10 lat minęło – Smith and Jones
Martha Jones, kosmiczna policja i ssący kosmita, czyli wracamy z trzecią serią w odcinku „Smith and Jones”!
Ach, co to jest za powrót serii! Gdybyś ktoś pytał, jak przyjemnie, choć z przytupem zaczynać nową serię, to ten odcinek można byłoby wskazać jako jednego z faworytów. Kolejny raz widzę to, czego brakuje u Moffata. Subtelnego wyrażania emocji i operowania nimi. Uśmiechnięty Steven lubi tak czasem wylać na widza wiadro skrajnych emocji, bardzo silnych, a my sobie z tym radźmy. Tymczasem tutaj mamy delikatną grę smutkiem i radością Doktora, fascynacją i przerażeniem Marty. Plus świetnych kosmitów. Doktor wciąż w smutku po odejściu Rose i przygodzie z Donną. I scenariusz, który przenosi nam ziemski szpital na Księżyc. A tam pojawiają się kosmiczne nosorożce. Co prawda jest to odcinek z gatunku tych, których tradycyjnie nie lubię, bo odbierają doktorowym przygodom pierwiastek prawdopodobieństwa, ale czego się nie robi dla racji pana Saxona. A na co mogliśmy zwrócić uwagę w odcinku otwierającym trzecią serię?
Tym razem z początkiem nowej serii nie oglądamy nowego Doktora, ale za to możemy poznać nową towarzyszkę. I wbrew pozorom to było dużo trudniejsze zadanie dla Russella T Daviesa niż kreowanie nowego Doktora. Bo z jednej strony Billie Piper ustawiła poprzeczkę bardzo wysoko, Rose zbliżyła się do Doktora jak chyba żaden inny towarzysz wcześniej (choć może paru by się znalazło), będąc oryginalną, choć zwykłą prostą dziewczyną. Wzorzec praktycznie nie do podrobienia. Z drugiej strony chcąc wprowadzić towarzyszkę trzeba również uniknąć dość powszechnej w świecie filmowo-serialowym sytuacji, gdzie tym, co określa bohaterkę, jest jej płeć. I RTD zdecydował się na moim zdaniem ogromne ryzyko – wprowadzenie towarzyski wyważonej i wykształconej, o której ogólnie można powiedzieć, że jej się w życiu powiodło (mimo kłopotów rodzinnych – choć akurat ona świetnie się dogaduje ze wszystkimi jej członkami). Towarzyszki będącej od a do z zupełnym przeciwieństwem Rose. Która pomimo „transferu genetycznego” w formie pocałunku nie zakochuje się na zabój w Doktorze od pierwszego wejrzenia, jest raczej zachwycona szansami i możliwościami, zupełnie nowym, nieznanym światem, ale niezauroczona w szalonym kosmicie. Martha Jones wydaje się być idealną odskocznią po Rose i świetnym ruchem RTD już na samym początku.
Oglądając i myśląc o przeciwniku w tym odcinku miałem pewne wątpliwości. Bo z jednej strony koncepcja kosmicznego wroga, który krwią ludzką zarówno się żywi, jak i wykorzystuje ją to genetycznego upodobnienia się do człowieka nie jest w żaden sposób nowa. Plasmavore nie jest ani czymś świeżym, ani oryginalnym. Z drugiej jednak strony, o dziwo, wcale to nie przeszkadza. Może ze względu na naprawdę przegenialną kreację Anne Reid, która potrafiła oddać pewność siebie, spryt i przebiegłość kosmity, także spokój i władczość, a w początkowej fazie typową „babciność” Florence Finnegan. Bardzo często, gdy w filmach i serialach pojawia się postać młodsza lub wręcz z innego świata „wchodząca” w ciało starszej osoby, wygląda to nierealistycznie, sztucznie, ale tym razem zupełnie tak nie było. I może właśnie dzięki temu wyczuciu oraz kunsztowi aktorskiemu pozornie wtórny wzorzec adwersarza nie odpycha, a wręcz może zainteresować.
Ale byli też oni… Judoon. Z którymi mam pewien problem, ponieważ większość opisów odcinka klasyfikuje ich jako przeciwników. I owszem, chcieli w pewnym momencie zabić Doktora, owszem niezbyt subtelnie porwali szpital z Ziemi na Księżyc nie przejmując się zbytnio ludźmi i czymkolwiek poza swoim celem. Mimo to czy naprawdę należy ich klasyfikować jako przeciwników? Nie czynili zła jako takiego, po zakończeniu akcji szpital wrócił na swoje miejsce, a ich celem było znalezienie i ukaranie mordercy, w czym trzeba przyznać wykazali się imponującą skutecznością. Sprawiedliwość jest szybka – powiedział jeden z Judoon. Błyskawicznie osądzali o winie, wydawali wyrok i wykonywali go. Można mieć wątpliwość, na ile ci „kosmiczni policjanci” zachowywali się moralnie i właściwie – stosowali raczej taktykę po trupach do celu. Egzekucja na przerażonym pacjencie, który rzucił w jednego z Judoon wazonem jest sztandarowym wręcz przykładem nieadekwatności kary do winy, ale skoro rzeczywiście zostali zaatakowani, to nie mieli prawa się bronić? Zacząłem się swoją drogą zastanawiać, na ile wzorzec kosmicznej policji jest (może zaplanowanym przez twórców?) odzwierciedleniem realnej policji – często (powtarzam: często) również brutalnej, butnej, dążącej po trupach do celu, ale jednak w tym kosmicznym przykładzie niesamowicie skutecznej i w jakiś sposób sprawiedliwej. Może to rzeczywiście jest nawiązanie? I po przeanalizowaniu tego wszystkiego nadal stwierdzam – dla mnie Judoon byli ważnym i fascynującym elementem fabuły, ale nie byli przeciwnikiem. Zresztą bądźmy szczerzy: kosmiczna policja w formie wielkich, opancerzonych nosorożców – to jest po prostu super!
Na koniec nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednym elemencie – muzyka! O Murrayu Goldzie można mieć różne zdanie, na pewno jest bardzo utalentowanym, oryginalnym kompozytorem, choć momentami zdarza mi się czerpać z własnych wzorców, a innym razem znów przynudzać. Ale czasem jak coś stworzy, to kapcie z nóg spadają (jeśli się je akurat nosi). I podobnie jak to było przy Doomsday w finale ostatniej serii, tak i przewijający się przez ten odcinek Martha’s Theme zaliczają się zdecydowanie do tej ostatniej kategorii. Utwór bardzo niejednolity, ale przez to idealnie wpisujący się niejednolitą atmosferę tego odcinka. Od pewnej tajemniczości, tak potrzebnej przy poznawaniu Doktora przez nowego towarzysza, przez szybkie żołnierskie rytmy przy pracy Judoon, ale i podniosłość związaną z lądowaniem ich statku na Księżycu. Otwór idealnie wyważony, ale również dopasowany do tego odcinka. I przede wszystkim interesujący muzycznie, takich motywów powinno być jak najwięcej.
A Doktor? Doktor jak zwykle, szalony, sprytny, odważny, głodny przygód i zabawy. Incydentalnie bosy. Na więcej zachwytów przyjdzie czas później, bo w tym odcinku John Smith nie grał pierwszych skrzypiec. Wpisał się w całość koncepcji może nie jakoś szczególnie spektakularnej (poza teleportacją szpitala), ale na pewno w jakiś sposób charakterystycznej i zapadającej w pamięć. Bo może nie wszyscy pamiętają Plasmavore’a, ale kto nie pamięta Judoon? Kto nie pamięta szpitala na Księżycu? Kto nie pamięta, że to właśnie tam pojawiła się po raz pierwszy Martha Jones? Kto nie pamięta bosego Doktora? Eee, nie, to akurat może się zdarzyć. Ale zdarzyło się też, że odcinek nieobfitujący w fajerwerki zapadł w pamięć. I to bardzo dobrze o nim świadczy.
A jaką wy macie o nim opinię? Piszcie w komentarzach?
Jeden z moich ulubionych odcinków, posunę się do tezy, że niedoceniany. Wszystko w nim uwielbiam: Marthę i jej rodzinę (ciąg telefonów w dwie minuty nam wstępnie charakteryzuje sześć osób!), Doktora w nowym garniturze, padający w górę deszcz (właśnie za takie pomysły uwielbiam Doktora Who – zamienianie zwykłego w niezwykłe), szpital na księżycu, Judoonów i ich bardzo charakterystyczny język. Świetny kandydat na pierwszy odcinek dla nowowchodzącego w fandom. Nie zgodziłabym się tylko, że Martha nie jest zauroczona Doktorem od początku – mówi mu co prawda, że nie jest „remotely interested”, ale jednak pyta „that was nothing?”, zauważa, że się przebrał, reaguje na jego sygnały. Gdzieś tam już się pojawia zainteresowanie samym Doktorem i to jest inne niż w przypadku Rose, która Dziewiątego w kategoriach partnera chyba nigdy nie postrzegała.
„That was nothing” bym raczej rozpatrywał w kategorii, że kto nie doceni dobrego pocałunku :D
Ale może i jakośtam się tym Doktorem zainteresowała, a po prostu przy Rose wygląda to jak nic.
Bardzo dobry odcinek wprowadzający nie tylko fajnych kosmitów, ale i jedną z moich ulubionych towarzyszek wszech czasów :)
Ja tam lubię ten odcinek, jest w nim coś takiego „swojskiego” czego zawsze brakowało mi od 5 sezonu
Mam jeszcze takie pytanie – czy autor tekstu nie wygłaszał przypadkiem prelekcji na whomanikonie o Moffacie? Parę poglądów mi się zgadza, imię chyba też :)
Wygłaszał, wygłaszał :)
Ba, robiłem tego samego dnia prelekcję i ten tekst, więc nawet jedno sformułowanie jest dokładnie takie samo ;)