EXTERMINATE! Kogo eksterminowałabym, gdybym była Dalekiem
Czasami fanowi nie pozostaje nic innego, jak tylko fantazjować o eksterminacji.
Gdybym była Dalekiem, eksterminowałabym wszystkich krewnych i powinowatych towarzyszy Doktora, którzy nie przedstawiliby mi naprawdę bardzo przekonujących argumentów, dlaczego powinnam zaryzykować i pozwolić im żyć. Przez „przekonujący argument” rozumiem wyłącznie list polecający od Wilfreda Motta parafowany przez scenarzystów wszystkich odcinków sezonu.
No dobra, najpierw eksterminowałabym Clarę. Potem Amy Pond, na jakiś sezon przed tym, zanim litościwe Anioły wysłuchały modlitw części fanów. Potem Wesleya Crushera, bo serio, kto by nie chciał zobaczyć Wesleya eksterminowanego przez Daleka. Ale potem – każdego, kto rodziłby we mnie obawy, że stanie się nową matką Marthy Jones. Gdybym miała użyć „Francine Jones” jako jednostki irytacji, to nic z tego, co widziałam w życiu na ekranie, nie przekroczyłoby poziomu 0,8 FJ – poza nią samą. 1 FJ to poziom, przy którym moi krewni i powinowaci muszą trzymać ekran, żebym nie wyrzuciła go przez okno. 0,8 FJ (bliscy muszą trzymać ciężkie przedmioty, żebym nie rzuciła nimi w ekran) osiągał Danny Pink.
Wiem, że moje odczucia absolutnie nie są powszechne – ale tym bardziej zachęciło mnie to do dogłębniejszego przyjrzenia się sprawie. I, paradoksalnie, wydaje się, że te moje odczucia są mniej interesujące niż te powszechniejsze. Bo ja jestem widzem prostym i pewnie w oczach wielu fanów dziecinnym: ja zwyczajnie nie cierpię upierdliwych postaci, które a) odciągają towarzyszy od Doktora; b) ciągle go krytykują z – moim zdaniem – wydumanych powodów. To nawet nie jest tak, że obawiam się faktycznie ich wpływu na towarzyszy albo że ich krytyka burzy boleśnie mój wyidealizowany obraz głównego bohatera. Owszem, nie cierpię zaborczych i nadopiekuńczych osób upupiających swoich bliskich pod pretekstem troski, więc takie postacie jak Francine, Danny czy Jackie Tyler z pierwszego sezonu (0,7 FJ) bardzo irytowałyby mnie w życiu. Męczę się, patrząc na zestresowaną Marthę, która nie umie postawić granic ekspansywnej rodzinie, albo na Clarę szantażowaną emocjonalnie przez Danny’ego.
I bardzo nie lubię wysłuchiwać, jak osoby postronne łatwo krytykują Doktora za praktycznie wszystko, co im ślina na język przyniesie, a zwłaszcza za to, że „naraża” dorosłe i odpowiedzialne osoby, które same decydują o swoim życiu, i to w imię jakichś swoich wymysłów. Czyli na przykład ratowania świata, czy Ziemi, czy czegoś tam, no takich błahostek. Wprawdzie mamy inwazję Daleków i wszyscy wkrótce zginą, ale przy Doktorze moja córeczka/dziewczyna „nie jest bezpieczna!”. Lepiej spiknę się ze służbami specjalnymi tego miłego pana. Wprawdzie ona tylko marzy o podróżach w czasie i przestrzeni, ale to wstrętny Doktor ją omotał, no przecież mnie by się takie podróże nie podobały.
Ale, przepraszam za pewną bezwzględność, w końcu jestem dziś Dalekiem, jakkolwiek tego wszystkiego nie lubię, tak najbardziej męczy mnie po prostu sam fakt, że na to patrzę. Zamiast oglądać w tym czasie coś ciekawszego, na przykład: Doktora. I tu jest chyba ten punkt, w którym rozmijam się z wieloma fanami – a muszę Wam powiedzieć, że odkrycie tego faktu napełniło mnie niemałym zdziwieniem. Wcale nie dla wszystkich Doktor jest najciekawszą lub jedyną ciekawą rzeczą w Doktorze.
