świata.
To był epizod wybitnie nierównego tempa i czasem dziwnych wyborów. Przy scenach na dole wszystko poszatkowane, rozmazane, rozmemłane. Zaś na górze tempo siadało. Polityka świata przedstawionego była nieco dziwna, choć też musiała taka być, by fabuła odcinka potoczyła się w pożądany przez scenarzystę sposób. Wydaje mi się dziwnym, żeby zostawić samopas stację z włączonym generatorem dzieci, tyle powiem. Dziwne było też animowanie ust dzieci, ale wyglądało to nawet dobrze. Można mieć też pewne zastrzeżenia do zakończenia, gdzie można złośliwie pisać, że Doktor zostawia innym problem do rozwiązania, a sam odlatuje gdzieś indziej.
To standardowy, przeciętny, zwykły odcinek Doktora Who, będący wprowadzeniem do serialu dla nowego widza, używający sprawdzonej już formuły odcinka. Na szczęście to nie jedyny epizod jaki dostaliśmy w tym tygodniu.
Radosław Koch (Grupa Disney Plus Polska): Pierwszym odcinkiem Doktora, jaki kiedykolwiek w życiu widziałem, był The End of the World (Koniec świata) i z tego powodu to właśnie w Kosmicznych dzieciakach tak w pełni poczułem, że powrócił Russell T Davies, którego znam od lat i uwielbiam. Wynika to z tego, że scena z Ruby i telefonem była dosłownie kopią tego, co zdarzyło się w tamtym odcinku z Rose i jej telefonem. To jedno z paru nawiązań, które fan Doktora powinien zauważyć w odcinku, ale jednocześnie żadne nie przesłania głównej historii.
Historia też jest bardzo w stylu tego, co Russell T Davies robił prawie 20 lat temu. Mamy budżetowego stwora o przewrotnej genezie, interesujący pomysł z kosmicznymi dzieciakami umożliwiający umieszczenie paru zdań komentarza społecznego, a także Doktora, który pokazuje, jak wielkie ma serce. Do tego dochodzi też kontynuacja wątku Ruby Sunday, świetnie wplątana w nową przygodę, która sprawia, że z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki.
Sylwester Kozdroj (Retro komiks): Chciałbym napisać, że epizod Space Babies zaoferował pewne novum, ale nie napiszę. Po niedawnym, gościnnym występie długo oczekiwanego Davida Tennanta, a przede wszystkim po wielkim comebacku na stołek scenarzysty pana Russella T Daviesa, oczekiwałem, że nowa przygoda porwie mnie totalnie i zapewni tematów do rozmowy na kolejne tygodnie. Dawno straciłem nadzieję, że poszczególne epizody będą miały charakter bardziej edukacyjny – wzorem opowieści z udziałem Williama Hartnella – ale liczyłem, że wraz z nowym otwarciem Disney pójdzie krok dalej. Niestety, dostaliśmy lekko przegadaną przygodę z nieco fikuśnym zakończeniem, przygodę, która tylko w maleńkim stopniu broni się fajnymi zapożyczeniami z popkultury.
Początek był wielce obiecujący. Nowy Doktor i krótka prezentacja jego statusu wypada na tyle dobrze, że osoby nieznające tej postaci powinny bez problemu załapać na czym polega cała zabawa. Piszę „zabawa”, gdyż Space Babies oceniam jako mocno familijny. Dla mnie to duży plus, gdyż obejrzałem go z dziesięcioletnim synem i non, je ne regrette rien. Owszem, chwilami nastrój był lekko creepy – kilka jump scare’ów zrobiło swoje – ale chyba tylko dla widzów umiejących dostrzec jak pan Davies umiejętnie bawi się pewnymi horrorowymi elementami. To kolejny plus odcinka. Fabuła wypełniona dużą liczbą nawiązań, tak do światów literackich, jak i filmowych. Nie zdradzę Wam jakich, szukajcie sami.
Poza tym jest niesłychanie widowiskowo. Pomimo, iż sceną dla clou historii jest dryfujący i dość klaustrofobiczny statek w kosmosie – cudowny hołd dla jednego z najbardziej kultowych filmów science fiction – czuć, że wszystko zostało odpowiednio przemyślane i dla wielu rzeczy znalazło się w tym odcinku miejsce. Dla wciskającego guziki Doktora, dla kilku scen chwytających za serducho oraz dla typowo bohaterskiej rozkminy mającej ostatecznie przyczynić się do rozwiązania zagadki. Nie wiem czy jest to ten etap, aby rzucić hasłem „Doktor bez Ruby nie poradziłby sobie”, ale już dzisiaj widać, że chemia między bohaterami występuje. Nie kończą wspólnie zdań, ale już niewiele brakuje. Tworzą duet miły dla oka, drużynę umiejącą tak działać, jak i śmiać. To bardzo dobrze wróży na przyszłość.
Jakub Kraszewski (O Filmówce Przy Kremówce): Nie jestem pewny, czy to najlepszy odcinek na rozpoczęcie sezonu – tym bardziej takiego, który w założeniu jest swego rodzaju rebootem. Bardzo jestem ciekawy reakcji nowych widzów, którzy przy okazji disneyowej premiery rozpoczną swoją przygodę z serialem po raz pierwszy i na start zostaną skonfrontowani z gadającymi niemowlakami i glutowatym kosmitą w gumowym kostiumie. Dla wieloletnich fanów Doktora taki setting to chleb powszedni, ale obawiam się, że część nieświadomej specyfiki serialu widowni może się od tego zwyczajnie odbić.
Sam odcinek nie jest zły, ale do najlepszych też mu daleko. Sprawia trochę wrażenie typowego fillera, gdzieś w połowie drogi do finału sezonu. Koncept opuszczonej kosmicznej farmy dzieci jest lekko absurdalny, ale na swój sposób uroczy i od razu przywodzi na myśl skojarzenia ze starymi seriami Daviesa. Jest tu trochę mniej lub bardziej udanego humoru, tytułowe dzieciaki zaskakująco nie są irytujące, a interakcje między bohaterami dają dużo frajdy.
Skoro już o interakcjach mowa, relacja Doktor-Ruby sprzedała mi ten odcinek najbardziej. Jak po świątecznym specjalu nie byłem do końca przekonany do tej dwójki, tak teraz nie mam już wątpliwości, że castingowo zrobiono tu dobrą robotę. Ncuti Gatwa ma w sobie tyle czystej doktorowej energii, tyle charakteru, że nie sposób oderwać od niego oczu, gdy jest w swoim żywiole. Odgrywana przez Millie Gibson towarzyszka jest z kolei bardzo „ludzka” – na równi zafascynowana i przerażona kosmiczną przygodą, w którą się wplątała. I takiej właśnie sympatycznej przyziemności mi ostatnio w naszym ukochanym serialu brakowało najbardziej.
Filip „ThePinkFin” Mazur: „No kochani, czołem!”. Doktor wrócił na dobre, zabrał swoją nową blond towarzyszkę w przyszłość, żeby pokazać jej kosmos. A, no i jest też szafa grająca! Brzmi znajomo? Dokładnie, tak samo mógłby się zacząć tekst o Końcu świata, ale to nie jest żadna retrospektywa, chociaż chodzi tu o 1. sezon.
Kosmiczne dzieciaki to odcinek o tytułowych – jak to ich Doktor nazwał – Kosmiciątkach, które utknęły na statku wraz z bestią na dole. A może to właśnie odcinek Bestia na dole? Kurczę, kolejny już raz wspomniałem o 2. odcinku którejś z regeneracji Doktora. Dobrze, że nie widzę innych nawiązań, a te, które były, bardzo lubię. Niemniej jednak podobieństwa są wyłącznie powierzchowne. Być może RTD chciał pograć sobie z naszymi oczekiwaniami, ale musiał też pamiętać, że dzięki Disney+ będzie w stanie dotrzeć do zupełnie nowej publiki. Dlatego też ten odcinek jest trochę zachowawczy. Pokazuje co prawda ciekawe elementy, które są nieodłączną częścią serialu, który jest wszystkim, więc też nie jest to powtórka z rozrywki dla nowych osób, które widziały jeszcze zeszłoroczne odcinki. Jednakże nie wbija on w fotel.
Bardzo spodobał mi się wątek strachliwego Doktora. Żałuję tylko, że miał on bezpośredni związek z potworem tygodnia, bo od razu wyobraziłem sobie, że mógłby być to problem na cały sezon albo nawet po prostu integralna cecha Piętnastego – niezłomny, choć strachliwy. Tego chyba jeszcze nie było. Dlatego odcinek zostawił mnie z negatywnym niedosytem – jeśli można to tak ująć – choć właściwie to zostawił mnie z jeszcze jednym, już bardziej pozytywnym. Dlaczego Doktor skanował Ruby? Tak, 6. seria się kłania. Czy ma to związek z incydentem z motylem? Czy może coś przegapiłem?
Nie jestem rozczarowany odcinkiem, ale sądzę, że podjęto dobrą decyzję, decydując się na wrzucenie dwóch odcinków na raz. Chyba wszyscy wiemy, że nie możemy od serialu wymagać samych wyżyn, chociaż byłoby bardzo miło. Jednakże dobrze by było trochę lepiej zacząć sezon i dlatego jest kolejny odcinek.
Piotr Nowak (O Filmówce Przy Kremówce): Pierwszy sezon Doktora Who jest dla mnie początkiem przygody z tą kultową, liczącą już 60 lat serią o przygodach Władcy Czasu. Tym samym można powiedzieć, że zaczynając pierwszy odcinek czułem się niemal jak Ruby Sunday, wchodząca po raz pierwszy do kultowej policyjnej budki znanej jako TARDIS.
Powracający po latach showrunner Russell T Davies serwuje nam świeże i pełne energii wejście w nową erę Doktora. Kościół na Ruby Road stanowił swojego rodzaju wprowadzenie dla nowych widzów. Kosmiczne dzieciaki są bezpośrednią kontynuacją zeszłorocznego odcinka świątecznego. To, co szczególnie zwróciło moją uwagę, to relacja Doktora z jego nową towarzyszką Ruby Sunday (Millie Gibson), która w warstwie narracyjnej służy tu jako odbicie dla nowego widza. Szybko dowiadujemy się kim jest Doktor i skąd pochodzi. Ncuti Gatwa wprowadza niesamowitą charyzmę oraz niemal dziecięcą radość i ciekawość świata w swoją kreację Piętnastego Doktora. Sam odcinek jest lekki i przyjemny, aczkolwiek momentami zapowiada on pewne mroczniejsze elementy, które mają dopiero nadejść.
Pierwsza przygoda Doktora i Ruby zabiera ich w daleką przyszłość, na opuszczoną stację kosmiczną zarządzaną przez kosmiczne niemowlaki. Głównym problemem jest tu jednak potwór rodem z Obcego, grasujący na niższych poziomach statku. Dosyć prosta fabuła odcinka i spora dawka humoru pozwalają na łatwe wejście dla nowego widza. Sam potwór również jest jednym z najbardziej absurdalnych stworów jakie widziałem. Pomimo lekkiej stylistyki i momentami infantylnego humoru poruszone są tu także ważne tematy społeczne, takie jak problem opuszczenia przez rodziców, czy imigracji. Kosmiczne dzieciaki są solidnym początkiem nowej ery Doktora. Osobiście nie mogę doczekać się dalszych odcinków i tego, jak rozwinie się poruszony w odcinku świątecznym wątek Ruby.
Bartosz Piotrowski (Kapitan Fandom): Nowy sezon zaczynamy prawdziwym rollercoasterem. Odcinek bardzo dobrze łączy humor, powagę oraz ogromną porcję słodyczy w postaci kosmicznych bobasów. Tytuł nie odnosi się jednak wyłącznie do nich, ale również pary głównych bohaterów. Ta radość, jaką na początku prezentują Doktor i Ruby, bardzo mocno przypomina dziecięcą.
Russell T Davies pozostaje w formie, jeśli chodzi o niesmaczne żarty (jak kwestia smarków), a i w kwestii głównego wątku nie mamy do czynienia z niczym odkrywczym. Kolejny potwór tygodnia, którego zagadka nie powala. Tym, co niesie odcinek w górę, są w mojej ocenie emocje postaci. Ta ekscytacja z odkrywania nowych rzeczy. Smutek, który im towarzyszy po poznaniu historii maluchów. Wszystko to łatwo może udzielić się widzowi.
Wyraźnie widać, że to częściowo nowy początek dla całego serialu. Dostajemy typową ekspozycję w postaci panny Sunday, której tytułowy protagonista musi wszystko tłumaczyć, co teoretycznie jest w miarę dobrze wplecione w opowieść, ale dla dotychczasowych fanów może być nieco męczące. Z innej strony, warto spojrzeć na aspekty techniczne. Nie przypominam sobie, abyśmy do tej pory widzieli TARDIS wlatującą do głównej lokacji fabularnej. Mogę się mylić, ponieważ wielu odcinków już nie pamiętam, ale mimo wielu sekwencji latającej budki, na ogół po prostu się teleportowała do jakiegoś magazynu, korytarza czy na ulicę. Drobny zabieg, ale pokazujący pewną zmianę myślenia w zakresie produkcji.
Nie jest to najlepsze rozpoczęcie sezonu w całej historii Doktora Who, ale bynajmniej nie mamy tu do czynienia z najgorszym. Mamy zarysowany wątek sezonu w postaci pochodzenia Ruby, który robi się coraz bardziej interesujący. Miejmy tylko nadzieję, że jego rozwiązanie okaże się satysfakcjonujące. I że Davies postawi na nieco lepszy humor.
Jakub „Mandalkor” Pras: Czy ja zaspałem i dalej jest 2005 rok? Sezon 1, Russell T Davies u sterów, Doktor to ostatni Władca Czasu, towarzyszka to urodziwa blondynka, a potwory są kiczowate i obrzydliwe… Nie no, żartuję. Nie oglądałem jeszcze wtedy tego cudownego serialu. Poza tym, prawdę mówiąc, nie sposób się pomylić, choć nadal istnieją ogromne podobieństwa. Doktor Who jest wreszcie dostępny w Polsce, z polskimi napisami (a nawet dubbingiem, ale ja osobiście tak nie oglądam) i to na streamingu! Także tak, czuć ten nowy początek, pomimo powiewu nostalgii. Ale hej, takie jest to uniwersum, czyż nie? No dobra, ale przejdę już może do odcinka.
Był on ogólnie… okej, tak myślę? Poza tym, że się bardzo ucieszyłem na powrót serialu i nowy początek, no i ogólnie jestem dość mało wymagającym widzem, to jakoś tak mnie to nie powaliło. Pomysł na „dorosłe” dzieci wydawał się ciekawy, ale nie zagrało mi tu kilka kwestii. Po pierwsze i najważniejsze – „aktorstwo” tych bobasów. Wiadomo, że tak młodzi ludzie nam raczej nie zagrają takich scen, emocji, czy w ogóle kwestii mówionych i dlatego w moim odczuciu ten pomysł tysiąc razy lepiej zadziałałby w animowanej formie. Wtedy te dzieci (kosmiczne dzieci!, ale o tym zaraz) mogłyby faktycznie mieć jakieś emocje na twarzy, normalnie mówić, a nie być tylko obrazkiem zmienianym w postprodukcji. I to zmienianym bardzo kiepsko. Ledwie im się te usta ruszają przecież. Druga kwestia, to potwór tygodnia (choć bardziej odcinka, skoro są w tym tygodniu dwa). On akurat był bardzo w stylu Doktora Who po reboocie w 2005. Jakościowo może i wyglądał lepiej, ale pomysł na niego obrzydliwy. No bo ej, smarki? Serio? Trzeci zarzut, to (i tu może się już czepiam) baśniowość i trywialność historii. Ot, stwórzmy dzieciom potwora, żeby było jak w bajkach. A to bohatera już nie można było stworzyć? Albo jakiegoś innego aspektu, żeby było bajkowo? Albo to łzawe hasełko, że każdy jest wyjątkowy na swój sposób. Niby piękne i mądre, ale mam wrażenie trywialne. I jeszcze ta smutna scena z „ostatnim ze swojej rasy” w śluzie powietrznej. Znów: serio? Czy to w ogóle było świadome stworzenie, które może normalnie żyć? I czemu potem nagle przestało straszyć dzieci (do czego z resztą zostało stworzone)? Nie umiałem mu współczuć i zgodzić się z Doktorem, Ruby, czy dzieciakami w kontekście losu tego stworzenia, a wręcz mnie nieco zdziwiło w jaką stronę to poszło. Kurde, przecież nawet Doktor się tego bał, bo wydawało dźwięk o specyficznej częstotliwości pobudzającej strach. Zresztą, jakim cudem to niby pierwsza rzecz, jakiej się Doktor bał i uciekał przed tym?! Ale dobra, bo się już zaczynam niepotrzebnie nakręcać. Ostatnia rzecz, to powtarzane w kółko przez Doktora: „Dzieci. Kosmiczne dzieci!” było trochę wkurzające. Zbyt często jak dla mnie, przez co straciło moc.
