10 lat minęło – Aliens of London
Lądowanie kosmitów w Tamizie, pierdzący ludzie i posłanka Harriet Jones, czyli bliskie spotkanie trzeciego stopnia.
Po dwóch odcinkach Russella T Daviesa, do trzeciego scenariusz napisał Mark Gatiss. Był to zdecydowanie najlepszy dotychczasowy odcinek. I wtedy Russellowi przyszło do głowy, że napisze kolejną historię. Dwuczęściową. Owocem tego ambitnego pomysłu jest historia Kosmici z Londynu/Trzecia wojna światowa („Aliens of London”/„The World War Three”), której pierwszą część przypomnimy.
Odcinek zaczyna się niczym w mydlanej operze; Rose powraca do domu. Różnica jest tylko jedna – nie spodziewa się, że wraca po roku. Ot, pomyłeczka Doktora, który zaraz dostaje w twarz od zatroskanej mamusi, najwidoczniej mającej w tym niejaką wprawę. Następna widowiskowa scena – w Tamizie ląduje statek kosmiczny (stereotypowe UFO w kształcie latającego spodka), przy okazji ścinając wieżę Big Bena. Cóż za dramaturgia, Russellu. Jednak trzeba przyznać, że to była dynamiczna sekwencja, nawet jeśli ogólnie dość głupia.
Później jednak nastąpił powrót do prowadzenia akcji analogicznie do pierwszego odcinka. Powolna akcja (a raczej jej brak) i długie sceny właściwie o niczym. Doktor ogląda telewizję, potem odchodzi, Rose rozmawia z rodziną, mniej i bardziej ważni ludzie pojawiają się i znikają. I tak przez kilkanaście minut. Nawet ciekawa i pozornie prosta scena, w której kosmita usiłuje uwolnić się z „lodówki”, trwa ponad dwie minuty, przerywana obrazkiem Doktora grzebiącego w przewodach TARDIS. Kilka wartkich momentów i końcowa scena (ujawnienie Slitheenów) to również kilka minut. Rozumiem – zdejmowanie skóry to długotrwały proces. Ale zasadniczo nic nie wnosi, więc czemu trwa aż tyle?
Oglądając te pierwsze odcinki, można odnieść wrażenie, że RTD świetnie potrafi kreować postacie (szczególnie te pozytywne), ale nie potrafi tworzyć akcji. Liczba dłużyzn, które nam zaserwował, potrafi zniszczyć każdy odcinek. Można też zacząć się obawiać, że miał jakąś manię dziwnych dźwięków wydawanych przez przeciwników Doktora – po trzeszczących manekinach i trzeszczącej płachcie przedstawił nam pierdzących kosmitów. Strach się bać.
Zdecydowanym plusem tego odcinka była posłanka Harriet Jones z Północnego Flydale (powtórzyła to tyle razy, że dało się zapamiętać). To jedna z takich postaci, która wyrzucana drzwiami i oknem i tak wejdzie przez komin. Jej upór i stanowczość robi wrażenie, a przy tym jest niezwykle urocza. Całkiem ciekawe jest też ponowne pojawienie się Ricky’ego (Mickey’a), którego osobiście nie znoszę, ale w tym epizodzie wypadł nieźle. Kompletnie niepotrzebny był jednak wątek całej rodziny Rose, a nawet jej matki, którzy zapychali wszystkie dłużyzny, czyniąc sceny z ich udziałem niemal operą mydlaną.
Trudno opisać odcinek, który się jeszcze nie skończył, a jego druga część będzie za tydzień. Jest to jednak epizod Doktora Who z gatunku tych, których nienawidzę – odbierający całą otoczkę realizmu i prawdopodobieństwa. Duża część historii tworzonych od pięćdziesięciu lat opiera się na prostym założeniu – Doktor ratuje ludzkość, ale ludzkość praktycznie nie ma o tym pojęcia. Zostaje prawdopodobieństwo realizmu. Odcinek, w którym cały świat widzi statek kosmiczny niszczący Big Bena i wpadający do Tamizy zdziera tę magiczną otoczkę – wiemy przecież, że nic takiego się nie wydarzyło. Takie odcinki niszczą serial.
Ciąg dalszy nastąpi…
A tymczasem – jakie Wy macie opinie na temat tego odcinka? Zapraszamy do komentowania.
Ekhem. Ależ jak rzeczy, które „naprawdę się nie wydarzyły” mogą niszczyć serial, którego gatunkiem jest fikcja naukowa – a więc takiego, który samą swoją nazwą wprost mówi, że nie będzie o rzeczach prawdziwych (na poziomie fabuły)? To nie jest serial historyczny (a i te nie mają obowiązku niewolniczego trzymania się faktów), tylko taki, który mówi o kosmicie, który jest praktycznie nieśmiertelną jaszczurką wyglądającą jak człowiek.
Rzecz w tym, że wiele historii w Doctor Who rozgrywa się w ten sposób, że w zasadzie „mogłoby” się wydarzyć naprawdę. Vincent van Gogh, Doctor i niewidzialny potwór oraz wycieczka na współczesną wystawę artysty? W sumie, nie jest to sprzeczne z tym co wiemy na temat historii, ponieważ aż tak dużo nie wiemy o van Goghu. Zegarowi ludzie wpadający na Wersal? Pewnie jakieś bajdurzenia znudzonej arystokracji, którym nikt nie wierzy. Takie odcinki pozwalają na swego rodzaju immersję, ponieważ możemy zawiesić swoją niewiarę na kołku i podczas seansu „uwierzyć”, że te wszystkie fantastyczno-historyczne (bądź quasi-współczesne) odcinki mówią prawdę, że Amy Pond wprowadziła odrobinę szczęścia do życia wielkiego artysty, że gdzieś tam podczas bombardowań Londynu chodziło zagubione dziecko w masce gazowej…
Chociaż ja bym z góry nie odrzucał odcinki z jawną inwazją we współczesności, mimo, że to na ogół oraz w szczególności w „”Aliens of London” nie działało szczególnie dobrze.
A dla mnie te odcinki to guilty pleasure (nie lubię pojęcia guilty pleasure. Nikt nie powinien czuć się winny, że coś mu się podoba, ale w tym przypadku akurat pasuje ;D). Są śmieszne, choć humor z rodzaju tego niskiego (obawiam się, że /to/ właśnie jest angielski humor ;D), ale całkiem fajnie napisane. I Dziewiąty jest w nich świetny. Doskonale się przy nich bawiłam, choć oglądaniu towarzyszyło lekkie zażenowanie… To w sumie sztuka, wywołać w widzu takie skrajne reakcje.
Raxacoricofallapatorius – uwielbiam tą nazwe i tyle wystarczy od Raxacoricofallapatorian. x)