Kiedy ja nie chcę oglądać Doktora, to włączam Star Treka (o, cześć, Wesley, EXTERMINATE!). Mnóstwo ludzi cieszy się jednak, kiedy Doktora nie ma w samym Who-świecie i widać to chociażby po tym, że taką (absurdalną z mojego punktu widzenia, ale to trochę temat na inną okazję) popularnością cieszy się Mrugnięcie („Blink”), a i nawet Miłość i potwory („Love & Monsters”) zawsze znajdą obrońców. (Bardzo bym nie chciała, żebyście po tym akapicie pomyśleli, że nie lubię też Skręć w lewo („Turn Left”). Oczywiście, że kocham Skręć w lewo. W Skręć w lewo jest Donna Noble, a „Donna Noble”, 1 DN, to uniwersalna jednostka zajebistości maksymalnej). Ale widać to też po cierpliwości, jaką wielu widzów wykazuje nawet dla wątków ewidentnie słabych z narracyjnego punktu widzenia. Przecież jak taki Danny przez cały sezon truje Clarze, żeby się nie narażała i każe jej wybierać między Doktorem a sobą, to to nie może generować realnego napięcia. Dopóki czujemy lub wiemy, że Clara jeszcze nie odejdzie, wiemy też, że jakoś będzie musiała ten problem rozwiązywać, a kolejne upchnięte tu i tam sceny z rozmowami albo kłamstwami to tylko taki obowiązkowy punkt programu do odfajkowania – i strata kilku minut odcinka. Czemu ludzie chcą to oglądać, czemu scenarzyści to piszą, EXPLAIN, EXPLAAAAIN?
Najprostsza odpowiedź jest oczywista: mnóstwo fanów Doktora interesuje się towarzyszami i chce, by były to postaci jak najpełniejsze, uwikłane w różne relacje społeczne pozwalające lepiej je poznać. Być może dałoby się nawet bronić tezy, że odcinki w ogóle bez Doktora i towarzysza są ciekawe dla wielu widzów, bo oferują wgląd w świat towarzyszy przed albo po spotkaniu z Doktorem. Sporo osób wręcz domaga się też, aby przedstawiać w serialu rodziny towarzyszy w imię realizmu, a rozwiązania przeze mnie preferowane (towarzyszka jest sierotą/ma rodzinę nieinwazyjną i nieśmiałą/miała rodzinę, ale EXTERMINATE!) uważa za nadmierne ułatwianie sobie życia.
To wezwanie do realizmu w serialu, w którym zielone, pierdzące potwory schowane w kostiumach z ludzkich skór z suwakiem na czole planują katastrofę atomową w Walii ma wbrew pozorom głęboki sens. Towarzysze powinni mieć rodziny, bo widzowie mają rodziny. Przecież ta towarzyszka miała być ich oknem na świat, ich Watsonem pozwalającym jakoś ogarnąć niepojętego Holmesa-kosmitę. Więc musi doświadczać jakichś normalnych, życiowych problemów, nawet jeśli wiemy, że to tylko fasada odbębniona na odwal się w scenariuszu. Jest kwestią gustu czy może osobowości to, czy bardziej interesuje nas ten niepojęty kosmita, czy otaczający go ludzie. Ja jestem skłonna eksterminować z odcinka wszystkich, którzy przynudzają o jakichś ziemskich problemach, skoro możemy w tym czasie rozmawiać o gallifreyańskich; ktoś inny z czułością podgląda, jak też LINDA radzi sobie bez Doktora (LINDA… #eksterminowałabym…). Ale wydaje mi się, że to coraz chyba powszechniejsze wśród fanów poszukiwanie realizmu w życiu i rodzinnych uwikłaniach towarzyszek to również reakcja na problem, który takim jak ja Dalekom doskwiera równie mocno, jak największym wielbicielom życiowo na Doktora kwękającego Danny’ego Pinka.
