10 lat minęło – „Boom Town”
Spokojne emocje, szczelina czasowa i powrót Mickeya, czyli oglądamy lepszy występ Slitheenów.
Do końca serii pozostały trzy odcinki. Widzieliśmy już prawie wszystko – nudne potwory, żenujących trzeszczących przeciwników, powrót dawnych adwersarzy, ekscytujące thrillery, tajemnice. Gdy ogląda się kolejny odcinek co tydzień (i jest ich tylko 13), powinny nas zaskakiwać, zachwycać. Czy Boom Town spełnia te oczekiwania?
Epizod zaczyna się od przypomnienia wydarzeń z dwuczęściowej historii Kosmici z Londynu/Trzecia Wojna Światowa („Aliens of London”/„World War Three”). Później przenosimy się w miejsce, gdzie jakiś ekspert wskazuje zagrożenia płynące z budowy elektrowni jądrowej w centrum miasta. I wkrótce wiemy – miasto to Cardiff, a burmistrz to Magaret, Slitheen znana z pierwszej dwuczęściowej historii telewizyjnej w New Who. Pokazuje to, jak bardzo Russellowi T Daviesowi spodobała się ta absurdalna pierdząca rasa (a właściwie rodzina), skoro wraca do niej drugi raz w ciągu tej samej serii (i jak wiemy później także wielokrotnie w Przygodach Sary Jane). Czy naprawdę wydali się mu oni tak atrakcyjni?
Margaret oczywiście ignoruje uwagi eksperta i zabija go. Klasycznie, szkoda, że tego nie pokazują. Ale cóż, to serial rodzinny. Tymczasem do Doktora, Rose i Jacka przyjeżdża z Londynu Mickey, ponieważ Rose poprosiła go o przywiezienie paszportu. A on od razu biegnie… Warta zwrócenia uwagi jest też sceneria. Przynosimy się do miasta, w którym cały powrót Doktora na ekrany został zorganizowany – Cardiff. To też pewien symbol, pojawienie się w tym mieście, pewien rodzaj (zasłużonego) hołdu dla niego. Przy okazji możemy zobaczyć, że jest to bardzo ładne i interesujące architektonicznie miejsce. Ale nie o tym jest odcinek…
Sielanka i radosne opowieści podróżników kończą się, gdy Doktor zauważa Margaret na okładce gazety. Szybko udają się do niej. Osobiście urzekła mnie rozmowa Władcy Czasu z sekretarzem pani burmistrz:
– Pani burmistrz nie może się teraz z panem spotkać i prosi, żeby umówił się z nią na inny dzień.
– Wychodzi przez okno, prawda?
– Tak.
Niby nic, ale jednak dla mnie to śmieszna scena. Tym bardziej, że potem ów sekretarz (który wcześniej bez większych oporów dał się usunąć sprzed drzwi) rzuca się fanatycznie na Doktora, żeby uratować Margaret. Jednak pułapka Doktora okazuje się skutecznie zastawiona i Margaret zostaje „aresztowana”. I tu zaczyna się najlepsza część odcinka. Mogło by się wydawać, że epizod, w którym prawie do końca nie ma spektakularnych wybuchów, gdzie wszystko wiemy po 15 minutach, a i Margaret (Blon) nie wychodzi ze swojej ludzkiej skóry zbyt często. A mimo to jest to jeden z lepszych odcinków serii.
Dlaczego? Nie tylko dlatego, że Russell T Davies pokazał, że Slitheenowie mogą nie pierdzieć co minutę, ale przede wszystkim dlatego, że napisał dobry, psychologiczny odcinek. O skazywaniu na śmierć, o sumieniu, o wygodzie ludzkiego życia i zmianie natury. Odcinek, który był wielkim widowiskiem, popisem aktorskim Christophera Ecclestona i Annette Badland (Margaret). Z odcinka bez wartkiej akcji stworzyli prawdziwe arcydzieło. Wątek Rose i Mickeya (który wreszcie zrobił, co trzeba), choć też ważny i dobry, pozostał w cieniu. To był popis dwóch aktorów. Jeden z najlepszych w tej serii. A przed nami już tylko finał, na który chyba każdy ma duży apetyt.