Towarzyszka w „klasykach”: studium przypadku
Piszcząca towarzyszka klasycznych Doktorów: czy w tym stereotypie jest choćby ziarno prawdy?
Dama w nieustannych opałach, co to się drze wniebogłosy, potyka co krok i ciągle ją tylko tylko trzeba ratować. Zawsze w cieniu Doktora, nie do końca na pierwszym planie, nadaje się głównie do tego, żeby ładnie wyglądać lub zadawać proste pytania – i niewiele ponad to. Ofiara męskiego szowinizmu scenarzystów… Opinia tyleż powszechna, co niesprawiedliwa – choć niepozbawiona odrobiny prawdy. Czas z krzywdzącym stereotypem towarzyszki w klasykach rozprawić się raz na zawsze.
Ta przeklęta minispódniczka
Aż strach pomyśleć co ci z fanów, których oburzała mini Amy Pond, powiedzieliby na widok, dajmy na to, skąpych strojów Leeli. Albo sukienek Liz Shaw, krótszych niż mundury członkiń Gwiezdnej Floty, ledwo wystających spod i tak kusego laboratoryjnego kitla. Nie wspominając już o słynnym bikini Peri Brown w Planet of Fire… Możemy się sprzeczać (czego ja tutaj robić nie będę) na temat intencji Moffata i spółki, ale pomimo krótkich spódniczek oraz obcisłych kostiumów ciężko dopatrzyć się erotycznego podtekstu w postaciach Vicki, Dodo czy Zoe. Kontekst jest wszystkim; i tak, podczas gdy mini współczesnej towarzyszki grozi sprowadzeniem jej do roli obiektu męskich westchnień, mini Liz – dodam, zadeklarowanej feministki (o tak, Sarah Jane nie była pierwszą ani jedyną) – we wczesnych latach 70. wciąż była symbolem kobiecej emancypacji. I na tym temat zakończę – niech gołe nogi dziewcząt (lub chłopców) z TARDIS nie rozpraszają nas ani chwili dłużej.
Aż uszy bolą
To akurat prawda. No, za wyjątkiem Leeli, której zdarzyło się krzyknąć tylko raz, kiedy w The Talons of Weng-Chiang ogromny szczur próbował odgryźć jej nogę, a i tak odtwórczyni roli, Louise Jameson, upierała się wtedy, że “to nie leży w charakterze postaci”. Pozostałe towarzyszki za to faktycznie krzyczą sporo. Ale wiecie co? Po części wybaczam, bo też bym krzyczała, gdyby kosmici bombardowali moją planetę, mordowali moją rodzinę, torturowali mnie oraz moich przyjaciół, ganiali mnie po najpaskudniejszych zakątkach galaktyki… Mimo to trzeba przyznać, że po pierwsze, nieustanne wrzaski i piski są dla widza trochę męczące, a po drugie, panie reagują w ten sposób o wiele częściej niż panowie. O ile pozostawione same sobie towarzyszki nierzadko radzą sobie zaskakująco dobrze, o tyle w obecności przedstawicieli płci przeciwnej często wydają się automatycznie przybierać rolę zagubionej, przerażonej i bezbronnej, dając najbliższemu dostępnemu mężczyźnie znakomitą okazję do popisów rycerskości. (Co zazwyczaj następuje. O ile najbliższym dostępnym mężczyzną nie jest np. Turlough). Ale czy faktycznie bez męskiego wsparcia towarzyszka sobie nie poradzi?
Słaba płeć?
Oglądając klasyki, a zwłaszcza najwcześniejsze sezony, widzimy, jak bardzo ówczesny sposób prowadzenia fabuły różni się od współczesnego. W szczególności rozbicie każdej historii na krótkie odcinki, z których każdy kończy się obowiązkowym dramatycznym cliffhangerem, wydaje się skazywać bohaterów na niekończące się błędne koło biegania tam i z powrotem, nieustannego pakowania się w kłopoty, uciekania tylko po to, by wpaść w jeszcze większe tarapaty, i tak dalej, raz po raz, co dwadzieścia minut tylko cud może ich uratować… Nic dziwnego, że Doktor czasem staje się nieco nadopiekuńczy, nalegając, by dla własnego bezpieczeństwa towarzyszki nie brały udziału w przygodach, w które sam je wciągnął. Zanim jednak pośpieszymy się z oskarżeniami o seksizm, nie zapominajmy, że ten sam los spotyka towarzyszy obu płci. Zresztą mylą się ci, którzy myślą, że panie potulnie się podporządkują; dziewczyny też potrafią wziąć sprawy w swoje ręce i biada każdemu, kto stanie na drodze Leeli, Ace, Romanie, Tegan, kobietom z UNIT-u… Oczywiście nie każda się urodziła superbohaterką i nie każda potrafi dotrzymać Doktorowi kroku – ale każda stara się, jak może. I za ten ich realizm, te chwile strachu i bezradności, ale z przekazem, że pomimo słabości można dokonać czegoś wielkiego – za to je kocham.
O krok z tyłu
Jednym z najczęstszych – oraz najbardziej niezasłużonych – epitetów, jakimi obrzucane są towarzyszki w klasykach, jest “bezużyteczna”. Nic bardziej mylnego – jak już wspomniałam, choć zazwyczaj w pełni zasługujące na miano “płci pięknej”, potrafią więcej niż tylko ładnie wyglądać i nierzadko odgrywają znaczącą, wcale nie bierną rolę w przygodach Doktora. Głównemu bohaterowi wprawdzie zdarza się traktować je dość protekcjonalnie (znów nie wyciągajmy jednak pochopnych wniosków, on po prostu tak ma, płeć nie odgrywa tu roli), ale towarzyszki i tak wywalczyły sobie zasłużone miejsce na pierwszym planie. Na przestrzeni serialu znajdziemy całą galerię ciekawych, silnych (przez co rozumiem “wyrazistych”, a niekoniecznie fizycznie silnych – choć to też się zdarza) postaci kobiecych, w różnym wieku, pochodzących z odmiennych czasów oraz miejsc, o unikatowych charakterach: nastoletnie lub dorosłe, kosmitki i Ziemianki, z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, kobiety-naukowcy, kobiety-wojowniczki i żołnierze, kobiety niecodzienne lub zwyczajne, zadziorne lub nieśmiałe, lecz nieodmiennie warte naszej uwagi. Będę się upierać, że scenarzyści klasyków doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak ważne są towarzyszki. Że bez nich ani sam Doktor by sobie za dobrze nie poradził, ani serial by za długo nie pociągnął, pokazał Robert Holmes w The Deadly Assassin; ale ich postaci same w sobie są wystarczającym dowodem. Nie wierzycie? Wystarczy poznać pasażerki TARDIS, by się przekonać; przymknąć oko na niepotrzebnie seksowne stroje czy okazjonalne ataki paniki i docenić towarzyszki z dawnych lat.
Nie zgodzę się. Piszczące towarzyszki w klasykach to były piszczące towarzyszki w klasykach. Minispódniczki Amy, choć noszone wbrew wszelkiej logice są wyrazem jej osobowości – Amy jest osobą bardzo seksualną (choć nie aż tak jak River) i mini są jej wyborem – z każdym, kto by się gapił zbyt długo Amy potrafi sobie poradzić. Zresztą później z nich rezygnuje, gdy dojrzewa i się zmienia. Liz z kolei nie wygląda na osobę, która taki strój sama by sobie wybrała, poważna pani naukowiec z UNITu nosząca mini, bo…? Gdyby choć w jednej scenie Liz się jakoś do tego ustosunkowała, to byłoby inaczej, a tak wychodzi, że nosiła mini dla estetycznej przyjemności części widzów. Seksizm w DW występował i nie ma co zaprzeczać, że tacy Ian i Sarah Jane byli traktowani różnie przez scenarzystów, bo byli. Jak jedno musiało być w opałach, to na Iana nie padało.
Owszem, klasyki wyprodukowały parę pamiętnych postaci, ale nie oszukujmy się, potwornie ciężko się je ogląda, zwłaszcza lata 70 i 80, bo 60 o dziwo traktują kobiety lepiej. Nie, żeby teraz tylko tęcze i jednorożce, ale jednak trzeba ludzi przestrzec przed seksizmem, protekcjonalnym traktowaniem, a czasem wręcz nieobecnością kobiet na ekranie. Po Donnie i Clarze to może być szok.
ok, odpowiem krok po kroku.
poważnie, jak słyszę frazę „piszczące towarzyszki w klasykach”, to mnie w środku skręca. pardon. że piszczą, nie zaprzeczyłam, bo mam uszy i wiem o tym aż za dobrze. co jednak próbowałam przekazać, to to, że POMIMO, że OPRÓCZ piszczenia robią też wiele innych rzeczy, i z takim uproszczeniem, spłyceniem prawie dwudziestu różnych, unikatowych postaci się nie zgadzam.
co do przyczyn ubioru liz: taka była moda. gdyby liz powiedzieć, że ubiera się tak dla facetów, prawdopodobnie zareagowałaby tak samo, jak reagowała na każdy seksistowski komentarz: pogardliwym prychnięciem oraz celną ripostą. co powiedzieliby scenarzyści, nie wiem, ale faktem jest, że napisali feministkę. nawet jeśli seksowną.
że przełom lat 70/80 był zaskakującym regresem od lat 60, to akurat święta prawda. początki klasyków są bardzo niedoceniane; fabuła może i bywała nudna, a efekty słabe, ale śmiem twierdzić, że już nigdy – nawet teraz – ten serial nie widział tak głebokiej charakteryzacji postaci.
porównując Sarę Jane do Iana, masz na myśli Chestertona, czy Iana Martera, w sensie że Harry’ego Sullivana? zresztą nieważne, tak czy inaczej, tak jak pisałam, to prawda, że męscy towarzysze byli traktowani lepiej. niestety. ALE,
nigdy nie powiedziałam, że seksizmu wcale nie było. że sposób przedstawiania tych postaci jest bez wad. powiedziałam za to, i będę przy tym obstawać twardo, że towarzyszki w klasykach są niedoceniane. mnie się ich wcale nie oglądało „potwornie ciężko”, pamiętnych postaci wymieniłabym więcej niż parę, i mam wrażenie, że w (absolutnie, 100% słusznym) potępieniu dla seksizmu najbardziej niesprawiedliwie traktuje je… fandom.
nie przesadzam. były zabawne, inteligentne, silne, nierzadko w pewnych sytuacjach przedstawiane jako bardziej kompetentne od Doktora. a fandom uparcie nie chce tego widzieć, bo krzyczały, wymagały pomocy, wdzięczyły się do kamery. tak, to było złe. ale było też coś więcej.