„Bum” – wrażenia redakcyjne
Bum! Oto powraca Steven Moffat! Zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z trzeciego odcinka nowego sezonu, Bum. Serdecznie witamy też naszych wyjątkowych gości: Natalię i Jacka z kanału Hype Train | Pociąg do popkultury, Bartosza z Torchwood5, Radosława z grupy Disney Plus Polska, Sylwestra z kanału Retro komiks, Jakuba i Piotra z podcastu O Filmówce Przy Kremówce, Bartosza z fanpage’a Kapitan Fandom, Karola z ekRAJNIzacji, Filipa z The Philmer, Kacpra z TARDISawki, Dominika z kanału Ja, Dominek, a także Łukasza, Filipa i Jakuba. Jeśli jeszcze nie oglądaliście odcinka, nadróbcie go szybko – tekst zawiera spoilery!
Krzysztof Danielak: Moffat dostarczył i to jak! 49. odcinek i dalej trzyma formę. Chyba tylko on mógł napisać odcinek, który będzie trzymał w napięciu mimo, że Doktor właściwie stanie w miejscu. Pomysł na odcinek jest dobry w swej prostocie, ale rozumiem rozczarowanie osób spodziewających się, że dostaniemy dużo więcej skomplikowanego czaso-maso. Na to, mam nadzieję, przyjdzie pora w odcinku świątecznym. Tymczasem zacieszam z nawiązań do Jedenastego i Dwunastego!
Ncuti Gatwa ewidentnie jest królem tego odcinka. Aktorstwo na bardzo wysokim poziomie. Kto też chce usłyszeć The Skye Boat Song w pełnym wykonaniu Ncutiego, ręka w górę! Tutaj duet z Millie błyszczał. Jakość tła była inna w związku z nową technologią, ale jak dla mnie było okej. Szczególnie podobał mi się widok na inne planety. Nic dziwnego, że Ruby była zachwycona, choć trochę dziwne, że mimo półrocznych podróży dopiero teraz była jej pierwsza obca planeta. Poza tym Splice zachowywała się zbyt dziecinnie, jak na wiek aktorki. Mieszkała tam już pół roku i dziwne, że nie rozumiała (chyba, że wypierała?), co oznacza hologram na polu bitwy. Być może rozwiązanie problemu siłą ojcowskiej miłości było za proste, ale pasowało mi to do motywu relacji rodzic-dziecko.
Varada Sethu zrobiła na mnie pozytywne wrażenie i cieszę się, że została wybrana na towarzyszkę. Szkoda tylko, że nie wróci jako Mundy Flynn, bardzo chciałbym zobaczyć pełnowymiarowego niewspółczesnego towarzysza (a już głęboko wierzący towarzysz w ogóle może mieć ciekawe interakcje z Doktorem). Nie zabrakło też komentarza społecznego: mamy krytykę kapitalizmu (niczym w Tlenie z Dwunastym), wojny, SI, Kościoła jako instytucji. Widziałem obawy, że Bum będzie obraźliwy dla chrześcijan/wierzących, ale po seansie absolutnie nie mam takiego wrażenia. Krytyka tak, ale z wyczuciem. Ślepa wiara zwalniająca z myślenia prowadzi do fanatyzmu, religijnego lub nie, a to nie kończy się dobrze, co zostało pokazane. Gdyby Moffat faktycznie chciał obrazić wierzących, to ostatnie sceny wyglądałyby zupełnie inaczej.
Dostaliśmy najlepszy jak na razie odcinek tego sezonu, co było tak bardzo potrzebne po Kosmicznych dzieciakach. To tylko potwierdza, że scenarzyści muszą być zróżnicowani. Widać to było w erze Chibnalla, widać to też teraz. Niemniej czekam na przyszły tydzień z zaintrygowaniem.
Łukasz Skórko: Człowiek niby wiedział, że jak wraca Moffat, to nie może być źle, ale i tak się bał. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Dużo mi bliżej sercem do tych mroczniejszych i poważniejszych odcinków, a w Bum dostaliśmy wszystko to, co w Moffacie najlepsze. Przynajmniej na papierze.
Aktorsko był to odcinek wybitny. Z epizodu na epizod Ncuti Gatwa rozkochuje mnie w sobie coraz bardziej. Millie Gibson również dostała swoje do zagrania (i świetnie się spisała). Podczas seansu byłem zachwycony postacią Mundy Flynn, ale muszę przyznać, że w ogóle nie wyłapałem, że w rolę tę wcieliła się Varada Sethu. Ale teraz, gdy już to wiem, jestem całkowicie spokojny. Będzie świetną towarzyszką.
