Kilka słów o tym, jak traktowany był Mickey Smith

Doktor przez lata swojej bezczasowej tułaczki po wszechświecie zwykł (czy też zwykła) zabierać ze sobą najrozmaitsze, nierzadko naprawdę zdumiewające indywidua. Był przecież choćby blaszany pies K-9, Turlough z planety Trion czy android Kamelion.

Piąty Doktor i Kamelion

Byli też, są i będą całkiem zwykli, z pozoru, ludzie zebrani gdzieś po drodze, z premedytacją czy też niezamierzenie. Jak jednak uczy nas serial, nikt, kto przekroczył próg TARDIS, a, co ważniejsze, kto go przekroczył wielokrotnie, zyskując sobie sympatię niezwykłej istoty, do której ów statek należy, nie jest tak naprawdę zwyczajny ani nieistotny. Jak powiedział kiedyś Jedenasty Doktor:

Przez dziewięćset lat podróży przez czas i przestrzeń nigdy nie spotkałem nikogo, kto byłby nieważny.

Te słowa w wielu wariantach czy też w samych czynach powtarzały rozmaite regeneracje wielokrotnie, w przeszłości czy w przyszłości, aż stały się one nieodłączną częścią wyobrażeń o Doktor(ze).

Czy to jednak jest prawda, że każdy, kto dostąpił zaszczytu stania się choćby i nawet tymczasowym towarzyszem był naprawdę ważny? A raczej czy każdy, kto w przeszłości z Doktorem podróżował, czuł się ważny?

Pytania te przyszły mi do głowy, gdy przypomniałam sobie, że był kiedyś ktoś taki jak Mickey Smith, a raczej przypomniał mi o nim pewien fanowski filmik, który polecam waszej uwadze jako tło do rozważań o tej postaci:

Na pewno już pamiętacie Mickeya Smitha (jeżeli zdarzyło się wam zapomnieć) z czasów, gdy sterem serialu kierował Russell T Davies, wyprowadzając go powoli na wody dwudziestego pierwszego wieku.

Był kiedyś faktycznie taki chłopak, który nie był przecież niezwykle odważny, niesamowicie bystry ani bogaty. Nie miał żadnej znanej rodziny; jego matka nie żyła, ojciec odszedł, a babcia, która opiekowała się nim od dzieciństwa, zmarła na skutek nieszczęśliwego wypadku. Mieszkał ów chłopak w obrębie Powell Estate, naprawiał samochody i kochał Rose Tyler. Nie było to zapewne życie szczególnie prestiżowe czy pełne niezwykłych przygód – ot życie Mickeya Smitha.

Wszystko się jednak wywróciło do góry nogami zupełnie znienacka. Najpierw miejsce pracy Rose wyleciało w powietrze, potem ta sama Rose zaczęła przejawiać nadnaturalne zainteresowanie jakimś anonimowym doktorem i teoriami spiskowymi, ale to jeszcze nie było najgorsze! Wszystko naprawdę się popaprało, gdy Mickeya zeżarł ogromny kubeł na śmieci, sklepowe manekiny, w międzyczasie, ożyły i zaczęły atakować ludzi, a jakby tego wszystkiego było mało, pojawił się facet z niebieską budką i Rose (ta sama, znana od dziecka Rose) po prostu z nim uciekła, pozostawiając Mickeya przerażonego, porzuconego w jakimś ponurym, ulicznym zaułku w środku nocy.

Mickey Smith i Rose Tyler

Mickey Smith – panie, panowie, żelki, istoty kosmate i niekosmate, najróżniejszego gatunku.

Jego wprowadzenie do świata serialu odbyło się dość dramatycznie, musicie przyznać, ale, musicie przyznać także, że nikt jakoś nie wziął tego całego ambarasu na poważnie. Nikt chyba nie lamentował zbyt długo nad losem Mickeya, bo też wszystko wokół niego, od samego początku, tworzone było na zasadzie komedii. Może ktoś się skrzywił, gdy Rose porzuciła go, wciąż roztrzęsionego po porwaniu przez obcych, uciekając z fascynującym nieznajomym. Było to jednak skrzywienie bardzo krótkotrwałe, bo zniknęło, gdy tylko dane nam było wyruszyć w niezwykłą podróż w czasie i przestrzeni dla jednych po raz pierwszy, dla innych – po długiej przerwie.

