10 lat minęło – 42
Odliczanie, płoń ze mną i zwiastun Chrisa Chibnalla, czyli oglądamy odcinek 42 dziesięć lat po premierze. Seria trzecia powróciła po tygodniowej przerwie (co jest świetnym zabiegiem, choć oficjalnie tłumaczonym transmisją konkursu Eurowizji), a Marta znalazła się (pomimo niepokoju matki) jako pełnoprawna towarzyszka na pokładzie TARDIS. Autorem scenariusza jest Chris Chibnall, który od przyszłego roku zostanie showrunnerem serialu. Czego chcieć więcej, żeby oglądać ten odcinek?
Pierwszym moim skojarzeniem z 42 jest serial 24 godziny, podejrzewam zresztą, że całkiem zamierzonym. Proste przestawienie cyfr, jak również akcja odcinka dziejąca się niemal w czasie rzeczywistym są dość wyraźnymi nawiązaniami. Z drugiej strony te 42 minuty są też przeciętnym czasem trwania odcinka w New Who, a tym razem od początku mamy odliczanie, kiedy się odcinek skończy. Bynajmniej jednak na to nie czekamy, a konstrukcja akcji powoduje, że ani przez chwilę się nie nudzimy. Mamy tylko 42 minuty i musimy o tym pamiętać – nie ma więc czasu na rozległe wprowadzenia, prezentacje postaci i tła. Od razu zostajemy rzuceni w wir wydarzeń, od razu zbliżamy się do słońca, o które rozbijemy się za kilkadziesiąt minut. Nie ma nawet czasu pójść po herbatę w jakiejś dłużyźnie (dobrze, że przyniosłem sobie cały dzbanek wcześniej), bo zwyczajnie tych dłużyzn i przestojów nie ma. Postaci poznajemy gdzieś w trakcie, po tym, co robią, a nie co mówią. Podobnie imiona słyszymy wykrzykiwane w rozkazach i zawołaniach, nie dlatego, że się przedstawiają. Bo nie ma na to czasu. Z jednej strony zegar obwieszcza kończący się czas, z drugiej tajemniczy pasożyt przejmuje organizmy niektórych członków załogi, a innych zabija. A do tego gdzieś w tle trwa próba dotarcia Marty i Rileya przez trzydzieści par drzwi zamkniętych pytaniami, na które nie można odpowiedzieć błędnie. Prawdziwe szaleństwo. I gdy już myślimy, że tak dotrwamy do końca, to Marta wraz z Rileyem zostają wystrzeleni kapsułą w stronę słońca. Całość okraszona fajnymi smaczkami – wiele tysiącleci później Elvis i Beatlesi są klasyką ludzkiej muzyki, a sam Doktor (w idealnym kontekście) mówi „Here comes the sun”, co jest tytułem piosenki Beatlesów właśnie. Odcinek szybki, konkretny, bez chwili oddechu i świetnie się spajający.
Rozbawił mnie pierwszy pomysł, który przyszedł mi po obejrzeniu odcinka – jest on krytyką odnawialnych źródeł energii. W końcu mamy korzystanie z paliw/energii słońca (co jednak jest nielegalne!), a samo słońce okazuje się być żywe i bardzo zbulwersowane faktem pobierania z niego energii. Jednak krytyki odnawialnych źródeł energii się po BBC nie spodziewam, trzeba więc szukać innych nauk (lub „nauk”) płynących z tego odcinka. A może miał on być po prostu dobry, bez głębszego sensu? Nie, to raczej nie Doktor Who. Burn with me. Płoń ze mną. Proste, choć zarazem przerażające słowa, którym w końcu ulega sam Doktor. Idea słońca, które żyje, ma świadomość i potrafi częścią tej świadomości zawładnąć człowiekiem, doprowadzić do jego przemiany. Słońce, które się mści i żąda oddania wyrwanej części siebie. A nikomu nie przyszło do głowy, żeby sprawdzić, czy żyje, bo przecież to słońce. To nieco przerażająca wizja, że coś, co uważamy za zwyczajne, za pozbawione życia, za coś, z czego możemy skorzystać może pewnego dnia okazać się zupełnie inne, przekroczyć nasze wyobrażenia. I w tym kontekście odcinek jest świetny, bo przypomina nam, że nie po wszystko możemy bezkarnie sięgnąć, nie wszystko należy do nas i może się zemścić w zupełnie niespodziewanym momencie.
Co ten odcinek może nam powiedzieć o przyszłym showrunnerze? Sam w sobie jest bardzo dobry, choć formuła odliczania w czasie rzeczywistym jest ryzykowna, trzeba uważać, żeby w międzyczasie nie było dłużyzn, tym razem wyszło to jednak idealnie. Czy możemy na podstawie wnioskować, jak kreować historie będzie Chris Chibnall. Niekoniecznie, Steven Moffat tworzył świetne pojedyncze odcinki za czasów RTD, jednak podczas bycia showrunnerem lubi czasem zdemolować wszechświat, raz, dwa, ewentualnie siedem. Więcej o samym Chibnallu może powiedzieć nam Broadchurch (kto nie wiedział jeszcze ostatniego sezonu, to niech nadrabia), choć tutaj też możemy zaobserwować kilka interesujących faktów. Po pierwsze naprawdę dobre wprowadzenie postaci, nie poprzez słowa, ale przez to, co się dzieje. Nawet postać Korwina (bez muszki), który przez większość odcinka chodzi z zakrytą głową chrypiąc „Burn with me” jest rozbudowana na tyle, że nie mamy wrażenia płytkości. Inną ważną cechą jest budowa odcinka. Oczywiście każdego nie zbudujemy poprzez odliczanie, bo to byłoby nudne, natomiast właśnie brak nudy jest tym, co możemy zauważyć u Chibnalla. Gdy już myślimy, że Korwin zginął, on jednak wstaje. Gdy myślimy, że największym problemem Marty i Rileya pędzących przez zagadki będzie niedostatek czasu lub błędna odpowiedź, za ich plecami pojawia się również owładnięty przez słońce Ashton, który wystrzeliwuje ich w kapsule w stronę słońca. Gdy myślimy, że demon zostanie spokojnie wymrożony w ciała Doktora, wówczas jednak zostaje wyłączony prąd, co przerywa zamrażanie. Znają to dobrze fani Broadchurch – jeśli wydaje ci się, że coś wiesz, to zaraz okaże się, że jednak nie. Nie za pomocą zmyślnych przemilczeń i cliffhangerów, ale po prostu inteligentnych zwrotów akcji. Jeśli tak będzie wyglądać od przyszłej serii Doktor Who, to ja narzekać nie będę.
Kolejny też raz pojawia się motyw Doktora-boga i powoli zaczyna mnie to irytować. Większość towarzyszy bardzo wierzyła w Doktora, że we właściwym momencie się pojawi. Natomiast w przypadku Marty dzieje się to ostatnio praktycznie co odcinek, Doktor przybędzie, na pewno, nic go nie powstrzyma, nie ma sytuacji, z którą by sobie nie poradził. O ile wchodząc do TARDIS była spokojna i racjonalna, teraz taka bywa, ale na pierwszy plan wybija się to, że Doktor pomoże. Na pewno. Ponad wszystko. Ja oczywiście rozumiem, pokazujemy wiarę, wiara jest ważna, wiara czyni cuda, bez wiary trudno żyć. Zestawiamy głęboko wierzącą Martę z Rileyem, który otwarcie przyznaje, że w swoim życiu nigdy nie miał w co ani kogo wierzyć. W końcu też widzimy Doktora, który ryzykuje własne życie, żeby tej wierze w siebie sprostać. Tylko dokąd nas to prowadzi? Widzimy, że Marta już godzi się ze śmiercią, resztki wiary w niej umierają, dzwoni do matki i żegna się z nią. Świetną rolę pełni tu właśnie pani Jones, która kontaktuje się przeciw Władcy Czasu (któremu od samego początku nie ufała) z wciąż tajemniczym (i wdzięcznym) panem Saxonem. Niewiele zabrakło, a Marta by zginęła, przepadła. Podobnie w pewnym momencie ufała Rose i skończyło się, jak się skończyło. Ale kolejny ratunek usypia jej czujność, gubi jej początkowy racjonalizm, co jest rozwojem postaci w zdecydowanie złą stronę. Mimo to, że Marta dostała w końcu klucz do TARDIS, a Doktor nawet próbował powiedzieć jej o regeneracji.
42 to odcinek bardzo, bardzo dobry. Ogląda się go bez przerwy, z przyjemnością. Może nie jest to jakaś historia, którą się pamięta jako jedną z najwybitniejszych (chociaż mnie osobiście przerażające „Burn with me” zostało w głowie już po pierwszym oglądaniu wiele lat temu), ale po zastanowieniu zapewne wiele osób chętnie by do tego odcinka wróciło. Bo jest szybki, solidny i konkretny. I daje nam nadzieję (choć jeszcze nie prognostyk) na dobre czasy Chrisa Chibnalla.
A jakie Wy macie opinie o tym odcinku? Piszcie w komentarzach.
No ja bardzo przepraszam, ale Davida Tennanta w tym odcinku przydałoby się docenić. Jak on walczy z tym opętującym go słońcem. Jak on się boi.
Co do Marthy i wiary – według mnie wiara jest po prostu tematem tego sezonu (okej, może wiara i człowieczeństwo). Przecież kulminacyjna chwila w finale to ludzie wierzący w Doktora i dosłownie dający mu moc. Nawet jego uniesienie się w górę jest nawiązaniem do Jezusa, a Martha jest w pewnym sensie jego apostołem, gdy o nim opowiada i, no właśnie, w niego wierzy. Bo kurczę, dla niej to wszystko, co my oglądamy, jest realne. W ciągu jakichś pierwszych trzech dni ich znajomości Doktor uratował szpital z tysiącem osób, Ziemię przed inwazją i kupę ludzi na podziemnej autostradzie. Jak ona może w niego nie wierzyć? Gdyby nie wierzyła, nie byłaby realistyczna. To jest w ogóle bardzo ciekawe, jak to, czym Doktor jest dla Rose, Marthy i Donny bardzo się różni, bo Martha chyba była na tę wiarę szczególnie podatna. Albo po prostu taki był temat sezonu :)
Fajne w tej wierze Marthy jest to, że ona jej nie blokuje – gdy Martha może, działa, a nie siedzi z założonymi rękami, bo Doktor przyjdzie i wszystko załatwi. Nie, jej się włącza wiara, gdy sama już nic nie może zrobić. Czy jest to niebezpieczne? Trochę tak, bo przecież podróżowanie w TARDIS to ogromne ryzyko i warto sobie z tego zdawać sprawę. Z drugiej strony, jak dobrze byłoby mieć takiego Doktora, w którego można byłoby wierzyć.
A odcinek świetnie trzyma w napięciu. I zawiera wesołe liczby pierwsze. Przesłanie? Nie kombinowałabym bardziej niż: wszędzie może kryć się życie, nie bądź człowieku taki krótkowzroczny, samolubny i pazerny.
Świetny komentarz, aż sobie zapisałam w zeszycie DW (mam specjalny) o nawiązaniu do Jezusa, Marcie jako apostołce i wierze w Doktora dającej mu moc :)
Odcinek pamiętny (a który z Davidem nie był pamiętny ? :P ) i Chrisa Chibnalla (oj, chciałoby się za jego kadencji odcinków jak w erze RTD :P Jestem za takimi odcinkami jak ten :)
„Jak on walczy z tym opętującym go słońcem. Jak on się boi.” – aż mi stanęły przed oczami te sceny z Davidem, aż się popłakałam, aż muszę : „OMG, jak David grał !”
Grał w tym odcinku na całego (jedna z cech Davida, bo w którym odcinku DW i gdzie nie gra to całym sobą angażuje się w rolę, choć co do DW mawiał, że on jest Doktorem, a nie, że go gra :D )
Jest jeszcze jedna cecha gry aktorskiej Davida, o której chcę wspomnieć : gdzie nie gra to potrafi pokazać całą masę emocji.
Często podczas odcinków DW z Davidem raz płaczę ze smutku to zaraz ze szczęścia i na odwrót (ostatnio dzisiaj przy „The Girl in fireplace”). Najsilniej przeżywam właśnie odcinki z Davidem.
Przykład odcinka, gdzie David pokazał wiele emocji to „School Reunion” (może dlatego, że był wczoraj w BBC HD no i też, że była tam Sarah Jane Smith).
Bardzo lubię, znakomity odcinek, chociaż dosyć, hm, niepozorny :)
też go bardzo lubię, zupełnie nie rozumiem, dlaczego wiele osób uważa go za jeden z najgorszych w historii serialu. trzymający w napięciu, porządnie napisany i zagrany , strasznie mi się podoba od strony wizualnej (gama kolorów, sam Pentallian, ta scena, w której kapitan i jej mąż (geez, jeszcze jakiś czas temu pamiętałam ich wszystkich z imienia i nazwiska) spadają w słońce…), z twistem, który, jak zauważyłam, w jakiejś formie pojawia się w każdym dotychczasowym odcinku Chibnalla, mianowicie, że dla niektórych to ludzie są potworami z kosmosu (dlatego chciałam, żeby Chibnall napisał odcinek Dwunastemu, który też w przeciwieństwie do poprzedników często się nad ludzkością nie rozpływa, ale cóż, trudno…).
PS, czy tylko mnie 42 tak nieodparcie przypomina Planet of Evil z Czwartym Doktorem? :P