Ale żeby nie było, że tylko narzekam, co i tak zdarza mi się rzadko (jeśli ktoś już miał okazję czytać moje wrażenia, to wie), to było też kilka rzeczy, które mi się spodobały. Na pewno na plus wypada chemia między Piętnastym i Ruby. Naprawdę pasują do siebie, świetnie razem działają i się dopełniają. Tajemnica wokół Ruby też mi się póki co podoba, choćby to, że ten śnieg nagle zaczynał padać, „wspomnienie, które próbuje się wydostać”, albo ostrzeżenie, żeby nie spotykać biologicznej matki Ruby… Zachęca to do obejrzenia całości. Genialna była też w moim odczuciu scena z efektem motyla, bo to jest tak oczywista rzecz, w przypadku podróży w czasie, a jakoś nie pamiętam, żeby już było w Doktorze. I to w tak dosłowny i zabawny sposób. O samym Piętnastym na razie zdania nie zmieniam, zbyt podobny do Jedenastego, którego lubię nieco mniej. Ale, żeby nie było niedomówień, nadal lubię. Jest w nim (15.) taka nutka dobrze wyważonego smutku związanego z niedawnymi wydarzeniami. Delikatny kontrast dla tej wszędobylskiej i momentami przytłaczającej radosności.
Karol Rajner (ekRAJNIzacja): Nareszcie dostaliśmy z wytęsknieniem oczekiwany pierwszy epizod najnowszego sezonu Doktora Who. Muszę przyznać, że oczekiwania miałem spore, zwłaszcza po kapitalnym odcinku świątecznym – Kościół na Ruby Road, który stanowił pewnego rodzaju preludium do nadchodzącego sezonu. Niestety z bólem serca muszę przyznać, że Kosmiczne dzieciaki okazały się dla mnie rozczarowaniem.
Odcinek rozpoczyna się bardzo toporną ekspozycją mającą w bardzo krótkim czasie wytłumaczyć widzom bardzo duży lore Doktora. Pierwsze minuty to po prostu ciągłe tłumaczenie widzowi kim jest Doktor, co robi, jak działa TARDIS itd. Rozumiem, że ta seria w założeniach miała być swego rodzaju początkiem nowej i bardziej przystępnej dla początkującego widza ery w historii serialu, jednak uważam, że naprawdę można by w bardziej błyskotliwy sposób wytłumaczyć jego podstawy lore. Sądzę, że tak ogromny natłok informacji w tak krótkim czasie spowoduje u nowego widza tylko zagubienie, a u starszego widza znużenie. Tak było w moim przypadku. Generalnie uważam, że cały ten epizod był dość infantylnie i bardzo płytko napisany. Mój problem ze scenariuszami Russella T Daviesa jest prosty. Uważam, że często przy pisaniu skryptu chodzi na łatwiznę i wszelkie głupotki, infantylności czy po prostu brak kreatywności tłumaczy tym że Doktor Who to przecież „serial dla dzieci”, z czym ja osobiście się nie zgodzę. Siłą naszego ukochanego serialu SF jest fakt, że jest to produkcja dla każdego i każdy, niezależnie od wieku, znajdzie coś dla siebie. Tutaj niestety dostaliśmy historię prostą, głupiutką i zwyczajnie nużącą. Nowy widz raczej nie pokocha Doktora przez ten epizod, a starszy widz po prostu się wynudzi. Kolejnym przykładem leniwego scenariusza jest absolutny brak wyczucia RTD w scenach bardziej dramatycznych. Mamy kilka momentów w których Doktor opowiada o zagładzie Gallifrey i Władców Czasu, niestety każdy z takich momentów jest od razu niszczony kiedy tylko robi się zbyt poważnie. Szkoda.
