10 lat minęło – Daleks in Manhattan
Pierwszy odcinek napisany dla serialu przez Helen Raynor (choć wcześniej pracowała nad Torchwood), pierwszy odcinek pierwszego dwuczęściowca w trzeciej serii. Zdaje się, że to również pierwszy odcinek w New Who, którego akcja dzieje się w dwudziestoleciu międzywojennym. Jaka może być jego ocena? Zaczynajmy!
Zacznijmy więc od tego, że ten odcinek jest po prostu głupi. Choć zaczął się naprawdę dobrze, Dalekowie odpowiadający z budowę Empire State Building i mający w związku z tą budową niecne (tradycyjnie już) plany – to brzmi naprawdę wyśmienicie. I o ile w pierwszej części historii ten wątek nie został dokończony ani wyjaśniony, więc czekamy dalej, o tyle reszta elementów fabularnych jest naprawdę durna. Nie wiem nawet, od czego zacząć. Dalekowie przeprowadzający tajemniczy eksperyment, który w zakończeniu odcinka doprowadza do utworzenia ludzkiego Daleka. Jak by się nie lubiło Daleków, to już kilka ponadminutowych, powolnych dialogów między nimi to chyba najsłabsze wprowadzenie postaci, jakie widziałem od dawna. Do tego autorka scenariusza znaczną część kwestii Daleka Seca poświęciła tłumaczeniu, czemu próba Daleków ma sens i dokąd prowadzi. Pomijam nawet, że wynikło to z pewnego rodzaju… podziwu Daleków dla rasy ludzkiej, bo to wykracza całkowicie poza wizerunek Daleków jako takich. Ale także widz New Who zdążył ich już poznać – owszem, są zdeterminowani i bardzo konsekwentni w dążeniu do celu, są w stanie zrobić prawie wszystko, aby go osiągnąć. W dodatku Kult Skaro od samego początku jest kreowany na wyjątkowo odważny czy wręcz rewolucyjny. Ale szanujmy się, to nadal są Dalekowie, nadal są zaprogramowani do niezachwianej wiary w siebie i swoje możliwości, nadal czują wyższość nad innymi rasami. To stanowi o ich bycie. I nagle sobie stwierdzają, że pan Diagoras i kilku inteligentnych ludzi (ha, Dalek uznający człowieka za posiadającego „wysoką inteligencję”, kolejna bzdura) połączą się z nimi i stworzą ludzkich Daleków. No błagam. Najbardziej dalecka w tym wszystkim była chyba segregacja ludzi, racjonalna i rzeczowa, choć nadal nie mogę przeboleć, że Dalek uznał jakiegokolwiek człowieka za wysoce inteligentnego. I ani razu nie usłyszeliśmy „EXTERMINATE”. Co to są w ogóle za Dalekowie?
Ale żeby nie było tak źle, chociaż odcinek niszczy najdawniejszego adwersarza Doktora, to jednak osadzenie fabularne drugiego planu jest świetne. Wykorzystanie Hooverville, utworzonego w nowojorskim Central Parku miasteczka głodnych, zrujnowanych podczas Wielkiego Kryzysu ludzi, jest strzałem w dziesiątkę. Bo już kolejny raz w tej serii daje nam możliwość pokazania, jak radzą sobie ludzie w trudnych sytuacjach, ale też jak zupełnie różni przy tym są. Jest to od początku piękna opowieść o kształtowaniu autorytetów i szacunku, ale też o równości, bo przecież wszyscy w Hooverville są równi, mimo że to lata 30. XX wieku, segregacja rasowa hula w najlepsze, o respektowaniu mniejszości nie wspominając. A my znów dostajemy jakże piękne i nienachalne przedstawienie równości. I to było naprawdę dobre w tym starszym New Who (jeśli tak można powiedzieć). Ważne treści były przekazywane (i będą, bo jest to uważane za część misji serialu), ale poprzez symbole, nawiązania, sugestie, dziś wali się nimi prosto w twarz i chyba Moffat czy każdy innych twórca powinien sobie kilka tych odcinków z Daviesowej epoki obejrzeć.
Poza samym drugim planem niezwykle ważne są też postaci się z niego wyłaniające. Solomon to chyba kreacja w tym odcinku najlepsza i najbardziej rozbudowana charakterologicznie. I bardzo dobrze. Od początku dostajemy obraz silnego, zdecydowanego mężczyzny, weterana wojennego i swoistego przywódcy w Hooverville. To ktoś, kto od razu przyciąga uwagę (także Doktora), emanuje pewnością siebie, budzi szacunek, jest autorytetem. Głodny złodziej nie jest w stanie przed nim długo kłamać, bijący się mężczyźni, choć niechętnie, zaprzestają bójki, a ze wszelkimi problemami przybiega się do jego namiotu. Jest bardzo inteligentny (choć akurat jego Dalekowie nie skanowali, jaka szkoda), doskonale wie, że Doktor opowiada mu głupoty. Potrafi także przyznać, że spanikował, bał się jak nigdy, gdy świnie porywały jego człowieka. To świadczy o jego niezwykłej dojrzałości. To postać, którą chciałoby się oglądać jak najdłużej i najczęściej. Ba, to wręcz postać, którą chętnie bym zobaczył na pokładzie TARDIS (serialu, Big Finish, może coś?). Szczególnie, że genialny jest w tej kreacji Hugh Quarshie i dla niego wielkie ukłony za tę rolę. Pozornie zupełnie inna wydaje się Tallulah (trzy l, jedno h). Na wstępie dostajemy obraz przekonanej o własnej wielkości gwiazdeczki, lecz szybko okazuje się, że to tylko pozory. Doskonale zdaje sobie sprawę, że nie jest żadną gwiazdą, że gra jedynie dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, a musi grać, aby opłacić mieszkanie, bo inaczej wyląduje w Hooverville. Doskonale wie o gorzkiej prawdzie świata – przedstawienie musi trwać, sama to powtarza, czy się pali, czy wali, trzeba iść do przodu. I z jej postaci płynie taki nieco tragiczny smutek z tego, jaki ten świat był i jest nadal. Ale to nie koniec postaci wartych wspomnienia – Laszlo i Frankie na razie pokazali, że mogą dać wiele tej historii, ten pierwszy swoją ofiarnością, poświęceniem i dobrocią, ten drugi, sklasyfikowany jako wysoce inteligentny, również może jeszcze wiele zrobić. I liczę na to, że ich potencjał drugą częścią zmarnowany nie zostanie. A na razie cicho sza. I ani słowa o Doktorze, on nie chce być rozpoznany.
Coś takiego jest w dalekowych odcinkach, że są albo wybitne, albo beznadziejne. Ten był po prostu słaby. Dobrze napisane postaci nie zrekompensują zepsucia Daleków i braku sensu w kreowaniu ich historii. Odcinek nie był ani straszny, ani zabawny, może odrobinę przejmujący, ale generalnie ciężko się go oglądało. Trzeba liczyć na to, że to po prostu taki kiepski wstęp do czegoś lepszego, dobre postaci pozostaną dobre, obiecujące się rozwiną, a historia znajdzie wartkie, szybkie, interesujące i niepozbawione sensu zakończenie. Bo inaczej będzie trzeba ogłosić pierwszą naprawdę słabą historię w trzeciej serii.
A jakie wy macie zdanie o tym odcinku? Piszcie w komentarzach!
Kiedyś już ten – i następny – odcinek obszernie zaoraliśmy przedyskutowaliśmy TUTAJ.
Tylko mi się ta historia podobała?
A mnie się podobało, że Dalekowie docenili ludzką zdolność do adaptacji, już wcześniej było powiedziane, że ludzie się w przyszłości krzyżują z innymi rasami i są wszędzie, podczas gdy izolujący się Dalekowie czy Władcy Czasu albo wymarli, albo prawie. To cenna nauka. I zasadniczo bardzo mi się podoba koncept tego dwuodcinkowca (jak Doktor zareaguje w następnym odcinku!), szkoda, że wykonanie jest takie, jakie jest.
Ale są i smaczki. Doktor wrzeszczący „zabijcie mnie, ale przestańcie krzywdzić ludzi”. Tallulah z pistoletem i Tallulah stwierdzająca, że Doktor jest gejem. Ten gif z Doktorem badającym fragment Daleka ;)
Nie znoszę tego odcinka. Zawsze przy rewatchu go pomijam…
ja się z autorem zgodzę, odcinek raczej słaby; ma swoje momenty, ale bardziej w konceptach niż wykonaniu, i bardziej na drugim planie niż na pierwszym. i sam fakt daleków „doceniających” ludzi aż tak mi nie przeszkadza, bo 1)to kult skaro, oni są jednak inni niż przeciętny dalek i 2)w „evil of the daleks” był też trochę podobny motyw? problem w tym, że tutaj to zostało po prostu tak sobie poprowadzone.
ale i tak co mi chyba najbardziej utkwiło w pamięci, to ta piosenka Talluli, chodziła mi po obejrzeniu odcinka po głowie tygodniami :)