I jest to od dawna przez wielu diagnozowany, ale wciąż nierozwiązany problem prowadzenia postaci przez Moffata. Kiedy niesłychanie ludzki przy wszystkich swoich kosmicznych problemach i bardzo pięknie, z wielką konsekwencją i głębią prowadzony Dziesiąty spotyka się z Donną, jej rodzina na Ziemi staje się interesująca już z tego powodu. Bo Donna z odcinka na odcinek jest coraz bardziej fascynującą, bliską i drogą postacią, a to, jaką relację nawiązuje z Doktorem i jak reaguje na przygody, w których uczestniczy, nie może nie przykuć uwagi. Zaczynamy od 1 DN, podziałka kończy się już w odcinku o Pompejach, a potem brakuje wszelkich słów i, naprawdę, ja nie doczekam tych słuchowisk Big Finish, skończę na jakiejś strasznej planecie dla oszalałych z niecierpliwości Daleków.
Trzeba koniecznie zauważyć, że koszmarna matka Donny (0,75 FJ) nie służy wyłącznie do upierdliwego zrzędzenia, ale z emocjonalnego i psychologicznego punktu widzenia jest kluczowa dla naszego odbioru tej historii, szczególnie jej straszliwego zakończenia. Ale dla równowagi dostajemy Wilfa, który tańczy z radości, widząc, że Donna zazna swojej wielkiej przygody (ta scena: 20 DN). Jak ta część historii się zakończy, nie chcę nawet przypominać. Znajomość z rodziną Donny to wielkie przeżycie, naturalne dopełnienie zarówno fabuły, jak i naszej wiedzy o super ciekawej bohaterce, ale podstawą jest sama ta super ciekawa bohaterka i jej super ciekawa relacja z super ciekawym Doktorem.
Znajomość Clary z Dannym Pinkiem to rozpaczliwa próba tchnięcia życia w bohaterkę, która nie trzyma się kupy od swojego pierwszego sezonu, kiedy była nie osobą, a w zasadzie chodzącym puzzlem, oraz w jej relację z dziwacznym nowym Doktorem, na którego dopiero w tym sezonie jest jakiś bardziej określony pomysł niż „zasadniczo niesympatyczny taki, no dziwny no”. Gdyby nie Danny Pink, w poprzednim sezonie mielibyśmy chyba wyłącznie jakieś puste frazesy z dialogów, w których ni z tego, ni z owego mówi się, że Clara ma określone cechy charakteru, na przykład wielką potrzebę kontroli, po czym nie wynika z tego zupełnie nic dla dalszej akcji. Chłopak, zwłaszcza taki, który pozostaje w – dość nieokreślonym, za to wyłożonym łopatologicznie i umotywowanym kilkoma linijkami dialogu oraz silną wolą scenarzysty – konflikcie z Doktorem miał zapewne stworzyć jakiś pozór realizmu psychologicznego, zarówno postaci Clary, jak i Dwunastego zresztą. Same przygody z ratowaniem jakiegoś tam wszechświata i wycieczkami w Kosmos w co drugim odcinku nie wystarczyły, żeby dało się cokolwiek składnego powiedzieć o nowym, niepewnym strasznie Doktorze; od dłuższego czasu coraz trudniej było zidentyfikować się komukolwiek z towarzyszką, która w zasadzie nie miała zbyt wielu właściwości. W takiej sytuacji właśnie widzowie, którzy chętnie odpoczywają od Doktora, szczególnie chętnie dopytują się o jakieś dodatkowe postaci wokół towarzyszki, a z braku cech wewnętrznych rozmawiają chociaż o ciekawej relacji z nowym bohaterem – i w takiej sytuacji Dalekowie tacy jak ja odbezpieczają trzepaczki do jajek, bo te wszystkie minuty, które scenarzyści poświęcili na zrzędzenie Danny’ego Pinka, mogli poświęcić na próbę powiedzenia w końcu czegoś ważnego o Doktorze.
Proszę więc – jeśli zdarzy się, że jakaś obiecująca postać, która tak ciekawie przeciwstawiała się Doktorowi i tak życiowo demonstrowała, przed jakimiż to życiowymi wyborami stoją towarzyszki, zostanie w tajemniczych okolicznościach eksterminowana, nie myślcie o mnie źle. Jak tylko Doktor znowu będzie porządnym bohaterem (a nie widziałam ostatnich dwóch odcinków, może nic nie wiem, a już nareszcie jest!), obiecuję znosić wszystko z pełną pokorą.
No, chyba, że wróci Francine Jones.
EXTERMINATE!!!
Bardzo fajny artykuł, czytałam z uśmiechem na ustach, a w paru momentach nawet się zaśmiałam.