Mam też pewien problem z postacią Ruby. Chodź w Kościele na Ruby Road nowa towarzyszka przypadła mi do gustu, tak teraz odnoszę wrażenie, że jej wątek jest zbyt podobny do wątku innej towarzyszki Doktora – Clary. Podobnie jak w przypadku Clary, główną osią w wątku Ruby jest pytanie „kim ona tak właściwie jest?”. Nie twierdzę, że jest to źle napisana postać, bo Ruby wydaje się naprawdę w porządku bohaterką, jednakże wolałbym, żeby jej wątek był nieco bardziej oryginalny. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest tak, że nie lubię tego odcinka. Kosmiczne dzieciaki posiadają też kilka solidnych zalet, największą niewątpliwie jest sam Doktor. Piętnaste wcielenie Doktora polubiłem od samego początku, czyli od czasu jego debiutu w Chichocie. Ncuti Gatwa czuje się w roli Doktora jak ryba w wodzie i świetnie bawi się tą postacią. Jest charyzmatycznym i urokliwym dżentelmenem o mentalności dziecka, które najadło się zbyt wiele cukru, aczkolwiek za bardzo moim zdaniem próbuje się upodobnić do Jedenastego. Niestety sama postać Piętnastego Doktora nie jest na tyle wyrazista na tle poprzednich wcieleń, żebym mógł cokolwiek o nim powiedzieć. Jasne, trzeba dać trochę czasu, żeby Piętnasty znalazł swoją tożsamość, aczkolwiek zazwyczaj poprzednie wcielenia bez problemu od początku były w stanie się odróżnić od reszty. Idealnym przykładem jest Dwunasty Doktor, który już w pierwszych sekundach pokazał, że jest Doktorem wyjątkowym. Realizacja tego epizodu stoi na naprawdę solidnym poziomie, aczkolwiek brakuje mi takiego klasycznego dla tego serialu kiczu, który świetnie wybrzmiewał w przeuroczych efektach praktycznych. Na plus zdecydowanie wypadają smaczki i nawiązania do klasycznych sezonów Doktora, które będą w stanie wyłapać tylko długoletni fani.
Epizod uważam za niestety dość przeciętny. Brakuje mi tutaj takiej klasycznej nienamacalnej „doktorowości”, która sprawiła, że te kilka lat temu pokochałem ten serial całym sercem. Młodszy widz (tak około siódmego roku życia) pewnie będzie się dobrze na Kosmicznych dzieciakach bawić, starszy i bardziej obeznany lub po prostu wymagający widz najpewniej uzna ten epizod za płytki i niezapamiętywalny. Miejmy nadzieję, że nadchodzące odcinki tylko podwyższą poziom i będą coraz lepsze.
Dominik Śnioch (Ja, Dominek): No i co tu powiedzieć… Dużo tu będzie na „nie”, chociaż odcinek jest mniej lub bardziej na „tak”. Nie był on zły, naprawdę nie był… ale na długo nie pozostanie w pamięci. Stary, poczciwy Rusty nie do końca może – jak mawia młodzież – dowiózł, ale wyszło mu po prostu okej. Na pewno miał niespotykane wcześniej w serialu pomysły – pewnie gdzieś w rozszerzonym uniwersum pojawiła się lokacja z samymi dziećmi, ale to w rozszerzonym. W bazowym serialu to novum. I to na plus. Na minus toaletowy humor. Trochę wizytówka początkowych serii Daviesa, cytując klasyka „A idź ty, ty, ty, ty, ty!”. Informacja, że wróg jest zrobiony ze smarków mocno mi zepsuła jego odbiór, a wygląd to on miał świetny, chociaż taki… od linijki. Ale akurat to uzasadniono fabularnie. Na słaby, końcowy gag z napędem stacji spuszczę łaskawie kurtynę milczenia.
