Gdy zwyczajność jest niezwyczajnością – Bill Potts a inne towarzyszki Moffata
Upłynęło już trochę czasu od emisji świątecznego odcinka, w którym pożegnaliśmy się z Dwunastym, Bill, Nardole’em oraz całą epoką i znowu zmuszeni jesteśmy czekać, zapełniając nadmiar wolnego czasu czymś nieco mniej ekscytującym niż premiery, czyli małymi wydarzeniami, refleksjami, wspomnieniami i podsumowaniami wszelkiego rodzaju, kształtu, smaku i faktury. Jednak, cytując Piątego Doktora, dla niektórych ludzi życie w całości składa się z małych, pięknych wydarzeń. Niech więc, rzekłszy nieskromnie, ten tekst będzie jednym z nich.
Era Moffata dobiegła końca, pozostawiając po sobie całe układy planetarne pełne nowych przyjaciół, potworów, pytań, odpowiedzi i możliwości. Na nocnym niebie gwiazdozbiory towarzyszek, tych najbliższych Doktorowi, tych, które na niego wpłynęły, poirytowały go, za które oddałby wszystko, świecą najjaśniej. Amy, Clara i Bill – to trzy najjaskrawsze z nich. Każda przywodzi na myśl inne wspomnienia, kolory, zachowania, inne priorytety, a wszystkie trzy razem stanowią jakże zróżnicowaną definicję towarzyszki Doktora według Stevena Moffata.
Najnowszą z nich jest, oczywiście, Bill Potts, którą dopiero co poznaliśmy, a już zmuszeni jesteśmy się z nią pożegnać. Ta istotna cecha jej obecności w serialu zdeterminowała niewątpliwie historię Bill – krótką, zamkniętą. Nie pozbawiła jej jednakże swoistości, wyróżniającej pannę Potts na tle pozostałych towarzyszek.
Pojawia się pytanie podobne do tego, które tak często, choć w innej formie, zadawane jest Doktorowi: jaka Bill? A, co ważniejsze, jaka jest Bill w porównaniu z Amy i Clarą? Czy w ogóle można dokonać porównawczej charakterystyki tych trzech pań, by zrozumieć lepiej Bill, skoro ta ostatnia na tak krótko zagościła w Doctor Who? Zawsze można spróbować; spróbować zrozumieć wyjątkowość Bill oraz to, na czym ta domniemana wyjątkowość polegała.
Towarzyszki Moffata to nie zbieranina piszczących panienek, które nieustannie trzeba ratować, ale samodzielne młode kobiety; złośliwe, dowcipne i uparte do niemożliwości.
Amy Pond – dziewczyna, która czekała. To w tym czekaniu zdaje się tkwić coś, co stanowiło o jej unikatowości – upór, złośliwość, pewność, lojalność, z jaką siedziała całą noc na podwórzu, czekając na kogoś, kto zapełni jej dziwaczne, trochę smutne życie w domu ze zbyt dużą liczbą pustych pokoi. Samotna dziewczynka wyrosła na pewną siebie młodą kobietę, której nikt i nic nie mogło wydrzeć wiary w wyimaginowanego przyjaciela z dzieciństwa. Pusty dom zapełniła wspomnieniami i marzeniami o tym, który nie przybył, samotność przemieniła w samodzielność i samowystarczalność, ale w gruncie rzeczy zawsze była dziewczynką siedzącą na spakowanej walizce przed domem. Fasada złośliwości, uporu, krzykliwości kryła wnętrze sentymentalnego dziecka, które potrzebowało przyjaciela – Rory’ego, Doktora i ucieczki od Leadworth na końcu wszechświata, z dala od dojmującego osamotnienia.
Clara Oswald – niemożliwa dziewczyna. Jej niezwykłość wyrażała się w nieustannym, nieprawdopodobnym powrocie zza grobu, wiecznym materializowaniu się w obrębie linii czasu Doktora. Rozwiązanie zagadki wiecznego powrotu związanego z rozszczepieniem Clary i rozrzuceniem jej licznych wersji w czasie i przestrzeni powinno ją uczynić dziewczyną zwyczajną, jednak ona w istocie nigdy nią nie była. Niemożliwość, nie mogąca już dłużej manifestować się w czymś niepojętym, zaczęła zjawiać się nagle pod postacią sprytu, ambicji, zaradności. Clara stała się niemalże rywalką Doktora. Jako pierwsza towarzyszka w historii stała się dla niego realną konkurencją na TARDIS – sama, wiedziona niemal niezdrową ambicją, zaczęła dążyć do dorównania mu. Ten upór zaprowadził ją aż do śmierci – ambicja zmieniła się w końcu w lekkomyślność. Clara uzależniła się od bycia z Doktorem, ale też niejako od bycia Doktorem. Być może jej historia stanowić miała dowód na to, że tylko Doktor jest Doktorem i tylko sam sobie jest on w stanie dorównać, a człowiek, nawet wybitny, nie może nim być? W TARDIS bowiem jest jeden Doktor – dla dwóch na zbyt długo nie ma tam miejsca.
Czy jednak śmierć powstrzymała Clarę? Znów: dziwne zabiegi, niespodziewany obrót wydarzeń, trochę cudzej ingerencji, własnych wyborów i panna Oswald stała się ponownie niemożliwą dziewczyną w pierwotnym znaczeniu tego terminu; już nie zwykłą, choć niesamowicie bystrą i ambitną, ale zupełnie, całkowicie niemożliwą, bo po prostu nieśmiertelną.
Clara była zatem niemożliwa cały czas – raz coś czyniło ją taką, a raz to ona sama taką się stawała.
Gdy mam określić Amy Pond jednym słowem, to na myśl przychodzi mi „upór”, w każdym dobrym i złym znaczeniu tego słowa; upór rozumiany jako lojalność, złośliwe obstawanie przy swoim, uparte samostanowienie.
Gdy zaś określić mam Clarę Owald, to słowo „niemożliwość” zdaje się być najbardziej odpowiednim; jest w nim bowiem cała ambicja, spryt, bystrość do granic możliwości, a nawet poza nie.
Kim jest jednak Bill?
Steven Moffat miał do dyspozycji jeden, ostatni sezon, co z pewnością wpłynęło nie tylko na same odcinki, czyniąc z nich zamknięte historie (podobne do tych z czasów, gdy pieczę nad serialem sprawował Russell T Davies), ale także na kreacje postaci. Szansa na przetrwanie nowych bohaterów, na ich ewentualne zapożyczenie przez następcę, była relatywnie mała, a nawet jeżeli faktycznie istniała, to Chris Chibnall mógłby przecież dowolnie postaci poprzednika modyfikować. Moffat zatem miał jeden sezon, by napisać żywe istoty, zamknąć je w miarę możliwości w pudełku kilku zaledwie odcinków. Jego wpływ na losy nowych bohaterów ograniczał się zatem tylko do nich.
W jaki sposób wpłynęło to na Bill? Podobnie, jak wpłynęło na całą dziesiątą serię; konieczność domknięcia postaci, ograniczenia komplikacji z nią związanych do minimum, uczyniła pannę Potts postacią podobną raczej do bohaterki z ery poprzednika Moffata. Choć to stwierdzenie niewątpliwie wydawać się może kontrowersyjne, bo przecież Bill to z całą pewnością nie jest Rose, nie jest to Martha ani Donna. Jest to niewątpliwie postać stworzona w wielkim czarnoksięskim kotle Stevena Moffata, a nie Russella T Daviesa; pewna w kwestii wyznawanych wartości oraz swojej tożsamości. Jest w niej ta sama pewność, którą, choć w innej formie, znaleźć można w Amy czy Clarze. Jest też jednak w niej coś, czego ani Amy, ani Clara nie miały – prawdziwa zwyczajność.
Bill Potts nie została ochrzczona żadnym fikuśnym mianem. Nie jest to dziewczyna, która czekała czy też niemożliwa dziewczyna. Bez względu na to, jak te dwa tytuły okazały się w przypadku Clary i Amy przewrotne, prawdziwe i fałszywe zarazem; Amy bowiem się w końcu doczekała, a Clara była możliwa i niemożliwa zarazem.
Bill Potts różni się jednak od Amy i Clary, po pierwsze, tym właśnie, że nie próbowano przypiąć jej oficjalnej łatki. Jest to tylko zwyczajna dziewczyna, która pracuje w stołówce uniwersyteckiej. I tu niektórzy (w tym i ja) westchnąć mogą nad tym, jak to serial zatoczył koło; Rose – zwykła sprzedawczyni albo Donna – zwykła kobieta bez perspektyw, a teraz znów – Bill, która serwuje ludziom frytki. Jeszcze inni mogą westchnąć nawet głośniej, dostrzegając większe koło – znów Doktor podróżuje z uczennicą, z podopieczną, na kształt swojej wnuczki, Susan.
To nie jest jednak jedyny wyróżnik. Zarówno Amy, jak i Clara były urodzonymi wojowniczkami, w ich naturze leżał upór, wola walki, odwaga, spryt i bystrość. A Bill? Bill to po prostu jedna z nas, jakaś kolejna młoda osoba, oglądająca filmy i seriale, zadająca miliony głupich pytań, mająca setki trywialnych skojarzeń. TARDIS jako bajerancka, futurystyczna kuchnia? Czemu nie! Bądźmy realistami i wypuśćmy trochę tego patosu z pomieszczenia kontrolnego! Gdzie tu jest łazienka? Nie dziwi was, że nikt o to wcześniej nie zapytał? Bill nie ma w sobie tej niekiedy aż nadludzkiej doskonałości; boi się, wielu rzeczy zwyczajnie nie wie, nie zawsze potrafi się zachować tak, jak byśmy tego oczekiwali po prawdziwej bohaterce, reaguje bardzo emocjonalnie, zamiast trzymać fason.
Bill Potts, w tym względzie, może być odpowiedzią na pytanie, o którym nie pomyśleliśmy nigdy, by je wprost zadać, a które było gdzieś tam, w naszej podświadomości zawsze (cóż, w każdym razie było w mojej!). A raczej na wiele pytań; wiele głupich i nieważnych pytań, których Amy i Clara nie zadawały, a połowa przeciętnych ludzi zadałaby je od razu… Jeszcze raz: gdzie jest łazienka? Przestraszyłam się i… muszę do łazienki!
Czy to pozytywne cechy? Czy wolimy, by bohaterki opowieści były faktycznie Bohaterkami przez duże „B”, bo to przecież fikcja i oczekujemy od niej, cóż… fikcji, czy też raczej wolimy bohaterki takie, jak zwykli ludzie, zadające miliony nieistotnych pytań? To nasz wybór. Pytanie: czy taka kreacja autorstwa Moffata była przekonywająca, czy może była jedynie marną imitacją zwyczajności? I pytanie: czy nas drażni sama Bill, bo jest po prostu Bill, czy też kochamy Bill za bycie Bill? Można by o tym dyskutować długo i zapewne każdy będzie miał tu swoje własne zdanie, którego gotów bronić przy użyciu szpady, selera, szalika, bananów i czego to tam jeszcze whovianie nie chowają po kieszeniach.
Nie da się jednak nie zgodzić z następującym faktem: Bill została stworzona jako zwyczajna, w najzwyczajniejszym rozumieniu tego słowa, bez komplikacji, podstępnej przewrotności, tak przecież charakterystycznej dla Stevena Moffata.
Nie można też zapewne mówić o Bill w zestawieniu z innymi towarzyszkami bez tak ważnego kontekstu, jakim jej orientacja. Wybuchły wokół niej całkiem zbędne spory i dyskusje goniące w piętkę i gryzące własny ogon. Bill jest pierwszą otwarcie homoseksualną towarzyszką i to także ją wyróżnia. Wyróżnia, ale także czyni (znów!) zwyczajną, choć pozornie jest to paradoksalne stwierdzenie. Nie mogę po prostu oprzeć się wrażeniu, miłemu wrażeniu, że ten otwarty i zdecydowany homoseksualizm Bill Potts, który wyraźnie ją przecież odróżnia od Amy czy Clary, jest czymś tak zwyczajnym, jak ona sama. Wspaniałość polega tu na braku czynienia z innej orientacji widowiska czy czegoś wyjątkowego, odmiennego, ale coś całkiem naturalnego. To znów jest wspaniały aspekt wątku Bill – asymilacja, normalność.
To te trzy niezwykłe elementy czynią Bill Potts inną od pozostałych towarzyszek Moffata: brak odgórnie przypiętej łatki wyjątkowości, zwyczajność osobowości, naturalność reprezentacji. Dojmująca pospolitość staje się w przypadku Bill czymś wyróżniającym; czymś, co ją odróżnia od innych towarzyszek.
Owszem, Bill nie pozostała całkowicie zwyczajna na stałe; najpierw została zamieniona w Cybermana, a potem zmieniła się w plamę ożywionego oleju, by wraz z uprzednio „zoleizowaną” Heather podróżować w czasie i przestrzeni jako szczęśliwa para, odzwierciedlając tym zarówno podróże Doktora z towarzyszkami i towarzyszami, jak i podróże Clary z Ashildr.
Nie to jednak w istocie uczyniło Bill niezwyczajną – tym, co naprawdę odkryło niezwykłość jej zwyczajności były podróże z Doktorem. Bez nich pannie Potts nie przytrafiłyby się niesamowite rzeczy.
Może warto w tym miejscu i wobec tego wszystkiego zapytać, czym w ogóle jest zwyczajność w Doctor Who? Czy którakolwiek towarzyszka czy też którykolwiek towarzysz Doktora była czy też był tak całkiem zwyczajny? Początkowo: tak, może tak. Czy jednak można pozostać zwyczajnym, gdy się z nim podróżuje? Czy więc było się doprawdy zwyczajnym też wcześniej, jeszcze przed poznaniem Doktora? Może niezwykłość jest czymś, co tkwi w każdym, a już na pewno w każdym, kto przekroczy próg TARDIS. Z chwilą jego przekroczenia po prostu sądzone jest tej niesamowitości się przebudzić, choćby się wydawało, że wewnątrz danego osobnika żadnej niezwykłości nie ma.
Czym w ogóle jest więc zwyczajność jako taka? Czymś relatywnym, wieloaspektowym? Niewątpliwie. Zatem także czymś tak umownym, jak ta osobliwa materia mogąca przybrać dowolną formę: plamy oleju, Heather czy Bill.
Ta względna zwyczajność panny Potts polegała na codzienności, a podstępna niezwyczajność właściwa Amy i Clarze polegała na pierwiastku przeznaczenia zawartego w ich historiach, niezwykłego zbiegu okoliczności. Bill Potts nie była nim naznaczona. Jej historia była mniej skomplikowana niż zawiłe koleje losu poprzedniczek, choć wcale nie zamknięta na trzy spusty (i w tym manifestuje się właśnie pióro Moffata, a nie Daviesa – w pozostawieniu wątku otwartego właściwie na oścież i nieco zagmatwanego). Nieprzewidywalne reakcje pozostałych towarzyszek, obarczonych wielkimi utrapieniami, zostały zastąpione prostszą, a dzięki temu bardziej pogodną naturą charakterystyczną dla niezłożonej historii osobistej. Ta niezłożoność wykluczała jednak niekiedy wahanie; Amy czy Clara zawahałyby się, czy Doktora zastrzelić, czy też nie, Bill zaś podjęła szybką decyzję, wynikającą właśnie z prostoty, z rachunku nieobciążonego niczym sumienia.
Bill Potts była inna niż pozostałę towarzyszki tak, jak i one różniły się między sobą. Ta ostatnia jednak zdeterminowana została przez czas antenowy i może powinniśmy być temu ograniczeniu wdzięczni, bo stworzyło ono (przynajmniej po części, złośliwie szturchając Moffata w łokieć) kogoś całkiem nieskomplikowanego, zupełnie naturalnego i trochę przeciętnego, po prostu takiego, jak większość z nas, prawdziwą zwyczajność czyniąc zarazem prawdziwą niezwykłością.