Zgadzam się z większością rzeczy tu przedstawionych, np. Danny’ego Pinka nie mogę zdzierźeć tak samo jak ty, a może nawet bardziej. Już wolałabym, żeby Clara związała się z Doktorem, niż z nim, bo na niego nie mogłam po prostu patrzeć. Gdy pojawił się w „Last Christmas” miałam ochotę wyć.
Matka Marthy szczególnie nie grała mi na nerwach, bo traktowałam ją tak obojętnie, że nie uwierzycie. Ot, kolejna postać w seriach 1-4, która przewija się co chwilę, nie robiąc nic ważnego, a jak już coś robiła, to było to coś głupiego. Oł rajt.
Jackie Tyler była nawet w porządku, podobało mi się, że była taka „pyskata”. Ale z kolei Rose nie znosiłam nigdy. Wniosek: Jackie byłaby lepszą towarzyszką niż Cholerna Rose. Słowo „cholerna” występuje tutaj jako stały epitet, którego używam, gdy o niej mówię…
U mnie z kolei jednostką zajebistości będzie 1 RS (albo MP? xD), czyli River Song, dla mnie najgenialniejsza postać w New Who.
Clara pokochałam w odcinkach z Dwunastym Doktorem, choć była nieprawdopodobnie irytująca z Jedenastym. Ale wiadomo, rozwój postaci i te sprawy. Obecnie przyznaję jej 0,99 RS xD Amy bardzo lubiłam, miała charakterek dziewczyna, choć też trochę za długo może w serialu była, ale że była to moja „pierwsza towarzyszka”, nie zwróciłam aż tak na to uwagi.
O jeny, ale długie. Ciastko dla tego, kto przeczytał.
Ciastko. Chcę to ciastko. ;)
Ty mi dasz ciastko a ja ci paluszki rybne z budyniem za ten komentarz! :D
River Song z całą pewnością zasługuje na swoją miarę :) Zainspirowałaś mnie :)
:)
Przypomniałaś mi jak bardzo nienawidzę odcinka Love and the monsters, głównie przez to co zrobiono tej dziewczynie pod pretekstem „ratowania” jej.
Zastanawiam się, skąd ta frustracja… No ale już, już – każdemu przecie wolno. No a skoro każdemu wolno… Nie eksterminowałabym Clary ani Amy. Nie pozbyłabym się nawet River i Rose, które od pierwszych sekund na ekranie irytują mą skromną osobę do granic możliwości, nierzadko te granice przekraczając. Rodziny towarzyszy tworzą tło, a że mają pretensje do Doktora? Normalna rzecz, kiedy ma się kogoś, o kogo się człowiek troszczy. No dobrze, może i czasem lekka w tym przesada, ale nawet Wilf się bał, choć wspierał Donnę z całego serca. Co w tym złego, że towarzysz czy towarzyszka ma rodzinę, która gdzieś tam czeka, aż wróci? Najlepiej żywa. Bo co, bo Doktor nie ma do kogo wracać, a towarzysz jest przynajmniej o to jedno bogatszy? Bo serial sci – fi nie zasługuje choć na krztynę realizmu? Bo oprócz kosmitów i wielu wymiarów nie mają racji bytu normalne, funkcjonalne rodziny? Z czegoś popularność serialu wynika, czy z szeroko pojętej fantazji twórców, czy z faktu, że towarzysze nie są niemiłosiernie skrzywdzeni przez los, a Doktor jest ich jedyną szansą ucieczki od smutnego, szarego życia, jakie wiedli, dopóki na ich drodze nie stanęła soczyście niebieska policyjna budka ( a teraz wyobraźcie sobie ich miny, kiedy budka wcale nie okazuje się być większa w środku – no jakim prawem?! ). Osobiście podoba mi się, że towarzysze stają przed wyborem, że mają coś do stracenia, jednocześnie zyskując co innego. Podoba mi się, że ich rodziny, przyjaciele, ukochani w jakiś sposób walczą o to, żeby zachować ich w tym świecie. Podobało mi się, że Jackie Tyler potraktowała Doktora z „liścia” jak to się mówi, a matka Marthy nie ukrywała swojej niechęci do jego wcale nieskromnej osoby. Bo miały ku temu powód. A wracając do początków – nie eksterminuję ich wszystkich, bo każde w jakiś sposób wpłynęło na to, kim jest Doktor. Gdyby nie oni, jaki by wtedy był? Lubię właśnie tego Doktora, nie chcę innego, pozbawionego całego tego bagażu doświadczeń. Wtedy byłby w jakiś sposób… pusty.
Ale co ja tam wiem. Testu z klasyki nie zdałabym na piątkę, może słabą czwórkę. Słuchowisk nie słucham, bo nie i szkoda mi czasu. „Blink” należy do moich ulubionych odcinków, choć zgodzę się z jednym – wciąż nie wiem jaki był sens „Love and the monsters”. Nie wyznaję RTD i naprawdę podoba mi się to, co tworzy Moffat. Może i tym samym wpisuję się na listę przeznaczonych do odstrzału, a jeżeli nie, to postaram się utrudnić masowe eksterminacje w tajemniczych okolicznościach na nie-towarzyszach czy tych towarzyszach-których-imion-nie-wolno-wymawiać ;)
Hej, to nie ma przecież nic wspólnego z jakimś takim nie wiem, zanurzeniem w fandomie (znajomością innych rzeczy niż nowy serial). To tylko, jak napisałam, kwestia gustu a może bardziej nawet osobowości, bo „kwestia gustu” to zawsze tak brzmi „no, ja wiem, co jest dobre, a Ty nie, ale już nie dyskutujmy”. Mój tekst to felieton, jest osobisty, to nie list do Moffata w sprawie natychmiastowego wyrzucenia z serialu wątków, które uważam za złe, bo są ZUE, tylko refleksje nad tym co, i dlaczego mi się mniej podobało :) Twoja opinia jest dokładnie tak samo ważna, więc niepotrzebnie sugerujesz, że ja tu się jakoś wywyższam albo bym jej nie uznała, czy coś.
Ujęło mnie wprowadzenie nowych jednostek klasyfikacji. Tym samym pokazałaś, że może whovianie potrzebują własnego układu SI :)
Także należę do osób, które uwielbiają Donnę. Francine specjalnie mi nie wadzi, ale zgadzam się z tym, że jako punkt odniesienia sprawdza się tu znakomicie. Chociaż jako jednostka irytacji, ale w zupełnie innym kontekście – w przypadku scenariuszy – mógłby funkcjonować 1 Moffat (czy jako jednostka trollowatości? tak wiem, niektórzy zaraz zaczną gorąco zaprzeczać; temat Moffata czy RTD to wątek, którego nie należy podejmować, chyba, że dąży się do wywołania Wojny Czasu).
Obawiam się, że wypracowanie wspólnego systemu jednostek byłoby trudne, ponieważ fandom jest bardzo zróżnicowany pod względem opinii (poniżej Basia sugerowała River jako jednostkę-odpowiednik Donny). Może w niektórych kwestiach udałoby się osiągnąć porozumienie – absurdalne plany podboju wszechświata można na przykład mierzyć w Mistrzach. Z chęcią usłyszałabym propozycje innych osób, z tym zastrzeżeniem, żeby do tematu podejść z przymrużeniem oka, bo przecież nie o to chodzi, żeby narzucić komuś swoje zdanie i eksterminować wszystkich, którzy go nie podzielają (jednostka: 1 Dalek).
W kwestii rodzin towarzyszek trochę zgadzam się z autorką artykułu, trochę się z nią nie zgadzam. W przypadku sezonów RTD każda kolejna towarzyszka miała bardziej zaborczą i mniej sympatyczną matkę (przed Sylvią Noble należało wręcz uciekać). Ale mimo wszystkich mankamentów tych postaci, nie można im odmówić tego, że na swój sposób kochały swoje córki. Rodziny towarzyszek były różne: niektórych ich członków łatwiej było polubić, innych trudniej. Zawsze jakoś wpływały na osobowość bohaterek (Rose była silnie związana z matką, która samotnie ją wychowała – stąd jej rozdarcie pomiędzy chęcią ucieczki z Doktorem a niemożnością porzucenia Jackie; Martha często musiała przyjmować na siebie rolę mediatora pomiędzy poszczególnymi członkami swojej rodziny; spory z Sylvią wpłynęły na decyzje Donny).
W sezonach pisanych przez Moffata rodziny towarzyszy (uwzględniam też Rory’ego) to tajemnicze persony, które czasem pojawiają się w tle – na ślubie czy przy wigilijnym stole – ale niewiele o nich wiemy, mogą nagle zostać napisane lub skasowane przez reset wszechświata i właściwie nie przejmiemy się ich śmiercią, podobnie jak losem „czerwonych koszulek” z pojedynczych odcinków. Wyjątkiem jest Brian Williams, który w sposobie konstrukcji postaci przypomina trochę Wilfa.
Ciężko zdecydować, która formuła serialu jest lepsza, nadmiar rodzinnej dramy nie jest dobry, zupełne pominięcie tego wątku trochę niepokoi.
Ach, jak bardzo, bardzo podoba mi się twoje podejście. Własnie otworzyłaś mi oczy na emocje, jakie mną targają odnośnie co poniektórych odcinków, wątków i postaci – ubrałaś w je słowo. Exterminate. To, to właśnie! Od teraz moje seanse i analizy nigdy już nie będą takie same.
Co prawda nie zgodziłybyśmy się w kwestii tego, kogo extermiante, bo ja bym bardzo chętnie Donnę i Turn Left. Nigdy przenigdy chyba nie zrozumiem, dlaczego inni by jej nie i jak można ją tak lubić -.-
I choć doskonale rozumiem dlaczego są i fani chcą mieć w serialu rodziny towarzyszy, to te rodziny, które mieliśmy dotąd nadają się wyłącznie do MAXIMUM EXTERMINATION.
Cieszę się, że sa osoby, które fanią serial w ten sam, dalecki sposób co ja :))) Dzięki za artykuł!
Kusi mnie bardzo – nawet do stopnia wstępnych projektów – napisanie całego tekstu o tym, dlaczego Donna, to może podyskutujemy ;)
(Mam dużo pracy w pracy, więc szukam sobie innych zajęć).
LINDY bym nie eksterminowała, bo do pewnego momentu to była świetna historia o tym, jak rozwijają się fandomowe znajomości. Absolutnie w każdym calu prawdziwa. Ludzie fascynują się czymś, spotykają się w sieci, potem w realu, oczywiście mówią tylko o tym, nadają sobie dumnie brzmiącą nazwę, ale pomału dochodzą inne tematy, bo ileż można o jednym w kółko. Zaczynają mnóstwo rzeczy robić razem, pojawiają się romanse, pary, małe dramaty, rodziny – po jakimś czasie już w zasadzie początek tych znajomości nie jest tak istotny. Sama przed laty na własne oczy widziałam i uczestniczyłam, jeszcze zanim poznałam Doktora.
I nic dziwnego, że do tak ładnie naszkicowanego środowiska dostaje się potwór („Doktor Who” to ostatecznie opowieść o walce z potworami, nie?), potem abstrakcyjnie okrężną drogą także sam Doktor.
Ale do cholery ciężkiej i innych wciórności, EKSTERMINOWAŁABYM gałgana, który dołożył do tej historii pseudo happy end z płytą chodnikową. Tak powalonego pomysłu w życiu nie spotkałam. I nie jest to powalone w pozytywnym znaczeniu, tylko w najgorszym z możliwych. Albo trzeba było iść na banał i wszystkich ze stwora powyciągać, albo twardym być i pozwolić im umrzeć, zostawiając głównego bohatera z poczuciem rozgoryczenia, że to kolejna śmierć wśród jego bliskich powiązana z Doktorem. Wóz albo przewóz. Nie wiem, czy scenarzysta był tak rozdarty, że próbował te dwie opcje pogodzić, czy tak skacowany, że wydawało mu się to dowcipne, ale przed eksterminacją przywaliłabym mu jeszcze po głowie. Najchętniej płytą chodnikową.
(A tak w ogóle, to ja spokojny człowiek jestem i nikogo nie chcę eksterminować. Najwyżej paru takich bym sklonowała, a potem wysłałabym ich żony/mężów/dzieci/ukochanych razem z klonami do równoległych światów. Ku ogólnej szczęśliwości oczywiście.)
Człowiek od płyty… no, chyba jakiś dłuższy urlop mu się należał dla wywietrzenia głowy z tego, co tam w niej miał, jak to pisał ;)