Za to przynajmniej aktorsko było okej, nasze 3D: Doktor, dziewczyna i dzieciaki dali radę. Niańka tych ostatnich także. Jeśli o tę ostatnią chodzi to gag z filtrem słów ogólnie rzecz ujmując obelżywych był najlepszy w odcinku, ale nie miał zbyt wiele konkurencji. Było też to, co wielu mierzi, czyli komentarz polityczny. W odróżnieniu jednak od scenariuszy Chibnalla był on krótki, na miejscu i bez zbędnego skupiania się na nim. Dobrze napisane.
Niestety, nie najlepiej było z ekspozycjami. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że muszą być, szczególnie w pierwszych odcinkach na nowej platformie, ale jakoś takie nienaturalne były.
Ogólnie odcinek nie był zły, tylko po prostu nie miał niczego co by było jakimś szczególnym „Wooow!”. Za to przy całej jego przeciętności, nic mi nie dzwoniło niepokojąco w głowie, jak przy pierwszym odcinku poprzedniej ery, a to już dobrze.
Filip Tokarzewski (The Philmer): Era Piętnastego Doktora zaczyna się na dobre i trzeba przyznać, że jest to całkiem udany start. Choć odcinek jest „po prostu dobry” i zdarzało się wiele lepszych premier sezonów, to bawiłem się na nim świetnie – to jest ten typ głupawego i zabawnego Doktora Who, jakiego uwielbiam. Piętnasty Doktor i Ruby wypadają świetnie i na tym etapie jestem już z nimi zżyty, a premise odcinka również przypadł mi do gustu. Gadające niemowlaki są zabawne, momentami powodują poczucie uncanny valley, ale gdzie wady? Z kolei potwór z glutów oraz pierdząca stacja kosmiczna to całkowicie kuriozalne koncepty, które oczywiście wywołały uśmiech na mojej twarzy. Jednocześnie, przy tym absurdzie, znajduje się tu miejsce na subtelny komentarz odnośnie ruchów antyaborcyjnych. Mam jednak wrażenie, że tempo w tym odcinku jest dosyć nierówne, a parę rzeczy mogło zostać bardziej rozwiniętych.
Trudno mi też rzeczywiście oceniać ten odcinek jako początek sezonu, kiedy teoretycznie już The Church on Ruby Road pełni tę funkcję, przedstawiając nam dokładnie Piętnastego i Ruby. Dostrzegam zresztą pewne podobieństwa między tamtym odcinkiem a Rose, pierwszym odcinkiem pierwszej kadencji Russella T Daviesa. Na tej samej zasadzie widzę drobne paralele między Space Babies a drugim odcinkiem z 2005, czyli The End of the World. Tak jak niegdyś wylądowaliśmy wraz z Dziewiątym i Rose na stacji kosmicznej w odległej przyszłości, tak teraz lądujemy w podobnym settingu z Piętnastym i Ruby. Ponadto, tak samo jak Rose, Ruby dostaje upgrade telefonu, dzwoni do mamy znajdującej się tysiące lat wstecz, a przede wszystkim, dzięki TARDIS, po raz pierwszy doświadcza ogromu Wszechświata.
Nowi widzowie powinni z łatwością się tu odnaleźć, ponieważ wiele szczegółów dotyczących pochodzenia Doktora jest tłumaczonych Ruby. Z kolei starzy wyjadacze, przez wspomniane podobieństwa, poczują się jak w domu. Jednocześnie wydaje się, że sposób prowadzenia narracji przez Daviesa jest obecnie inny – zarówno w kontekście całego sezonu, jak i pojedynczego odcinka. Sprawia to, że momentami sam się czuję, jakbym oglądał ten serial po raz pierwszy, co również uważam za ogromny plus.
A wy co sądzicie? Może macie w jakimś aspekcie inne zdanie? Zapraszamy do dyskusji o nowym sezonie na naszym serwerze Discorda oraz na naszej grupie na Facebooku – TARDISawce, gdzie powstają spoilerowe wątki dyskusyjne. Nie może Was zabraknąć w ożywionych rozmowach, które mają tam miejsce właśnie teraz!