Od Dziewiątego do Dziesiątego Doktora – o wojnie, fasadach i odkupieniu win

Posiadanie względnie sprawnej TARDIS ma wiele zalet. Jedną z nich jest niewątpliwie możliwość podróżowania wstecz, by sobie od czasu do czasu dokonać jakiejś haniebnej nadinterpretacji, znanej też jako felieton. Mam szczęście mieć taką maszynę na podorędziu, w mojej znacznie większej w środku wyobraźni, a zatem mogę sobie na takie haniebne nadinterpretacje pozwolić. Obecnie celami mojej podróży są dwa momenty w czasoprzestrzeni, a oba smutne i wesołe zarazem. To chwile, gdy jedne historie kończyły się, a inne zaczynały, gdy całkiem nowa rzeczywistość wyłaniała się z bezkształtnej, złocistej mgły, a to, co było rozpływało się w niebycie. Tak, tak, postanowiłam napisać coś o regeneracjach! Dziś w menu: Dziewiąty i Dziesiąty Doktor!  Te dwie kluczowe dla rozwoju historii przemiany, którymi nas uraczył Russell T Davies są skrajnie od siebie różne, ale w swej odmienności wcale nie sprzeczne czy nielogiczne. W tym ciekawszą konfigurację można je ułożyć, pomyślałam, spoglądając na nie z okna mojego wehikułu. Miałam z niego doskonały widok na symboliczną śmierć tych dwóch Doktorów, a także na to, co było przed ich regeneracjami i, co nastąpiło po nich. Patrząc tak, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że wszystko to stanowi ciekawą, symboliczną i logiczną całość. Pozwólcie, że opiszę wam, co wówczas zobaczyłam…

Dziewiąty Doktor był z pozoru szorstkawy. Nie szorstki, bo przecież niewątpliwie doświadczał bogatej gamy odczuć, a nawet, śmiem twierdzić, że doświadczał ich więcej i bardziej dotkliwie niż inni Doktorzy przed nim. Wojna Czasu odcisnęła na nim piętno: bywał sarkastyczny, prostolinijny, mało subtelny. Przynajmniej pozornie. Był jednak taki, by przetrwać. Czasem udawanie szło mu jednak opornie. Pamiętacie Koniec Świata („The End of the World”), kiedy Rose naciskała, by Doktor wyjawił jej, jakim konkretnie jest kosmitą, z jakiej pochodzi planety? Dziewiąty wściekł się wówczas nie na żarty, zupełnie stracił panowanie nad sobą, krzycząc w odpowiedzi:

To cały ja – tu i teraz, dobra? Liczy się tylko tu i teraz. I to wszystko, czym jestem!

Dziewiąty Doktor w napadzie szału

Taki wybuch nie świadczył o realnej gruboskórności, ani o braku finezji. Świadczył o ogromie cierpienia i wysiłku, jakie podejmował Dziewiąty, by normalnie funkcjonować. Myśl o wojnie i zbrodni dokonanej na własnym gatunku została zepchnięta, niezdarnie zasłonięta szerokim uśmiechem, szybkim, sprawnym działaniem, prostotą. Zamiast myśleć, Dziewiąty działał – by tym właśnie działaniem, efektywnym, upartym, nieustannym, zadośćuczynić za wysadzenie Gallifrey. Pewnie i tak nie wierzył w skuteczność tej strategii. Biorąc pod uwagę jego realną nienawiść do samego siebie, niemal strach przed sobą (strach przed odkryciem w sobie prawdziwego mordercy), zapewne nie sądził, że heroicznymi czynami odkupi swe zbrodnie. Nie mógł się jednak nad sobą użalać. W naturze Doktora zawsze leżało działanie.

Dziewiąty Doktor i Dalek

Przed Wojną Czasu jednak działanie Doktora miało bardziej beztroski charakter, ratowanie było dodatkiem do przygód. A po niej… Cóż, myślę, że akcenty rozłożyły się odmiennie. Ratowanie, naprawianie stało się ważniejsze. Było bowiem istotną częścią jego prywatnej drogi do odkupienia. Tak mogło być zanim poznał Rose. Te zdjęcia, które miał Clive w odcinku Rose, naprowadziły mnie na myśl o podróżach, których celem było właśnie owe rozpaczliwe ratowanie. Wyobraźcie to sobie: samotny Doktor po wojnie, który działa, by nie oszaleć, ratuje, by wyrównać rachunki z samym sobą. Działa nieustannie, niestrudzenie, nie ma nawet czasu, by spojrzeć w lustro! Nie wie przecież, jak wygląda! Dowiaduje się dopiero w pierwszym odcinku. Wówczas poznajemy Dziewiątego równocześnie z Rose. Nie znamy go przed spotkaniem z nią i nie ma dowodów, że moja interpretacja jest trafna; pasowałaby ona jednak do obrazu Doktora tuż po Wojnie Czasu, czyli do obrazu bohatera, który już nie uważa siebie za niego.

Odkąd do akcji wkracza panna Tyler, Dziewiąty już nie tylko naprawia rozpaczliwie. Ma nowy cel. Cel, który pomaga mu zapomnieć, który nieco go odrywa od myśli o wojnie, a mianowicie namiastkę dawnego siebie – towarzyszkę. Młodą, pełną życia, której można pokazać wszechświat. To przy niej Dziewiąty w swej męczeńskiej krucjacie na nowo odnajduje radość. Wojna oddala się od niego o pół kroku, ale jej widmo nieustannie towarzyszy przygodom Doktora w roku 2005, rzuca na nie cień.

Dziewiąty Doktor i Rose Tyler

Dlaczego uważam, że Dziewiąty odczuwał w pewnym sensie bardziej niż inni Doktorzy? Bo nic, moim zdaniem, tak nie uświadamia różnorodności i bujności życia, jak doświadczenie jego końca. Mam tu na myśli nie tylko koniec życia Doktora (regenerację) czy życia jego bliskich (np. Mistrza czy Adrika, towarzysza Piątego), ale życia własnej planety, cywilizacji, rasy. Dziewiąty to Doktor, który nosił na sobie ślady końca życia w każdym znaczeniu tego słowa, z czego lwią częścią tych doświadczeń były te najświeższe – doświadczenia odebrania życia milionom. Dziewiąty, gdy go poznajemy jest właściwie raną. Raną źle opatrzoną, niezdarnie ukrytą pod brudnym bandażem, wrażliwą na odczucia, emocjonalnie niestabilną.

Młoda, wesoła i zarazem prosta w swej wesołości i młodości, Rose była dla niego wybawieniem. Była symbolem życia nieskomplikowanego, heroicznego. Nie była wyzwaniem (jak później Clara), nie podziwiała go bezbrzeżnie (jak później Marta), czego pewnie Dziewiąty by nie zniósł, skoro ledwie sam siebie tolerował. Była personifikacją prostoty, zwykłą dziewczyną, tak prostą, jak ta taktyka nieskomplikowanego, stałego działania, którą Dziewiąty realizował.

Rose Tyler

Jednak nawet Rose nie mogła opatrzyć rany, która powoli zabijała Dziewiątego – rany po wojnie, rany poczucia winy, strachu, paranoi. Ta rana powoli wykańczała tę regenerację, aż w końcu doprowadziła do tego, że Dziewiąty stanął twarzą w twarz z własnymi demonami. Po raz kolejny trzymał palec na spuście i mógł zakończyć życie rasy, a raczej dwóch ras: ludzi i Daleków. Położyć kres kolejnej wojnie, zabijając jednocześnie miliony. Fakt, że tego nie uczynił był dla niego przełomowy, bo wtedy w niepamięć odeszła pewna część traumy. Tą częścią był strach Doktora, że gdzieś wewnątrz jest mordercą naturalnym. Dziewiąty niewątpliwie bał się, że po wysadzeniu Gallifrey, zabijanie stanie się dla niego czymś prostym, nie: koniecznością, ostatecznością, ale częścią składową jego natury, naturalnym środkiem do celu. To, że był w stanie się oprzeć pokusie, że okazał się tchórzem i nie wyzwolił fali delta, by zmieść z powierzchni wszechświata dwie rasy, dało mu nadzieję. Nadzieję, że jednak nie jest zły, że zniszczenie Gallifrey nie zmieniło go wcale w potwora. Być może po raz pierwszy naprawdę uwierzył wtedy w sens swojej drogi do odkupienia win, wiodącej przez ratowanie innych. Być może, w jakimś sensie, oczyszczenie stało się dla niego wówczas perspektywą realną. Wstąpiła w niego nowa nadzieja, chęć, by ze zdwojoną energią przystąpić do działania, dążącego do pełnego oczyszczenia.

Dziewiąty Doktor tuż przed regeneracją w Dziesiątego

Śmierć Dziewiątego nastąpiła przez ocalenie życia, ale nie byle jakiego życia (nie to, żeby było coś takiego jak: „życie byle jakie”, ale…), tylko życia Rose, czyli dziewczyny, która była symbolem pierwotnego życia, prostego i rezolutnego.

Dziewiąty przeszedł symboliczną drogę. Najpierw ratował innych rozpaczliwie, efektywnie, na ilość, uciekając ile tchu w płucach i siły w sercach przed widmem Wojny Czasu. Potem niejako zwolnił, bo spotkał Rose – żywe przypomnienie lat sprzed wojny, lat przygód, gdy ratowanie było częścią, a nie sednem podróży. Rose była nie tylko symbolem życia, ale i normalności. Nie była skomplikowana, więc stanowiła idealne przedłużenie strategii prostego działania. Działania umożliwiającego, jak pisałam, niemyślenie. Jednak podróże z nią były połączeniem starego Doktora (sprzed wojny) z Doktorem nowym (po wojnie). Ten dysonans był odczuwalny.

Rose nie wiedziała wszystkiego, nie widziała łez w oczach Doktora, gdy Jabe składała mu kondolencje w odcinku Koniec Świata („The End of the World”), nie rozumiała w pełni gwałtownej reakcji Doktora w odcinku Dalek, ale jej nierozumienie zapewniało bezstronność, normalny, moralny osąd. Gdy Doktor chciał zabić ostatniego (ha, ha, ha, ostatniego…) Daleka, Rose go powstrzymała. Dalek bowiem zmieniał się, a na widok Dziewiątego z bronią, Rose zapytała:

A co z tobą, Doktorze? W co ty się, do diabła, zmieniasz?

Te słowa przypomniały mu, że nie jest mordercą. Sam jednak fakt, że miał zamiar zabić Daleka (gdy już sobie to w pełni uświadomił), zapewne pogłębił jeszcze jego strach; strach, że oto zmienia się w mordercę na stałe. Rose, prosta, młoda i zwyczajna, była kompasem moralnym wtedy, gdy Dziewiąty popadał w paranoję, gdy jego powojenna trauma groziła lekkomyślnym aktem agresji.

Przedostatnim krokiem na tej drodze było zmierzenie się z widmem wojny, ze samym sobą i własnym lękiem. Doktor stanął twarzą w twarz z samym sobą i wygrał to starcie, stając się na powrót Doktorem – tchórzem, który wolał, metaforycznie, uciec, niż zabijać. Ten przedostatni krok zaś zaprowadził go do ostatniego.

Dziewiąty Doktor

Rose, metafora życia, ocaliła świat. Choć sam akt (i fabularne rozwiązanie pierwszego sezonu) nie był szczególnie satysfakcjonujący intelektualnie, to jednak symbolicznie świetnie spiął historię Dziewiątego.

Rose zrobiła coś głupiego, porywczego i tak żywego, jak tylko się da. Ocaliła świat swoim życiem, bo to jej młodość, lekkomyślność i porywczość (a zatem oznaki witalności, życia), doprowadziły do pokonania floty Daleków. Życie, a nie śmierć, nie mord, pokonały wrogą rasę i ocaliły wszechświat przed nową wojną. Oczywiście, Rose tak naprawdę zabiła Daleków, wykasowała ich właściwie, ale motywacją do tej akcji było życie. To życie pokonało Daleków (tutaj symbol śmierci, zagrożenia życia).

Rose-życie zabiła, Doktor-śmierć (interpretacja, jakiej Dziewiąty się najbardziej bał) darował życie. Bohaterowie spotkali się w pół drogi. Życie długie i pełne śmierci, spotkało życie młode, które po raz pierwszy zabiło. Dysonans stał się harmonią. Rose zrozumiała w końcu w pełni Doktora, bo zobaczyła świat jego oczami, Doktor zaś poczuł prawdziwą więź z Rose, bo ona zrozumiała jego. Najlepszym potwierdzeniem tej interpretacji jest ich rozmowa, tuż przed pocałunkiem.

Rose, która wchłonęła wir czasu mówi:

Widzę wszystko. Wszystko to, co jest i wszystko to, co było. Wszystko, co kiedykolwiek będzie.

Doktor zaś odpowiada zdziwiony:

To jest to, co ja widzę! Cały czas! I, czy to cię nie doprowadza do szaleństwa?

Rose mówi prosto i empatycznie:

Moja głowa!

To jest ten właśnie moment stabilizacji, likwidacji dysonansu. Pierwsze pełne, szczere i prawdziwe spotkanie Rose i Doktora, takimi, jakimi są w istocie.

Rose Tyler jako Zły Wilk

Dziewiąty ocalił życie Rose, wchłaniając wir czasu, co doprowadziło do jego regeneracji. Jego życie skończyło się wesoło. Doktor odchodził szczęśliwy, bo nie zabił, ale ocalił życie. Nie okazał się być mordercą. Umierał radosny, by stać się Dziesiątym.

Ta przemiana (z Dziewiątego w Dziesiątego) była logiczna, jeżeli pomyślimy o tym fabularnie. Widmo wojny oddaliło się, Dziewiąty pogodził się ze sobą do pewnego stopnia, przezwyciężył część powojennej paranoi i odrodził się jako… ktoś, kto byłby dobry dla Rose. Dziesiąty narodził się z nadziei na to, że zadośćuczynienie za Wojnę Czasu, za wysadzenie Gallifrey jest jednak naprawdę możliwe, narodził się z życia Rose i stał się niejako darem dla niej. Jeżeli na regenerację w jakikolwiek sposób wpływa podświadomość, to Doktor niewątpliwie stał się tym, kogo Rose naprawdę by chciała – kimś młodym, wesołym, takim jak ona. Przynajmniej pozornie.

Doktor miał dobre intencje, jednak ich efektem było stworzenie Dziesiątego, który był rolą, fasadą radości, kolejną maską, kolejnym, nowym sposobem, by udawać, że Wojna Czasu odeszła, że wszystko jest w porządku. Był radością i nadzieją przedwczesną. Doktor popełnił tu taki błąd, jaki może popełnić człowiek, gdy zacznie mu się goić złamana noga i uzna, któregoś słonecznego dnia, że jest już całkiem nieźle i można iść pobiegać. Zbyt wcześnie. W ten sposób można wyrządzić sobie tylko kolejną krzywdę.

Dziesiąty Doktor był więc pewną przesadą i maską. Powiem więcej, uważam, że był karykaturą młodości, wesołości, życia. Jeszcze chwilę wcześniej Doktor był wybuchowym, nieco niestabilnym emocjonalnie weteranem, a nagle stał się uosobieniem jurności, pogody ducha i tak dalej? Czy to nie podejrzane? Regeneracja wiele zmienia, ale tak głębokich ran psychicznych, jakie zadała bohaterowi Wojna Czasu, nie byłaby w stanie uleczyć. I nie uleczyła.

Dziesiąty Doktor tuż po regeneracji

Szybko okazało się, że oszołomiony młodością Dziesiąty jest wadliwy. Nie jest już zaprawionym weteranem, pozostałością po wojnie, jest bardziej wrażliwy emocjonalnie, bardziej kruchy i podatny na zranienie. Otwartość i rezolutność Doktor przypłacił nowym skutkiem ubocznym, którym była utrata zdolności twardego „radzenia sobie”. Nawet owo „radzenie sobie” Dziewiątego było kłamstwem, nieszczelną tamą. Dziesiąty zaś nie miał nawet tego.

Bardzo szybko stracił to, co go stworzyło, czyli Rose. Wówczas, choć może nawet wcześniej, gdy nie zdążył na czas przed śmiercią Madame de Pompadour w odcinku Dziewczyna z kominka („The Girl in the Fireplace”), Dziesiąty zaczął kumulować gwałtowne, negatywne emocje. Utrata Madame de Pompadour, utrata Rose, a jednocześnie niejako całej przybranej rodziny, utrata mirażu życia śmiertelnika w odcinkach Ludzka natura („Human Nature”) i Rodzina krwi („The Family of Blood”), śmierć Mistrza, śmierć Astrid Peth, utrata River, utrata Donny, a potem na nowo całej, ponownie odzyskanej rodziny…

Dziesiąty był emocjonalnie wrażliwy, a jednocześnie udawał młodego lekkoducha – połączenie to poskutkowało zdwojoną liczbą katastrof. Lekkomyślność i emocjonalna delikatność to paskudna mieszanka! Dziesiąty zaczął poważnie cierpieć.

Dziesiąty Doktor o krok od płaczu

Do całej tej fasady doszło na koniec jeszcze jedno kłamstwo. Pod koniec życia Dziesiąty, zmęczony bólem, stratą, osamotnieniem, zaczął udawać, że świetnie się bawi bez towarzyszy. Jego arogancja i samozaprzeczenie doprowadziły do zniszczenia stałego punktu w czasie w odcinku Wody Marsa („The Waters of Mars”) i odłożenia na ostatnią chwilę odpowiedzi na wezwanie Oodów w odcinkach Koniec czasu („The End of Time”). To wszystko zaś razem poprowadziło w linii prostej do jego śmierci. Emocjonalne katusze zaćmiły jego osąd i miały fatalne konsekwencje.

Cała wrażliwość Dziesiątego idealnie zostaje obnażona w scenie, gdy Doktor użala się nad sobą, twierdząc, że mógłby zrobić więcej, a tymczasem jakiś nieistotny Wilfred doprowadził do jego śmierci. Ten nienawidzony przez wielu fanów monolog i jego znaczenie (cóż, interpretację jego znaczenia) wyjaśniłam już w innym felietonie, Dziesiąty Doktor i emocje, więc nie będę do tego ponownie wracać.

Dziesiąty Doktor po monologu w End of Time

Jednak coś jeszcze o niej napiszę! Coś, co mi właśnie przyszło do głowy, a mianowicie, że Dziesiąty pękł w tej scenie i wylało się z niego coś, co pokazuje, że ta regeneracja nie jest wcale tak różna od Dziewiątego, jak może się wydawać. Obie bowiem pragnęły nadal zadośćuczynienia po Wojnie Czasu.

Dziesiąty chciał zrobić „więcej”, wykorzystać dany czas lepiej. Wierzył zresztą, że regeneracja jest rodzajem śmierci, więc obawiał się zapewne niejako, że ten nowy Doktor oddali się za bardzo od sedna misji, od ratowania, od spłacania długu po Wojnie Czasu. Już on sam przecież, Dziesiąty, za daleko zabrnął w hedonistycznych przygodach, za bardzo się pospieszył z powrotem do beztroskiego podróżowania i zapomniał trochę o popełnionej zbrodni. A ten następny? Jeszcze odleglejszy Doktor? Być może tego bał się Dziesiąty! Że ta nadzieja na spłacenie długu, wyrównanie rachunków ze samym sobą jest znów płonna, bo kolejny Doktor nie będzie o tym pamiętał!

Dziesiąty Doktor podczas regeneracji w Jedenastego

Ten, który narodził się z nadziei na odkupienie, z miłości, młodości, z nowej równowagi i harmonii, popękał w szwach od emocji, których nowe, kruche ciało i psychika nie mogły magazynować w nieskończoność. Dziesiąty nie był przygotowany na taką ilość cierpień, jaka go spotkała. Była to regeneracja zbyt obnażona, obnażona zbyt wcześnie i tak samo, jak Dziewiąty, nieszczelna.

Dziewiąty pozorował prostą hardość, by przetrwać, Dziesiąty miał być wydechem długo wstrzymywanego powietrza, nową lekkością i nadzieją, a okazał się… po prostu źle opatrzoną raną. Raną, która dopiero zaczęła się goić, ale ktoś zbyt szybko zerwał plaster. Dziewiąty rzucał się na prawo i lewo w panicznym lęku przed samym sobą, Dziesiąty się zaakceptował, ale jeszcze słaby, był wrażliwy emocjonalnie, podatny na zranienie, zupełnie nieprzystosowany do cierpienia.

Dziesiąty Doktor umarł samotny, emocjonalnie wyniszczony. Nie był szczęśliwy, jak Dziewiąty. Był samotny i smutny. Pożegnał się z bliskimi, po raz pierwszy porządnie opatrzył rany i spokojnie, już bez fasady młodości, zmierzył się z bólem. Nie płakał już, nie krzyczał. Ofiarował Donnie los na loterię, który kupił za pieniądze pożyczone od jej nieżyjącego ojca, ocalił życie Marthy i Mickeya, a także syna Sary Jane, ukoił sumienie, dowiadując się, że Joan Redfern była szczęśliwa (chyba wciąż miał wyrzuty sumienia po rozstaniu z nią), dał Jackowi to, co Jack lubił najbardziej… dobrą, atrakcyjną partię! A na koniec (och, jakie to proste i jakie dojrzałe!), spojrzał na Rose. Nie chciał nawet z nią rozmawiać. Dialog był efektem przypadku. Chciał ją jeszcze raz zobaczyć. Wszystko to zaczęło się od Rose i na Rose musiało się skończyć. Młodość Dziesiątego dobiegała końca.

Rose Tyler w End of Time

Dziesiąty każdemu z bliskich ofiarował coś prostego, milczącego, tak niecharakterystycznego dla żywego, młodego Dziesiątego: nowe życie (Donnie), życie w ogóle (Mickeyowi, Marcie, synowi Sary Jane), chwilę radości (Jackowi, który żył chwilą… nawet jeżeli była ona wieczna… cóż, chociaż mu tę wieczność osłodził!), a samemu sobie ukojenie sumienia (dowiadując się o Redfern).

Fasada młodości rozpadła się pod koniec życia Dziesiątego, odsłaniając jednak nie Dziewiątego, bo do tej regeneracji nie było już powrotu. Pod fasadą… nie było nic, poza zmęczeniem, samotnością, cierpieniem i poczuciem starości. Nie było tam inspiracji dla nowego Doktora i cała ta improwizacja („Nie chcę odchodzić!”) tak pasowała do tego braku. Pod spodem, pod skórą Dziesiątego nie było nic. Ból, owszem, ale żadnej iskry życia, nadziei, intencji. To naturalne, że bał się przyszłości, tego, co nieznane, nowego ktosia, który zapomni zupełnie o długu. Dziesiąty nie zdążył zrobić „więcej” (by go spłacić), a Jedenasty, jak być może sądził, także już „więcej” nie zrobi, bo po prostu zapomni.

Regeneracja Dziesiątego Doktora

Śmierć Dziesiątego była wybuchowa, gwałtowna, jak wszystkie jego emocje. Ta regeneracja eksplodowała gwałtownością wszystkich strat, utraconych nadziei, poczucia niesprawiedliwości, uczuć, doznań, tęsknot, resztek Dziewiątego, które były gdzieś jeszcze obecne dzięki wspólnemu mianownikowi, jakim była Rose. Wraz z tym wszystkim, wraz ze wspomnieniami, zniszczone zostało związane z nimi wnętrze TARDIS. Doktor zresetował się. Nie mógł tego wszystkiego znieść; tych starych i nowych ról, fasad i masek, tych rozstań, porażek i braku satysfakcji. Niezabliźniona rana po wojnie w końcu pękła.

Ten, który się narodził, musiał być dzieckiem, niemowlakiem niemal (w pewnym sensie), czymś nowym, czystym. Nie: kolejną fasadą, udawaniem, doraźnym środkiem przeciwbólowym. Nowy Doktor musiał być początkiem. Na początku zaś zwykle jest dziecko; niewinne, radosne, nieobliczalne i czyste. Jedenasty to taka nowa skóra, która pokryła starą bliznę. Dziewiąty był niezdarnym opatrunkiem na ranie, która broczyła krwią, Dziesiąty przedwczesnym orzeczeniem o cudownym ozdrowieniu, a Jedenasty zaczął swój żywot jako pierwsza, naprawdę zdrowa tkanka od czasów wojny i domniemanego zniszczenia Gallifrey. Oczywiście, blizny nigdy się nie zabliźniły. Jednak wówczas po raz pierwszy pokryła je nowa skóra.

Jedenasty Doktor

Dziewiąty i Dziesiąty to dwie regeneracje-fasady, z ledwością radzące sobie z normalnością, uparcie usiłujące pogodzić powrót do rzeczywistości z potrzebą zadośćuczynienia. Każdy z nich robił to inaczej, obaj, pod względem psychicznym i emocjonalnym, radzili sobie dość fatalnie. Nie winię ich, ma się rozumieć. Fascynują mnie. Są dwoma twarzami jednej istoty w najbardziej być może newralgicznym punkcie jej niemalże nieskończonego życia.



Popkulturowy nerd, ekstrawertyczny introwertyk, rysownik-amator i pisarz-hobbysta z dalekiej północy. Dla przyjaciół: Tai.

Gallifrey.pl  wszystko o serialu Doctor Who

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *