10 lat minęło – The Girl in the Fireplace

Niedopowiedziana postać, cudowna historia i skok na rumaku, czyli oglądamy historię najsłynniejszej kochanki króla Francji.

Rozpoczynając oglądanie Dziewczyny w kominku („The Girl in the Fireplace”), byłem nastawiony bardzo pozytywnie. Bądź co bądź to jeden z bardziej lubianych i chętniej polecanych odcinków pierwszych serii. I muszę przyznać, że w gruncie rzeczy mi się podobało, ale… Coś jednak zgrzyta za uszami. Całościowo podczas oglądania seans był niezwykle przyjemny, ale gdy zaczyna się analizować niektóre rzeczy, pojawiają się rysy. Może to wina poprzednich odcinków, które były prostsze fabularnie, ale też naprawdę dobre. Może przyczyną jest tu fakt, że Steven Moffat napisał w moim odczuciu dość ambitny scenariusz. I przypomniał mi tym samym przy okazji, że potrafi być dobrym scenarzystą, ale tylko wtedy, gdy pisze dwa poboczne odcinki na serię, a nie kreuje całą historię. Jaka więc była dziewczyna ukazująca się w kominku?

Zacznę może od krytyki, żeby na koniec było milej. Muszę się przyznać, że uwielbiam odcinki historyczne, pragnę większej ilości odcinków historycznych i ubolewam, że jest ich w sumie mało. Ale jednak trzeba przy nich pamiętać o zachowaniu pewnych standardów. Można tworzyć historie w oparciu o rzeczywiste wydarzenia, zachowując je niejako w tle (jak to było z Wikingami) lub odwoływać się do konkretnych postaci. Tę drugą ścieżkę wybrał Steven Moffat i niekoniecznie w pełni jej podołał. The Girl in the Fireplace-6-05-2016-3Jeanne Antoinette Poisson była postacią niezwykle skomplikowaną. Na potrzeby odcinka została natomiast niemiłosiernie spłaszczona, pozbawiona całej warstwy własnych problemów. Można powiedzieć, że tak musiało być, że odcinek trwa tylko nieco ponad czterdzieści minut, nie można się rozwlekać, gdy trzeba przedstawić jej podróżowanie dłuższą ścieżką i kolejne spotkania z Doktorem i robotami naprawczymi. Praktycznie zostało oddane tylko jej nazwisko, w pewnym stopniu zadziorny charakter, rezolutność (Doktor jakoś przyciąga takie postaci, szczęściarz) i jej relacja z królem Ludwikiem. Zabrakło natomiast dramatu wtedy, gdy pod koniec życia straciła znaczną część swojej urody i wpływów. Zabrakło trudów codzienności na dworze i ciężkiej pracy – jej życie zostało spłaszczone do podróżowania „dłuższą ścieżką” w oczekiwaniu na powrót Doktora i/lub robotów. Dobrze, że chociaż w ostatnich scenach pokazano autentyczny żal króla Ludwika, który w rzeczywistości także mocno przeżył odejście swojej kochanki. Jednak warstwę historyczną można i wypadałoby dopracować. Nawet jeśli niekompletnie, to w niektórych kwestiach były ku temu możliwości.

Skoro już skończyłem się pastwić nad warstwą historyczną scenariusza, to paradoksalnie sobie zaprzeczę i powiem, że całościowo jest to naprawdę niezły odcinek. Mamy ciekawą historię, dobry pomysł na jej realizację, przemyślanego, tykającego, ale groźnego przeciwnika The Girl in the Fireplace-6-05-2016-1(który mimo pewnych podobieństw w poruszaniu się, przewyższa pod każdym względem trzeszczące manekiny z pierwszej serii). I koń! Kto by wpadł na to, żeby na statku kosmicznym umieścić konia? A Moffat to zrobił i jeszcze udowodnił, że w jego odcinkach żaden element nie znajduje się przypadkowo, bez powodu, bo w końcu ten koń został wykorzystany. Dobrze, że jeszcze wtedy nie był showrunnerem, bo czekalibyśmy na to do czwartej serii. Podobnie jak na wytłumaczenie, proste, wręcz banalne, ale jakże istotne – dlaczego roboty potrzebowały właśnie mózgu Madame de Pompadour. Odcinek jest w cudowny sposób wewnętrznie domknięty i za to należy go chwalić. Po prostu przyjemnie się go ogląda, choć mnie osobiście zawodzi zakończenie – Reinette należała się podróż TARDIS (nawet jeśli miałaby pozostać niepokazana). Nieco naciągany wydaje mi się też sposób powrotu Doktora do swoich czasów, wiadomo, że musiał wrócić, ale mógłby się przy tym aż tak nie cieszyć.