I gdyby tylko to rozwiązanie nie przyszło znikąd i nie przebiegło tak szybko… No ale nawet tacy weterani jak Moffat po tak długiej przerwie od serialu potrzebują ponownego okresu próbnego. To co, skoro samouczek już za nami, to na święta będzie majstersztyk?
Kacper Olszewski (TARDISawka): Kto słyszał o aferze „łowców skór”, ten nie będzie kwestionował morderczego ambulansu z wbudowaną funkcją wirtualnego pochówku. Swoją drogą ludzkie ciało skompresowane w taką tubkę to dosyć odrażający koncept. Ja na miejscu Ruby przeraziłbym się dotykaniem czegoś takiego.
Myślę, że Hitchcock pobłogosławiłby ten odcinek. Zaczyna się od tego, że Doktor wchodzi na minę, a potem napięcie stopniowo rośnie. Aktorzy mogli się naprawdę wykazać, bo prawie każda scena w odcinku kipi od trudnych emocji. Szkoda tylko, że bohaterów ostatecznie ratuje swoista deus ex machina. Finalne rozwiązanie wydaje się trochę za proste, choć motyw transcendentnej miłości rodzicielskiej to coś, czym można mnie kupić. Tak samo, jak można mnie kupić nazwiskiem Moffata – nie zawiodłem się!
Natalia Fila Zabrzeska (Hype Train | Pociąg do popkultury): Dostaliśmy w tym tygodniu kolejny rewelacyjny odcinek. Poprzednie odcinki nowego sezonu, pomimo elementów dramatycznych, były lżejsze i zabawne. Tu jednak na scenę wchodzi Steven Moffat, który udowadnia, że geniuszu pisarskiego nie da mu się odmówić.
W tym odcinku od razu atmosfera jest bardzo gęsta. Czuć grozę i powagę sytuacji. Wrzucenie nas w wojenną scenerię powoduje, że nie mamy tu stopniowego budowania napięcia, tylko jest wysokie od samego startu. Cała historia genialnie pokazuje nam cały bezsens wojny, jak pieniądze i władzą są w stanie odczłowieczyć. Mimo, że historia dzieje się w dalekiej przyszłości na obcej planecie, jest uniwersalna i ponadczasowa. Dodatkowo akcja odcinka praktycznie dzieje się tylko w jednym miejscu, co fantastycznie pomaga wybrzmieć wszystkim emocjom.
Idąc dalej w ten sezon, mam coraz więcej pytań i jestem coraz bardziej zaintrygowana. Po tym odcinku zastanawiam się nad Varadą Sethu. Wiemy, że ma być towarzyszką Doktora w drugim sezonie. Tylko czy powróci jako Mundy? Czy będzie to nowa postać? W tym tygodniu na ekranie znowu dostaliśmy Susan Twist. I cały czas zadaję sobie pytanie, kim będzie ta postać finalnie? Albo może Russell T Davies się z nami bawi, i tak naprawdę nic z tego nie wyniknie? Pytań jest coraz więcej i ciekawe, czy dostaniemy za tydzień jakieś śladowe odpowiedzi w sprawie Ruby.
Jacek Gajowniczek (Hype Train | Pociąg do popkultury): Steven Moffat… właśnie dlatego Cię kochamy (o odwrotnej sytuacji porozmawiamy przy innej okazji). Ten odcinek nie tylko jest bardzo potrzebnym kontrastem do poprzednich dwóch (nie umniejszając ich wspaniałości), ale też przypomina, dlaczego Doktor Who jest jednym z najbardziej emocjonujących rzeczy w telewizji. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że w ponad 40 minut, za pomocą planu zdjęciowego, złożonego z jednego krateru, udało się stworzyć tak angażujący komentarz do korporacjonizmu, wojny i religii?
Oglądanie tego odcinka było jednocześnie przejmujące – od strony fabularnej, ale także ekscytujące, gdy tylko pomyślałem o potencjalnych możliwościach wykorzystania elementów zbudowanego świata w innych doktorowych mediach. Może to bardzo zachłanny sposób patrzenia na to uniwersum, ale bardzo esencjonalny do mojego zaangażowania w Whoniwersum. Już nie wspominając o ciągle bardzo zgrabnej implementacji szerszego story arcu tego sezonu.
I jak to jest, że przez jakiś ułamek sekundy byłem w stanie uwierzyć, że Ruby rzeczywiście może nie przeżyć tego odcinka, pomimo tego, że doskonale wiedziałem co innego? Prawdę mówiąc – podczas oglądania odcinka nie poczułem wzruszenia. Ale po zakończeniu musiałem jeszcze chwilę posiedzieć i pomyśleć… tak po prostu o życiu. Skoro zacząłem Moffatem, to może nim zakończmy – on po prostu czai dialogi Doktora. Ale Doktora dalej czai też Ncuti, bo włożył tonę emocji na metr kwadratowy (biorąc pod uwagę to, że większość sceny zagrał w jednym miejscu). I to z przymrużeniem oka patrząc, jak bardzo dużą częścią jego inkarnacji Doktora jest bieganie.
Bartosz „Rhydian” Gawron (Torchwood5): Och, Moffat, jak dobrze Cię zobaczyć. Nie będę ukrywał, że nie jestem największym fanem Moffata jako showrunnera, ale zdecydowanie jestem jego fanem jako scenarzysty. Po 60. rocznicy i trzech poprzednich odcinkach, które skłaniały się bardziej w stronę tych lżejszych historii z wieloma głupkowatymi momentami (może jedynie za wyjątkiem Wild Blue Yonder), bardzo czekałem na ten poważniejszy odcinek. Moffat zdecydowanie doskoczył do wysoko ustawionej przeze mnie poprzeczki, ale jej nie przeskoczył.
Bum wygląda świetnie zarówno pod kątem efektów specjalnych, przekazu i aktorstwa. Dostaliśmy tutaj zdecydowanie najlepszy popis ze strony Doktora jak na razie. Pomysł na nieruszającego się prawie przez cały odcinek Doktora był bardzo ryzykowny, ale to ryzyko się zdecydowanie opłaciło. Napięcie trzymało mnie od początku do końca. Genialne finalne rozwiązanie problemu z dobrze osadzonym wątkiem polityczno-społecznym. Skoro tak chwalę ten odcinek, to dlaczego uważam, że Moffat nie przeskoczył mojej poprzeczki?
Na minus postacie poboczne. Mała dziewczynka była strasznie irytująca, nie ogarniała powagi sytuacji i zachowywała się po prostu idiotycznie. Dzieci mają proste myślenie, ale to nie oznacza, że z automatu są głupie. To nie jest wina aktorki, tylko scenariusza. Pan żołnierz był po prostu nijaki i bardzo nieinteresujący. Wątek romansowy zaczął się dobrze, a zakończył się drewnianie. Te rzeczy mnie trochę uwierają, bo jednak postacie są w centrum tej historii. Odcinek był zdecydowanie najlepszym z sezonu, pełnym szokujących zaskoczeń, ale czy w przyszłości będę go wspominać niczym Silence in the Library czy World Enough and Time? Myślę, że to czas pokaże. Zarówno Diabelski akord, jak i Bum nastawiają mnie bardzo pozytywnie na dalszą część sezonu.
Łukasz Grzesik: To dość udany powrót powracającego po siedmiu latach do Doktora Who Stevena Moffata. Jakby to ująć, mam dziwne wrażenie przy tym epizodzie, że mam do czynienia z Moffatem, który próbuje sobie przypomnieć, jak to jest być Moffatem z wcześniejszych lat, gdy pisał regularnie odcinki tego zacnego brytyjskiego serialu. Koncept na odcinek wyjątkowo intrygujący, Doktor pozbawiony jednego ze swoich głównych atutów, będący tą osobą w kłopocie. Ciekawa zmiana dynamiki, która sprawia, że sytuacja staje się mniej trywialna. Ncuti dał tu, jak na razie, swój najlepszy występ jako Doktor. Postawiony w końcu w dramatycznej sytuacji, przechodzący całe spektrum emocji, od zaskoczenia, przez strach, gniew, radość, przerażenie, czasem w obrębie sekund. Millie wypadła dobrze, jako ruchoma i nieruchoma towarzyszka, zmuszona radzić sobie jakoś w jednej z najgorszych sytuacji, jakie mogłyby się trafić towarzyszce Doktora. Pozostałe postacie wypadły solidnie, nie mam nic więcej do dodania na ich temat.
Mam pewien problem ze strukturą tego odcinka. Takie dziwne wrażenie, że zabrakło tak z dwóch, trzech scen z postaciami Mundy, Splice i Carsona, które pomogłyby w rozwiązaniu późniejszych niejasności w odcinku. Rozwiązanie wypada tak wręcz jak deus ex machina, być może ze względu na ilość rzuconych min pod nogi Doktora. Co do komentarza społecznego, Moffat ma znacznie większe wyczucie niż kolega. Zarówno w samym odcinku, jak i w wywiadach potrafi być zniuansowany. Ogólnie dobry, momentami świetny, epizod. Mam nadzieję, że następny skrypt Stevena będzie wybitny.
Radosław Koch (Grupa Disney Plus Polska): Steven Moffat powrócił i to w doskonałym stylu! Choć Bum przynajmniej na razie nie wyląduje wśród moich ulubionych odcinków Doktora Who, to na pewno jest to niesamowicie ciekawa historia. A mowa tu o odcinku rozgrywającym się praktycznie od początku do końca w jednej lokalizacji. Moffat jednak nie raz i nie dwa pokazał, że czasem najlepsze pomysły to te najprostsze, jeśli zostaną odpowiednio obudowane emocjonującą fabułą i ciekawymi postaciami.
Element budujący napięcie – mina, na którą stanął Doktor – jest jednak tylko pretekstem do przedstawienia niezwykle ciekawej historii SF, poruszającej różne tematy związane z polityką, kapitalizmem, wojną, sztuczną inteligencją czy religią. To właśnie charakteryzowało wiele najlepszych odcinków Doktora Who i cieszę się, że do tego powrócono, a Steven Moffat jest jednym z twórców, którzy świetnie potrafią łączyć wartką fabułę z komentarzem społecznym. Też mało kto potrafi tak wstrząsnąć widzem nagłą śmiercią bohatera, którego ledwie co widzieliśmy żywego na ekranie.
Miłym elementem były też odniesienia do wcześniejszych przygód Doktora, w tym do pierwszego odcinka z Jedenastym Doktorem, ale chyba wszystko to przyćmił występ Varady Sethu, aktorki, która w kolejnym sezonie ma być towarzyszką Doktora. Czy Moffat ponownie wprowadza wcześniej inną wersję towarzyszki, jak to było z Clarą Oswald, czy może Russell T Davies planuje jakieś ciekawe czaso-maso? Nie wiem, ale z każdym odcinkiem jestem coraz to bardziej kupiony nowym sezonem Doktora.
Sylwester Kozdroj (Retro komiks): I to jest odcinek, na który czekałem. W mojej ocenie najlepszy z udziałem Ncutiego Gatwy, jaki do tej pory otrzymaliśmy. Ale po kolei. Na pewno duże brawa należą się scenarzyście – pan Steven Moffat jak zawsze klasa sama w sobie – ale w Boom zagrało wszystko, a przede wszystkim chemia między Doktorem a Ruby. Już przy pierwszym epizodzie to COŚ między nimi fajnie uchwycono, ale dopiero przy tej historii widać, że ten duet ma szansę dać nam jeszcze więcej. Moment, w którym Ruby Sunday podchodzi – nie podaje trumny, ale właśnie podchodzi – do Doktora, wypada rewelacyjnie. Możliwe, że dla niektórych zbyt ckliwe, ale takie sceny w tym serialu także są istotne, gdyż przypominają, jak bliska jest nam tytułowa postać.
Idźmy dalej. Na duże brawa zasługuje także sposób konstrukcji odcinka. Pomimo dużej kameralności fabularnej oraz oszczędności w obrębie scenografii epizod ten dostarcza jakże odpowiedniego ładunku emocjonalnego. A wszystko przez przedstawienie problemu mającego miejsce tu i teraz. Co więcej, oddziaływującego na konkretne jednostki. Siła Doktora tkwi w jego chęci pomagania innym. Owszem, ratuje on światy, ale gdyby nie osoby reprezentujące owe światy, być może mniej ingerowały w bieg wydarzeń. I owa prawda została w moim odczuciu dobrze oddana właśnie w Boom, w którym to epizodzie wspomniany bagaż emocji jest mocno związany z bliskością osób wymagających pomocy Doktora. Bardzo lubię historie, gdzie nasz bohater nawiązuje bliskie relacje. Tym bardziej, gdy te relacje będą rozwijane.
Podsumowując: Boom robi wrażenie. Głównie z uwagi na ciekawe clou epizodu, ale nie tylko. Widzowie oczekujący od serialu nie tyle efekciarskiego show, co bardzo dopracowanej, oferującej atrakcyjny miszmasz gatunkowy historii, powinni być zadowoleni. Obok wątku romantycznego, obok klimatu typowego dla filmów science fiction, dostajemy coś na wzór hitchcockowego suspensu. Co prawda twórcy serialu nie idą w stronę kryminału, ale bawią widza, podrzucając mu mocno zawoalowane sugestie, podbudowując napięcie, zaskakując postawą bohaterów itp. I robią to wszystko na tyle dobrze, że końcowy twist jest bardzo miłym zaskoczeniem.
Jakub Kraszewski (O Filmówce Przy Kremówce): No i mamy najlepszy odcinek od… bardzo dawna. Po dwóch radosnych, pełnych kampowego uroku przygodach, przyszedł czas na prawdziwą emocjonalną bombę (żart niezamierzony) od Stevena Moffata. W Bum najbardziej kupił mnie minimalizm: całość rozgrywa się w jednej, niewielkiej lokacji, a Doktor przez większość odcinka nie może ruszyć się z miejsca nawet o krok. Dzięki temu całość opiera się przede wszystkim na dialogach i narastających z minuty na minutę emocjach, a te – jak przeważnie w wydaniu Moffata – wypadają naprawdę dobrze.
Cały odcinek mocno przypomina klimatem czasy Petera Capaldiego, szczególnie wyraźnie widać to właśnie w dialogach. Znalazło się tu miejsce na krytykę wojny, kapitalizmu i bezkrytycznej wiary, a toczący się w tle historii konflikt przywodzi lekkie skojarzenia z Żołnierzami kosmosu Verhoevena (swoją drogą, Moffat musi naprawdę bardzo lubić motyw księży-żołnierzy, ile to już razy osadzał ich w swoich epizodach?). Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby się okazało, że scenariusz Bum powstał na bazie jakiegoś niewykorzystanego pomysłu z czasów 10 serii – mam wrażenie, że można by podmienić Piętnastego i Ruby na Dwunastego i Bill, i wszystko by idealnie pasowało.
Jednocześnie, na etapie trzeciego odcinka coraz wyraźniej zaczynają się rzucać w oczy problemy całego sezonu: niespójny ton i zbyt częsty, wręcz nachalny foreshadowing. I o ile na to pierwsze można jeszcze machnąć ręką i zrzucić to na antologiczną formułę serii, tak lekko mnie już drażni wrzucanie w każdym odcinku sceny z padającym wokół Ruby śniegiem. Russell, spokojnie, naprawdę za pierwszym razem zrozumieliśmy, że to będzie istotne!
Filip „ThePinkFin” Mazur: Wiecie, co łączy Telefon, Locke i Bum? Są to historie, których akcja toczy się właściwie w jednym miejscu. Mógłbym wskazać jeszcze Północ z Davidem Tennantem, ale choć to genialny odcinek, przyszedł mi do głowy dopiero teraz, gdy to piszę, a nie podczas oglądania. Jak tak o tym myślę, to zastanawiam się, czy może tu chodzić o jakąś klaustrofobię. Niby Dziesiąty Doktor był zamknięty w samolocie, ale biegał po całym jego pokładzie, czego nie można powiedzieć o Piętnastym, któremu ciężko było kiwnąć palcem i dlatego akcja niemal całego odcinka rozgrywa się w 1 zagłębieniu.
Moffat wiedział, jak powrócić. Wziął kilka postaci, wrzucił je do dziury, a potem mina… im zrzedła. Uwielbiam ten odcinek! Napięcie jest niesamowite! Niestety, przez obowiązki byłem zmuszony do oglądania pierwszy raz z małymi przerwami, ale po powrocie od razu wchodziłem w klimat. Ten odcinek chłonie się jak gąbka wodę i nie chciałem, żeby zbyt szybko się skończył, ale jednocześnie z jednego powodu czekałem na napisy końcowe. Varada Sethu? To ona, przyszła towarzyszka? Tak! Zastanawiam się teraz, co dalej. No nic. Trzeba czekać na następne soboty i oglądać.
Antylopa. Umyj zęby. Antylopa.
Po pierwszym seansie uznałem, że odcinek zajmie w moim rankingu sezonu miejsce tuż za Diabelskim akordem, czyli 2. Po powtórnym obejrzeniu zacząłem się zastanawiać, czy z czasem nawet nie awansuje. Zobaczymy. Być może wraz z finałem podsumuję cały sezon i wtedy dam znać, czy coś się zmieniło.
Całuski!
Piotr Nowak (O Filmówce Przy Kremówce): Panie Moffat, co Pan tu zrobił… te właśnie słowa przychodzą mi na myśl po obejrzeniu trzeciego odcinka Doktora, zatytułowanego Boom. Po poprzednich odcinkach, charakteryzujących się dosyć lekkim klimatem, dostajemy emocjonalną historię, będącą krytyką wojny, fanatyzmu, sztucznej inteligencji i kapitalizmu. Tym, co przede wszystkim charakteryzuje ten odcinek, jest minimalizm. Akcja toczy się praktycznie w jednym miejscu, a sam Doktor nie może się ruszyć, bo stoi na minie, która może wybuchnąć w każdej chwili. Jedyne, co może zrobić, to polegać na Ruby, aby pomogła mu z tym problemem. Napięcie rośnie z minuty na minutę, by dać swój upust w najlepszej kulminacji, jaką do tej pory widziałem.
Podobnie jak w poprzednich odcinkach, zarówno Ncuti Gatwa, jak i Millie Gibson są fenomenalni jako Doktor i Ruby. Relacja między nimi jest autentyczna i momentami naprawdę chwyta za serce. Warto także wspomnieć o parze żołnierzy kleryków – Mundy i Jamesie, granych przez Varadę Sethu i Bhava Joshiego, których relacja wprowadza dodatkowy poziom dramaturgii do odcinka.
Dostajemy także bardzo mocny foreshadowing odnośnie postaci Ruby i jej przeszłości. Czuć, że twórcy długo nie pozwolą nam zapomnieć o tym, jak bardzo istotny jest wątek jej narodzin. Choć sam jestem bardzo zaciekawiony tym wątkiem, to przyznaję, że momentami prowadzony jest on dość topornie. Ile czasu będziemy jeszcze widzieć, jak Ruby nieświadomie przywołuje śnieg, a wszyscy dookoła zamierają z wrażenia? Mimo to jestem przekonany, że Boom zapisze się w mojej pamięci jako jeden z najlepszych odcinków nowego sezonu.
Bartosz Piotrowski (Kapitan Fandom): I to jest odcinek! Jeszcze nie wiem, czy trafi do grona najlepszych w moim osobistym rankingu, ale bez żadnych wątpliwości miażdży większość ery Chibnalla. Po raz kolejny Moffat udowodnił, że potrafi być dobrym scenarzystą. Z poważnymi wpadkami, ale nadal dobrym.
Cenię kameralnie poprowadzone opowieści, a tutaj, mimo górujących ciał niebieskich na horyzoncie, udało się taką stworzyć. Mały krater, Doktor stojący na minie, Ruby próbująca mu pomóc, troje ludzi i sztuczna inteligencja. Ograniczona pula bohaterów, a udało się z niej tak wiele wyciągnąć. Rzecz jasna, pierwsze skrzypce gra tu nasz duet. Scena z przekazaniem trumny oraz emocje pojawiające się na twarzach aktorów rewelacyjnie współgrają z zagrożeniem. Ncuti zresztą przez cały odcinek pokazuje, że roli Piętnastego nie dostał przypadkiem. Już teraz kocham tego Doktora.
Słowo „napięcie” można odmieniać podczas seansu przez wszystkie przypadki. Mimo świadomości, że czeka nas szczęśliwe zakończenie, stosowane twisty wywołują mnóstwo niepokoju. Boimy się o los naszego Władcy Czasu, boimy się o życie jego towarzyszki, a nawet nowo wprowadzonych postaci. Mundy ma ogromny potencjał i już jestem ciekaw, jak wypadnie w kolejnym sezonie. Gorzej niestety wypadła dziewczynka, napisana jako niespecjalnie bystra.
Imponujące, jak można jednocześnie skrytykować kapitalizm, wojnę oraz instytucje wiary. To wisienka całego odcinka, który mimo wspomnianego wyżej zgrzytu oglądało mi się znacznie lepiej niż dwa poprzednie. Póki co Moffat > Davies.
Jakub „Mandalkor” Pras: Dziś krótko, bo brak mi słów – tak jestem zachwycony. Jak ten człowiek to robi?! Jakim cudem dalej ma tyle świetnych pomysłów? Jak pisze takie wspaniałe odcinki, które dostarczają tyle emocji i tak mocno trzymają w napięciu? Nie mam pojęcia, ale mistrz powrócił i to w pełnej krasie. Ten odcinek to emocjonalny rollercoaster: jest smutek, wściekłość, radość i wzruszenie, i pewnie jeszcze wiele więcej. Krytyka korporacji, ślepej, bezrefleksyjnej wiary, wojny. Życiowe rady, żeby cieszyć się każdą chwilą i nie bać się kochać, ale też przyznawać do swoich uczuć. Szkoda tylko, że zakończenie tak banalne, proste i bajkowe – magia tatusiowej miłości łamie wszelkie prawa logiki tego, jak działają komputery i sztuczna inteligencja, ale hej! Nikt nigdy nie mówił, że Doktor Who nie jest bajką.
Karol Rajner (ekRAJNIzacja): Wow, wow, po prostu wow! Gdy tylko zapowiedziano, że za jeden z epizodów z nowego sezonu Doktora będzie odpowiadał Steven Moffat, czyli gość odpowiedzialny za najlepszą erę w historii serialu – kadencję Jedenastego Doktora – to wiedziałem, że będzie to odcinek fantastyczny! Choć pod koniec swojej działalności jako showrunner Doktora Moffat wypadł z formy, to nadal trzeba pamiętać, że rozumie Doktora Who jak mało kto, co udowadnia takimi epizodami jak Bum.
Najbardziej podziwiam Moffata za to, że udało mu się stworzyć odcinek, który pomimo faktu, że cała akcja odbywa się w jednym niewielkim miejscu, i tak jest obfity w rewelacyjne dialogi, ogrom napięcia, świetne aktorstwo i naprawdę interesującą intrygę. Fabuła Bum jest bardzo prosta. Doktor wraz z Ruby trafiają na planetę toczącą pewną dziwną wojnę, Doktor przypadkowo wchodzi na minę (dosłownie) i razem ze swoją towarzyszką muszą wymyślić sposób, aby wyjść obronną ręką z tej dość niefortunnej sytuacji. Dodatkowo, gdyby już doszło do eksplozji miny, to wybuch rozsadziłby całą planetę. Stawka jest naprawdę duża i odczuwalna przez niemalże cały epizod. Nie ma tu miejsca na leniwe scenopisarstwo Russella T Daviesa. Nie, Steven Moffat to scenarzysta, który doskonale wie, jak zbudować napięcie i stawkę za pomocą fantastycznych dialogów. Brak tutaj także przaśnego i głupiutkiego humorku. Bum to bardzo poważny odcinek, chociażby ze względu na poruszony tutaj temat zbijania kapitału na wojnie. Steven Moffat nie idzie na skróty i w bardzo błyskotliwy sposób przedstawia nam ów temat. Dodatkowo aktorstwo jest rewelacyjne! Ncuti Gatwa i Millie Gibson zaliczają dotychczas swoje najdoskonalsze występy, a relacja ich postaci wypada w tym epizodzie celująco. Poprzednio narzekałem, że Piętnasty Doktor ma trochę za mało tożsamości. Ten epizod udowodnił mi, że się myliłem. Piętnasty tutaj absolutnie błyszczy i wreszcie wyróżnia się na tle poprzednich wcieleń. Dzięki temu, że mogliśmy go zobaczyć w dużo bardziej dramatycznej i depresyjnej historii, stał się również po prostu bardziej interesującym bohaterem. Muszę wspomnieć o tym, jak genialnie wygląda ten epizod. Bum jest perfekcyjnie wyreżyserowane oraz obfite w świetne kostiumy i scenografię, wszystko jest na swoim miejscu. Jedynie finał mi lekko nie podpasował. Mam wrażenie, że całe rozwiązanie akcji przebiegło zbyt szybko i zbyt prosto.
Trzeci epizod najnowszego sezonu Doktora Who uważam za coś naprawdę fantastycznego. Nie jest to oczywiście najwyższa półka odcinków Moffata, ani ogólnie najwyższa półka tego serialu, ale wciąż jest to rzecz nadzwyczaj dobra i mam nadzieję, że Moffat będzie miał jeszcze okazję napisać niejeden odcinek Doktora Who.
Dominik Śnioch (Ja, Dominek): Dowiózł, skubaniutki, dowiózł! Steven Moffat wrócił, prawdziwy powrót króla! To był kolejny odcinek po Kościele na Ruby Road, który przemówił do mnie tak idealnie, jak tylko to możliwe. Aczkolwiek o ile ten pierwszy działał na moje serce, tak Bum przemawia do mojego umysłu. Odcinek ma w sobie bowiem sporo krytyki tego, z czym sam się bardzo mocno nie zgadzam: ślepego podążania za religijnymi dogmatami (ale nie samej religii, na koniec odcinka Doktor to podkreśla) czy też kapitalizmu.
Ale to oczywiście tylko dodatki, takie pyszne przyprawy, podobnie jak to, że akcja odcinka dzieje się wśród znanych z piątej i szóstej serii kleryków i ich Kościoła. Natomiast fabuła jest sama w sobie świetna: to jeden z tych niekonwencjonalnych odcinków, różniących się od zwykłych przygód. Bardzo lubię niestandardowe odcinki, pokazują siłę i niezwykłość serialu. Jak widać, nie potrzeba wcale galaktycznej stawki, żeby postawić Doktora przed przysłowiową ścianą.
Chociaż efektem ubocznym tego było to, że nie mógł zdziałać aż tak wiele. Może gdyby to Ruby wlazła na minę… Właśnie, Ruby. Jej też nie było jakoś dużo, pif-paf i sztywna od połowy odcinka, ale rozumiem, że Grand Moff Steven chciał bardziej skupić się na postaciach ekskluzywnych dla historii. I wyszło mu, seria zrobiła mały kroczek do odkupienia swoich mizoandryczych grzechów z Gwiezdnej bestii. Tutaj bowiem nie co innego jak miłość ojca do córki stanowi kluczowy element pokonania wroga w postaci kapitalistycznych maszyn „leczących”. W cudzysłowie ze względu na to, co naprawdę robią. I znowu geniusz moffatowego pisania: krytyka militarnego kapitalizmu, prywatyzacji służby zdrowia, eutanazji, a może wszystkiego naraz? Bardzo, bardzo solidny odcinek.
Filip Tokarzewski (The Philmer): Bum! Steven Moffat powrócił z hukiem, serwując nam naprawdę dobry odcinek. Moffat wylewa się już z samego pomysłu na fabułę – by na cały odcinek uwięzić Doktora na minie. Kwestie dialogowe takie jak „wszystko kiedyś zamienia się w plażę” aż kipią stylem tego scenarzysty, a do tego powraca w tym odcinku motyw militarnego kościoła, który nieraz pojawiał się w seriach, przy których to on był showrunnerem. Mamy też tutaj niespodziewanie przedwczesny debiut Varady Sethu, która ma wcielić się w towarzyszkę Doktora w kolejnym sezonie. Nie zdziwiłbym się, jeśli jest to podobna sytuacja, co z Freemą Agyeman w finale drugiej serii i po prostu Sethu zachwyciła producentów na tyle, że powróci w innej i większej roli. Chociaż biorąc pod uwagę ilość powracających wątków wprowadzanych przez Daviesa… Who knows…
Nie powiedziałbym, że jest to jakiś bardzo intensywny odcinek, co akurat jest zrozumiałe, bo doskonale wiemy, że Doktor jakoś się z tego wywinie. Jednak to, co mnie do niego przekonuje, to dobry komentarz polityczny na temat fanatyzmu religijnego oraz tego, jak kapitalizm napędza wojnę. Już obecnie, w naszej rzeczywistości, przeciwnik jest mocno odczłowieczany, zarówno przez propagandę, jak i przez nowoczesne bronie, takie jak drony bojowe. W Boom widzimy potencjalną kontynuację tego, tysiące lat naprzód. Miny poruszają się same, ambulanse zabijają żołnierzy, których leczenie byłoby zbyt kosztowne, a wróg nawet nie istnieje.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do strony wizualnej. Fakt, że Disney sypnął groszem na produkcję, nie jest na tym etapie niczym zaskakującym. Nie dziwi mnie więc, że i Doktor Who sięgnął po technologię Volume. Szkoda tylko, że nie wygląda to najlepiej (co, może poza pierwszym sezonem The Mandalorian, akurat jest normą w serialach Disney+), a te rzekomo zachwycające widoki obcej planety wyglądają strasznie sztucznie. To jednak nie zmienia faktu, że odcinek stoi na solidnym poziomie, a Moffat nadal ma w sobie to coś.
W ogóle podobieństw do pierwszych serii Daviesa ciąg dalszy – zwróćcie bowiem uwagę na ubiór Ruby w tym odcinku. Welcome back, Rose Tyler.
A wy co sądzicie? Może macie w jakimś aspekcie inne zdanie? Zapraszamy do dyskusji o nowym sezonie na naszym serwerze Discorda oraz na naszej grupie na Facebooku – TARDISawce, gdzie powstają spoilerowe wątki dyskusyjne. Nie może Was zabraknąć w ożywionych rozmowach, które mają tam miejsce właśnie teraz!