Rose zostawia Mickeya i dołącza do Doktora w TARDIS

Mickey zaś, porzucony, a niedługo potem także oskarżony o morderstwo Rose (gdyż, jak się okazało, przez małą pomyłkę Doktora dziewczyna zniknęła na rok!) i znienawidzony przez jej matkę musiał po prostu dalej żyć, rozpaczliwie szukając niebieskiej budki, słysząc jej dźwięk za każdym zakrętem, czekając na cud, który przez dwanaście miesięcy się nie wydarzył.

Rose i Doktor, oczywiście, wrócili, jednak żadne z nich nie poświęciło Mickeyowi czasu na wyjaśnienia czy też, w przypadku Rose, na prawdziwe przeprosiny. Co gorsza, chłopak niemal natychmiast stał się obiektem żartów i docinków ze strony Doktora, nazywany złośliwie i na przekór Rickym czy też Mickeyem-idiotą. Szybko okazało się, że rola Mickeya jako powracającego uczestnika przygód Doktora i Rose jest w istocie rolą… blaszanego psa, takiego samego jak K-9, a więc istotnie powracającego, ale pozbawionego ludzkich przymiotów pomagiera.

Czy przeżywał przygody z Dziewiątym czy Dziesiątym Doktorem – Mickey wciąż, bez względu na to, na jakie akty odwagi się zdobył, ile istnień ocalił, nie został należycie doceniony.

Największym aktem wyróżnienia było zaproszenie go przez Doktora na pokład TARDIS po tym, jak Mickey pokierował rakietą, która wysadziła Downing Street i przyczyniła się do zagłady Slitheenów, a zarazem do ocalenia świata. Mickey jednak odrzucił tę ofertę, twierdząc, że nie mógłby tak żyć. Zastanawiam się jednak, czy chodziło tylko o wielkie ryzyko takiego życia, czy też może nie mógłby żyć obok Rose, która po prostu go porzuciła i Doktora, który zawsze będzie z niego drwił?

Mickey Smith i jego babcia w alternatywnym świecie

Mickey ocalił też świat alternatywny od permanentnej metamorfozy wszystkich jego mieszkańców w Cybermenów, ratując przy tym też Doktora oraz Rose. Po czym pozostał w tym innym świecie, bo w nim jego babcia wciąż żyła, a on sam mógł z powodzeniem zastąpić swoją alternatywną wersję, nieżyjącego już Ricky’ego, i dokończyć dzieło oczyszczania tego innego świata z ostatnich złowrogich puszek na konserwy, dążących do unifikacji ludzkiej rasy. Mickey jednak wrócił z czasem do właściwego wszechświata, podróżował przez pustkę, walczył w bitwie o Canary Wharf…

Rose zaś nigdy, ani razu nie uczyniła sytuacji między nimi jasną. Jak tak w ogóle można? Uciec od osoby, z którą jest się w związku, by potem wracać jak gdyby nigdy nic, niczego nie wyjaśniać, niczego nie finalizować, dając tym być może wieczną i płonną nadzieję, a potem po prostu znikać z tym drugim? Być może czyniła tak w strachu przed utratą przyjaciela? Formalizacja ich rozstania mogłaby bowiem położyć kres przyjaźni, która trwała przecież znacznie dłużej niż ich związek. Być może była w tym także wina Mickeya, który, choć powinien był wiedzieć, że od Rose bezpieczniej i racjonalniej będzie się trzymać z daleka, wciąż wracał, gdy tylko słyszał dźwięk TARDIS w okolicy. Wydaje mi się, że, w gruncie rzeczy żadne z nich nie było w stanie dać za wygraną, po prostu zrezygnować z widzenia się od czasu do czasu.

Od lewej: Mickey Smith, Rose Tyler

Sam Doktor, choć  w końcu nauczył się lubić i cenić Mickeya, niekiedy nawet to okazywał, gdzieś między wierszami, wtrącił podziękowanie tu czy tam, często jednak okazywał to w sposób, który, na dłuższą metę, dla zwykłego człowieka mógł się okazać bardzo nieprzyjemny i całkiem nie do zniesienia. A dlaczego? Dlatego zapewne, że Mickey nie był urodzonym bohaterem, nie tęsknił za przygodami i okazywał prawdziwy strach, gdy doświadczył pierwszych rzeczy niebezpiecznych, czyli grozy porwania przez Autonów. Czy jednak godzi się człowiekiem pogardzać za to tylko, że jest zwyczajny? Czy zwyczajni ludzie, nie stworzeni do przygód, są gorsi od ludzi pragnących niezwykłości? Może nie gorsi, zapewne stwierdziłby Doktor, ale bez wątpienia są nudni. Trzeba zatem tę nudę z nich w miarę możliwości wyplenić – co z kolei Doktor wyraźnie próbował uczynić z Mickeyem.

Gdy Rose na stałe utknęła w alternatywnym świecie, a Russell T Davies po raz ostatni obracał wielki ster, gotów, by go oddać w ręce Stevena Moffata, Mickeya po raz ostatni można było ujrzeć u boku Marthy Jones, byłej towarzyszki Doktora, gdy razem uganiali się za Sontaranami po jakimś bliżej nieznanym wysypisku. W tym obrazie jednak Mickey Smith, mechanik, chłopak z Powell Estate pożarty przez kubeł na śmieci i niegdyś ciężko tym faktem zdruzgotany, przeszedł po prostu do historii. Widzimy go nie jako przerażonego, skonfundowanego chłopaka porzuconego kiedyś przez Rose, ale jako dorosłego mężczyznę, walczącego wraz z żoną, Marthą Jones, o ten świat tak, jak to zawsze czynił Doktor.

Mickey przytula Marthę

Znamienne to zestawienie – Mickey Smith i Martha Jones – dwie postaci nieco lekceważone przez Doktora, trochę przez niego zbywane, być może nieświadomie, dobrały się razem.

Naprawdę nie wiem, czy widzieć w tym jakąś z góry założoną, złośliwą ironię scenarzystów, którzy dobrali ze sobą chłopaka porzuconego przez Rose na rzecz Doktora i dziewczynę, którą Doktor nigdy nie był romantycznie zainteresowany, bo wiecznie myślał o Rose? Czy może nie ma w tym żadnej ironii i Mickey i Martha to para będąca wręcz manifestacją przewyższenia Doktora, wyrośnięcia z pewnych związanych z jego postacią ułud, kompleksów, problemów? Może Mickey i Martha to jakaś metafora samodzielności, do której właśnie takie a nie inne, niesprawiedliwe i nieco lekceważące traktowanie doprowadziło? Stali się bowiem razem czymś znacznie więcej niż Doktor – ludźmi, którzy nie dysponują cudami takimi jak magiczne budki, wielusetletni intelekt czy ciało zdolne do regeneracji, a mimo tego robią to samo, co on, zdolni są do takiej samej odwagi, a nie krępuje ich już jego osąd czy brak uwagi.

Na pytanie: czy każdy, kto dostąpił zaszczytu stania się towarzyszem, był naprawdę ważny? Odpowiedź brzmi zatem: tak. Istotności Mickeya i Marthy w tym świecie nie da się przekreślić. Czy jednak każdy, kto z Doktorem podróżował, czuł się ważny? Odpowiedź brzmi: nie.

Od lewej: Sarah Jane Smith, Dziesiąty Doktor, Mickey Smith, Rose Tyler

Doktor, dla którego ponoć każdy we wszechświecie jest ważny, potrafił jednak czasem, na przekór temu stanowisku, sprawić, by ktoś przy nim czuł się nikim. On bowiem nie zawsze bywał doskonały czy sprawiedliwy, w najdziwaczniejszy sposób okazywał komuś życzliwość, potrafił kogoś ignorować, potrafił boleśnie drwić. Kto wie jednak, czy takie traktowanie nie było przypadkiem zamierzone, mające na celu wykształcenie w określonych jednostkach pewnych pożądanych cech, takich jak samodzielność, pewność siebie czy odwaga? Może ten żyjący setki lat kosmita, mający przewrotną naturę trikstera, wiedział, że pewne osoby trzeba traktować tak, a nie inaczej, by w pełni wykorzystały one swój ukryty potencjał, by odnalazły swoją drogę?

Jest też inna myśl – że jeżeli ktoś jest niemal nieśmiertelny, żyje setki lat, to z czasem po prostu nieco zapomina o istotności błahych szczegółów – o tym choćby, jak bolesny potrafi być brak uwagi czy powracająca nieustannie drwina. Myśl ta mogłaby tłumaczyć zachowanie Doktora; tę jedną z wielu charakterologicznych sprzeczności od zawsze trapiących kosmitę w policyjnej budce.

Cytując słowa Jacka Harknessa, które wygłosił w jednym z odcinków Torchwood:

Jeśli masz całą wieczność, nie zauważasz płytek na betonie, nie zawracasz sobie głowy dotykaniem cegieł i wystawiasz przyjaciół na niebezpieczeństwo, choć wiesz, że stawki nie są dla nich takie same. Oni mogą zginąć, a ty wyjdziesz bez szwanku.

Choć ta wypowiedź dotyczy trochę innej sytuacji, zawarta jest w niej ta sama idea, wedle której wieczne życie sprawia, że traci się zdolność dostrzegania szczegółów, co dla innych może być tragiczne w skutkach albo po prostu przykre.

Mickey Smith zdecydowanie nie zasługiwał na drwiny, których doświadczał czy też na ten ostentacyjny brak uwagi. Szczególnie, że był prawdziwym bohaterem, choć może bohaterem niezauważanym.

MIckey Smith z bronią

Sprawiedliwość oddana została mu w ostatniej scenie, w jakiej go widzimy; wyraźnie dokonała się w nim wewnętrzna przemiana, sprawiając, że blaszany pies wyrósł na obrońcę Ziemi. Tak jak Martha Jones – z dziewczyny tak pragnącej uwagi Doktora stała się kimś od Doktora całkowicie niezależnym. Oboje zatem zyskali raczej, a nie stracili na znajomości z kosmitą z budki.

Może ktoś złośliwy powołałby się tu na słowa Davrosa o tym, że Doktor, choć sam nie nosi broni, zmienia swoich przyjaciół w żołnierzy. Mickey Smith i Martha Jones z mechanika i przyszłej lekarki zmienili się istotnie w wojowników. Nie sądzę jednak, by był to ten typ, który odbiera życie z łatwością i bez zastanowienia. Jest to natomiast, miejmy nadzieję, ten typ, który wytrąca broń z rąk potencjalnego mordercy. Czy bowiem Doktor świadomie i chętnie uczyniłby dobrych i mądrych ludzi bronią brutalną i bezrozumną?

Dziesiąty Doktor i Mickey Smith

Mickey Smith mógł nie czuć się ważny, mógł być traktowany marginalnie jako towarzysz, mógł być wyśmiewany, to wszystko jednak uczyniło go silniejszym, doprowadziło do protestu, sprzeciwu i, w końcu, do wykształcenia się w nim prawdziwej, indywidualnej osobowości niepodatnej już na niczyje drwiny. Nudę zatem Doktor z niego bezpowrotnie wyplenił; być może zamierzenie, a być może całkiem przypadkowo.



Popkulturowy nerd, ekstrawertyczny introwertyk, rysownik-amator i pisarz-hobbysta z dalekiej północy. Dla przyjaciół: Tai.

Gallifrey.pl  wszystko o serialu Doctor Who

3 thoughts on “Kilka słów o tym, jak traktowany był Mickey Smith

  1. ten paragraf o jego związku z Marthą mnie trochę zmusił do zastanowienia – bo niby faktycznie, fajnie, że tak we dwójkę ratują świat bez oglądania się za Doktorem, który ich nie docenił, ale z drugiej strony, w kontekście całego artykułu, nagle wygląda to dla mnie tak, że jedyne „właściwe”, jedyne z szacunkiem i uznaniem przedstawione zakończenie dla postaci to być z Doktorem albo być namiastką Doktora; dla zwykłych ludzi faktycznie nie ma w tej narracji miejsca…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *