10 lat minęło – World War Three
Raxacoricofalapatorius, Mickey-Idiota i przyszła premier Harriet Jones, czyli ciąg dalszy pierdzącej opowieści.
Pierwsza dwuczęściowa historia w nowych seriach New Who autorstwa Russella T Daviesa zaczęła się kiepsko. Dłużyzny i pierdzące potwory uczyniły ten odcinek – optymistycznie mówiąc – przeciętnym. Aliens of London zakończył się w momencie, gdy Slitheenowie ściągali przez kilka minut swoje skóry. Czy druga część – The World War Three – okaże się lepsza?
Odcinek rozpoczyna się dynamicznie. Mickey ratuje Jackie, a Doktorowi udaje wydostać się z pułapki. Później także nie jest źle, sceny ucieczki Doktora oraz Rose z posłanką Harriet Jones (z Północnego Flydale) także są szybkie i dobrze się je ogląda. Doktor ratuje obie panie i wszyscy zamykają się w szczelnie zabezpieczonym gabinecie premiera. Za to, co dzieje się dalej, RTD zdecydowanie zasługuje na pochwałę. Zabarykadowani w pokoju bohaterowie kontaktują się ze światem zewnętrznym tylko za pomocą telefonu, skazani na pomoc innych i samodzielne myślenie w trudnych warunkach. Ta scena przypomina mi rasowy thriller i jest chyba pierwszą rzeczą, za którą naprawdę można pochwalić Russella w tej serii.
Po pewnym (dość krótkim na szczęście) czasie, policyjnemu Slitheenowi udaje się odnaleźć Jackie i Mickeya, a Doktor jest zmuszony do wytężenia swojego mózgu i ustalenia tożsamości najeźdźców. I odnosi sukces. No właśnie – Raxacoricofalapatorius. Zastanawiam się, czy Christopher Eccleston zażądał jakiejś premii za wykrzyknięcie tej nazwy, w dodatku z entuzjazmem, bo ja chyba bym tak zrobił. Intryguje mnie też, jakie zioło musiał palić RTD, żeby wymyślić coś takiego: długą, łamiącą język nazwę o bliżej nieokreślonym pochodzeniu. Jestem przerażony i jednocześnie dziwnie zafascynowany.
Doktor uświadamia sobie, jak uśmiercić Slitheenów, którzy tymczasem ustami niedoszłego premiera wzywają do udostępnienia broni nuklearnej przeciw najeżdżającym Ziemię kosmitom. Mimo że i tak wiadomo, że ONZ tę broń udostępni, przez następnych kilka minut oglądamy pełne dramaturgii i napięcia sceny oczekiwania. Ostatecznie udzielono zezwolenia, a Doktor wie, że musi coś z tym zrobić. Z bólem po raz kolejny korzysta z pomocy Mickeya-Idioty, który wysyła rakietę prosto na Downing Street; Slitheenowie giną i wszystko dobrze się kończy. Szczerze mówiąc, to nieco za szybko. I po tym najlepszym i najszybszym odcinku, jaki stworzył Russell T Davies, następuje oczywiście dłużyzna. Dziesięciominutowe pożegnanie Rose ze wszystkimi.
Trzeba przyznać, że World War Three zdecydowanie podniosło poziom całej dwuodcinkowej historii i nieco ją uratowało. Kosmici mniej pierdzieli, akcji było więcej i wszystko ładnie i logicznie się zamknęło. Oczywiście, rozbicie tej historii na dwa odcinki było totalnie bezsensowne i dużo lepiej wypadłaby w jednym, szybkim i dynamicznym epizodzie, tymczasem mamy dwa powolne odcinki, z (momentami) wartką akcją – szczególnie w drugiej części. Niemniej jednak, wydaje się, że całościowo ta historia ma pewien potencjał. I ma Harriet Jones, posłankę z Północnego Flydale i przyszłą wybitną premier Wielkiej Brytanii.
A jaka jest wasza opinia o tym odcinku? Zapraszamy do dzielenia się swoimi przemyśleniami w komentarzach.
Jeden z moich ulubionych odcinków. To właśnie dzięki niemu polubiłem Doktora :)