O aktorach dziś krótko. The Girl in the Fireplace-6-05-2016-2Po ostatnim odcinku, w którym Mickey przemknął mi prawie niezauważony i był nieirytujący, dziś to nadrobił z nawiązką. Nie wiem właściwie, po co on jest. Jeszcze w odcinkach, które dzieją się na Ziemi i może się gdzieś włamać na komputerze, ale zasadniczo trzyma się z daleka, da się przeżyć. Ale jęczący, skomlący, narzekający, bojący się wszystkiego Mickey jest totalnie nie do strawienia. I ja nadal nie mogę zrozumieć jego relacji z Rose. Co do Rose, w tym odcinku niezbyt była sobą. Wyrozumiała dla innej kobiety, którą zainteresował się Doktor i współczująca. Spokojna i opanowana (widać, że procentuje czas spędzony z Doktorem). I w sumie za bardzo nie wiem, jak to ocenić, nie była sobą, nie była też specjalnie wyrazista, mocno nijaka. Wolałbym nie widzieć takiej Rose często. Ale ta dwójka pozostawała w tle. David Tennant i Sophia Myles naprawdę bardzo dobrze się zgrali. Wzajemnie się czuli i rozumieli. Szczególne ukłony w stronę odtwórczyni Madame de Pompadour, która w obrębie jednego odcinka musiała pokazać ponad 20 lat życia jednej postaci. I zrobiła to naprawdę przekonująco. Wyraźnie widać wzrastającą dojrzałość, mądrość, spryt, ale też powoli przerastające ją doświadczenie podróżowania swoją „dłuższą ścieżką”. The Girl in the Fireplace-6-05-2016-1I ten moment, w którym „wchodzi przez drzwi raz otwarte” i odczytuje cierpienie i samotność Doktora, co niewątpliwie w pewnym sensie rzutowało na ich relację. Jedyne czego bardzo żałuję i o czym już wspomniałem, to brak choć jednej przygody Doktora z Reinette. To byłoby coś cudownego.

Natomiast na koniec chciałbym zwrócić uwagę na element i na ludzi, którzy zazwyczaj pozostają w cieniu. Cała oprawa techniczna. Od muzyki Murraya Golda, w którą w tym odcinku szczególnie warto się wsłuchać, a nawet i bez tego mistrzowsko podkreśla ona i wzmacnia atmosferę. Przez świetne oddanie realiów kostiumami i wystrojem wnętrz. Nie tylko na dobrze ucharakteryzowanych robotach, ale też na tych wszystkich uczestnikach balu, którzy gdzieś tam w tle umykają, wrzeszcząc przeraźliwie ze strachu. Przez suknie samej Madame de Pompadour, za każdym razem inną, za każdym razem świetnie dopasowane. Po wystrój tego Wersalu, także oddany z dbałością o najmniejsze elementy. The Girl in the Fireplace-6-05-2016-5I nawet na koniec o taki detal, że wyjazd z Wersalu nie odbywa się zawsze piękną, olśniewają aleją, ale też jest tam straszne błoto, gdy spadnie deszcz. I za to należą się brawa.

Ogólnie dużo ponarzekałem, ale ostatecznie odcinek oglądało się bardzo dobrze i z przyjemnością będę do niego wracał. Może w tym tkwi sęk, żeby nie wszystko było idealnie wyważone jak w poprzednich trzech odcinkach, do których przyznam szczerze (może poza Zjazdem absolwentów („School Reunion”)) nie będę wracał z taką przyjemnością i wielką chęcią. Ten odcinek, mimo swoich niedociągnięć, był po prostu świetny. Godny polecenia znajomym, którzy dopiero zaczynają przygodę z Doktorem. Godny oglądania i cytowania. Po prostu brilliant.

A jaką wy macie opinię na temat tego odcinka? Piszcie w komentarzach!



Mateusz K. - sympatyczny student geografii, miłośnik literatury przygodowej i takiego też kina. Dziwny człowiek, który uwielbia psychologię i amatorsko się nią zajmuje (obserwuje ludzi). Poza tym bardzo lubi pisać.

Gallifrey.pl  wszystko o serialu Doctor Who

5 thoughts on “10 lat minęło – The Girl in the Fireplace

  1. Zgadzam się, że to wspaniały odcinek, zwłaszcza od strony technicznej (było chyba w Confidentialach, jak RTD mówił, że chciał wyrzucić z powodów finansowo-logistycznych konia, ale Moff go błagał tak długo, aż się zgodził <3) i ogólnie chemia między Davidem i Sophie (ploteczki, ale był coś takiego, że oni wtedy/po tym się nawet spotykali przez jakiś czas? w każdym razie, widać, że tam aż iskrzy i to się super wpasowuje w charakter opowieści). Ale obiecałam Mateuszowi polemikę, także tego. :3
    Robiłam trochę resarchu przy artykule o Madame de Pompadour i wydaje mi się, że od strony historycznej jest bardziej niż poprawnie (jak na DW oczywiście). Co do spłaszczania postaci – nie wiemy, kim była Reinette i cokolwiek by tam dopisano, nie byłoby prawdopodobnie poprawne historycznie, więc sam fakt, że Moff pozostał wierny duchowi jej postaci i napisał ją bardzo spójnie, uwzględniając dojrzewanie – to już zasługuje na podziw. I jasne, że brakuje trochę pokazania, że życie na dworze bywało bezwzględne i było czymś więcej niż balami i wyglądaniem ładnie, ale wydaje mi się, że w tym odcinku ważniejsza była jednak relacja Reinette z Doktorem i jego emocje, niż ukazanie jej życia. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że Moffat trochę odwraca role, to Doktor jest tym, który się czegoś od Reinette uczy, wpada w jej życie i próbuje sobie poukładać to, co o niej wie, w związku z czym Reinette musi pozostawać pewną tajemnicą także dla oglądającego. Zresztą to jest w ogóle postać, która sama trochę kokietuje tą tajemniczością i stara się udawać, że świetnie się bawi, dzięki czemu kiedy jest przerażona lub smutna budzi to o wiele mocniejsze emocje.
    I jeszcze co do Mickey'a i Rose – podwójnie nie. Po pierwsze nie odniosłam wrażenia, żeby Mickey był "skamlący", jest przestraszony, bo jest to jego pierwsza podróż w TARDIS i nie zachowuje się wcale dużo gorzej niż Rose na swojej pierwszej wycieczce, po prostu Mickey musi jeszcze dopasować to co widzi do wyobrażeń, które do tej pory miał na temat podróżach z Doktorem, plus poradzić sobie z tym, że oboje Doktor i Rose traktują go trochę jak piąte koło u wozu (to takie zabawne, Doktor pozwolił zachować Rose Mickey'a, więc ona powinna mu pozwolić wziąć konia, hahaha…). No i właśnie Rose, z jednej strony trochę ucieszona, że może wreszcie pogodzić przyjaźń z nie-do-końca-byłym chłopakiem i podróże z Doktorem, z drugiej strony trochę zdenerwowana, wręcz zażenowana jego zachowaniem… No i Mickey przypomina jej, że nie jest jedyną kobietą w życiu Doktora, co musi być irytujące, bo uderza w tą młodzieńczo zazdrosną część psychiki Rose. I Rose tę zazdrość okazuje, kiedy Doktor przybywa im na ratunek w ostatnie chwili, ale z drugiej strony okazuje empatię wobec Madame de Pompadour, jakby chciała udowodnić wszystkim, że też zasługuje na zaufanie Doktora (zresztą, spotkanie z Sarą Jane też ją musiało czegoś nauczyć…). I na koniec nie zatrzymuje Doktora, przed uratowaniem Reinette, nie płacze, bo to też nie jest i nie była nigdy postać, która chciałaby kimkolwiek manipulować, plus jej spokój i opanowanie biorą się z tego, że czuje się odpowiedzialna za Mickey'a i gdyby została z tym wszystkim sama zachowywałaby się pewnie całkiem inaczej, ale Rose ma od zawsze ogromne poczucie odpowiedzialności, które widać zwłaszcza w czwartej serii, kiedy trochę dorasta i tutaj ujawnia się w tym, że stawia uczucia Doktora i Mickey'a ponad swoimi. Czy już wspominałam, że uwielbiam Rose w tym odcinku?
    I ostatecznie nie zgadzam się też z tym, że jakość odcinka bierze się z jakichś drobnych ale, perfekcja tego odcinka bierze się imho przede wszystkim ze świetnego scenariusza (jednego ze spójniejszych i inteligentniejszych w całym New Who) i więcej niż dobrego aktorstwa.

    1. Ach, że też zapomniałem, że miałaś o niej tekst :D
      Jak napisałem – mnie brakuje jej postaci, jako jej. Nazwać by ją Jeanne de Boumplin (brzmi francusko, nie?) i niczego by nie trzeba było zmieniać. Była po prostu francuską arystokratką czekającą na Doktora, a jednak trochę o Madame de Pompadour wiemy. Zabrakło mi nieco takiej historycznej indywidualizacji postaci.
      Co do Mickeya krótko – nie przepadam za nim, bo jest postacią, która w moim odczuciu niczego pozytywnego nie wnosi. Jeśliby go usunąć, to nic negatywnego by się nie stało. I takich postaci nie cierpię. Bez względu na odcinek.
      Rose to tylko kwestia tego, że dla mnie ta postać była tu inna, nie pasowała mi do całości kreacji (owszem, jest dojrzała, ukształtowało ją życie bez ojca na blokowisku), ale jednak generalnie pokazuje nam zupełnie, co innego. Z jednej strony absolutnie to rozumiem, nie potępiam jej, ale po prostu subiektywnie mi to do niej nie pasuje :)

  2. Jak dla mnie bez żadnych wątpliwości najlepszy odcinek 2 serii. Dla mnie w tym odcinku Rose też zachowywała się zupełnie inaczej niż zwykle, ale wyróżniała się w tym wypadku na plus raczej, aniżeli na minus, jak twierdzi twórca artykułu. Mickey’a nigdy nie darzyłem jakąś szczególną sympatią, ale traktowanie go przez Doktora zawsze odbierałem z pewnym niesmakiem. Jeszcze gorzej odbierałem traktowanie go przez Rose, ale w tym odcinku o dziwo nie ma tego zbyt wiele, co tylko daje jak dla mnie kolejny (choć to trochę naciągany plus, bo raczej za to, że nie robiła czegoś za co daje na ogół minus).

    Pewne rzeczy z życia Madame de Pompadour może i można by było dodać, ale odcinek opowiadał pewną, bardzo konkretną historię, a nie przekrojowo opisywał jej życie. Zwłaszcza, że pewna aura tajemniczości, która ją otaczała w odcinku jak dla mnie mocno sugerowała wielowarstwowość postaci, co jest lepsze niż skazana na niepowodzenie próba ukazania tych wielu warstw na przestrzeni krótkiego odcinka (podobnie później postąpiono z Szekspirem, co było moim zdaniem dobrym krokiem).

  3. Tak po przeczytaniu tego i przemyśleniu dochodzę do wniosku, że mimo uwag chyba to jest też mój ulubiony odcinek Moffata (za którym w Doktorze generalnie nie przepadam) :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *