„Szczęśliwy dzień” – wrażenia redakcyjne

Mała przerwa od przygód Doktora i Belindy – na pierwszy plan wraca Ruby Sunday wraz z UNIT-em! Zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z czwartego odcinka nowego sezonu, Szczęśliwy dzień. Serdecznie witamy też naszych wyjątkowych gości: Dorotę Kaźmierczak, Radosława z grupy Disney Plus Polska, Jakuba z podcastu O Filmówce Przy Kremówce, Aleksandrę z Kulturalnej meduzy, Filipa z The Philmer, Dominika z kanału Ja, Dominek, a także Filipa i Annę. Jeśli jeszcze nie oglądaliście odcinka, nadróbcie go szybko – tekst zawiera spoilery!

Krzysztof Danielak: Tym razem za nami odcinek bardziej typu Doctor-lite, a więc jego ciężar biorą na siebie inni bohaterowie. Cieszy powrót rodziny Ruby, w szczególności jej babci. Świetne teksty miała też w tym odcinku Shirley. Pomysł poruszenia skutków wtargnięcia Doktora do czyjegoś życia, nawet na krótką chwilę, gdy przestaje już być w nim obecny, to coś, czego w tym serialu za często nie widzimy. Owszem, były Sarah Jane, Lady Ja czy losy Donny, Ace i Tegan po powrocie, ale PTSD, którego może doświadczyć ktoś, kto nagle przestał podróżować z Doktorem… To nie jest prosty temat i niestety tym razem został on potraktowany bardziej po macoszemu, bo nie było tego zbyt wiele. Gdy Ruby zwierzała się Kate, że nie ma z kim tego przepracować, spodziewałem się, że otrzyma zaproszenie do grupy wsparcia dla towarzyszy, która pojawiła się w odcinku specjalnym Trzynastej. Z obu towarzyszek Piętnastego dalej jednak wolę Belindę.

Mocno aktualny jest też właściwy przeciwnik odcinka. Conrad i jego fani reprezentują tutaj wszystkich zwolenników teorii spiskowych, płaskoziemców, antyszczepionkowców i ich szarlatańskich guru. Akcja z „ujawnianiem tajemnic” UNIT-u z ich siedziby bardzo kojarzy się z wydarzeniami w Polsce z udziałem niektórych posłów i innych osób, a wykorzystywanie zebranych pieniędzy dla własnych korzyści – choćby z pewną zbiórką na sprzęgło. Dobrze zostało pokazane wyparcie rzeczywistości, które ludzie wyznający antynaukę wykazują. Mogą się skonfrontować z najgorszymi skutkami COVID-u, widzieć to na własne oczy, a i tak przeważnie dalej będą przekonani, że to tylko katarek i wystarczy brać lek dla koni.

Szczęśliwy dzień nie jest jednak pozbawiony wad. Nie kupuję nagłej, meepowej przemiany Conrada. Choć spotykali się z Ruby dopiero piąty raz, to dziwię się, że ani razu nic mu się nie wymsknęło i tak dobrze udawał. Nie wierzę też, że UNIT jako jednostka militarna nie ma przynajmniej jakiegoś kontrwywiadu, skoro stać ich na wieżowiec Avengersów. Naturalne byłoby zagłuszanie niepożądanych sygnałów z wewnątrz budynku, aby zapobiec aktom szpiegowskim, biorąc pod uwagę naturę ich pracy. Jeśli ktoś ma w rodzinie takiego sceptyka, to dobrze wie, jak karkołomnym wyzwaniem jest zmiana zdania takiej osoby. W czasach, gdy fake newsy tak łatwo się rozprzestrzeniają, nie wyobrażam sobie tak szybkiej i bezproblemowej zmiany zdania przez ludzi. Inna sprawa, że akcja we wsi była nielogiczna; nie rozumiem na co Conrad i reszta grupy liczyli. To jak uznać, że straż pożarna udaje, że gasi pożary, bo przyjechała do fałszywego zgłoszenia. Tym niemniej dobrze, że nie było w odcinku wykładu umoralniającego dla widza wbijanego młotem do głowy.

Cieszy natomiast ukazanie mrocznej strony Kate, pokazała ona pazur. Widać, co mogłaby zrobić bez Doktora i mam nadzieję, że ta strona jej i UNIT-u (bo ta organizacja ma prawdziwe problemy, które mógłby ujawnić Conrad) powróci w nadchodzącym spin-offie. Tu jest potencjał. Za nami połowa sezonu i – niestety – spodziewany spadek jakości. Poprzednie dwa odcinki były bez dwóch zdań lepsze, jednak w moim rankingu tego sezonu wcale nie jest to najgorszy odcinek w tym roku. Bawiłem się lepiej niż na Rewolucji robotów.

Łukasz Skórko: Odcinki takie jak Szczęśliwy dzień sprawiają, że zaczynam się poważnie zastanawiać, czy nie powinienem przypadkiem przestać nazywać się fanem Doktora Who. Mowa tu o typowych opowieściach „połowy stawki” – które nie są wyjątkowe i niesamowite, ale też, mimo niewątpliwych wad i niedociągnięć, daleko im do najgorszych stinkerów w historii serialu. Tak też mam z tym odcinkiem – oglądało mi się go przyjemnie, mimo kilku głupotek i skrótów scenariuszowych. Ogromnie podobał mi się też Jonah Hauer-King w roli Conrada. Ja również, tak jak pewnie większość widowni, nie spodziewałem się twistu związanego z tą postacią, ale chciałbym napisać tu parę słów w obronie Pete’a McTighe’a (scenarzysty Szczęśliwego dnia): odwrócenie oczekiwań faktycznie nastąpiło trochę zbyt szybko, a odcinek zyskałby ogromnie z bycia co najmniej two-parterem, ale na pewno nie można mu zarzucić prób przemycenia niejednoznaczności tej postaci (choć może to większa zasługa samego Hauera-Kinga). Chociażby w scenie rozmowy z Ruby przy okazji ich „piątej randki”, podczas ponownego obejrzenia, da się zauważyć przebłyski pewnych subtelności w mimice Conrada, sugerujące niechęć i odrazę do Ruby, ukryte pod płaszczykiem troski i zainteresowania – szczególnie w momencie, w którym Ruby wyznaje, że „połknął ją kontrabas” (około 18:45, jakby ktoś chciał się przekonać na własną rękę).

Podobnie dużo łatwiej mi zaakceptować pewne skróty scenariuszowe – jak chociażby to, jak łatwo było Conradowi włamać się do siedziby UNIT-u. Miałbym z tym pewien problem, gdyby nijak się to tego nie odniesiono – a tutaj mamy przecież wspomagającego go człowieka z wewnątrz (jakość takiego rozwiązania to już zupełnie inna kwestia od spierania się nad samą jego obecnością). Również tę pewną lukę wynikającą z prowadzonego przez Conrada podcastu jestem w stanie wybaczyć – łatwo mi sobie bowiem dopowiedzieć, że program, który prowadził (i do którego zaprosił Ruby) nie był wcale miejscem, w którym wylewał wszystkie swoje antyestablishmentowe żale. Był raczej jego dzienną fuchą, a cała ta anarchiczno-fakenewsowa działalność była czymś z doskoku, co dopiero stało się jego główną działalnością w momencie revealu podczas zasadzki na UNIT.

Niemniej, zgadzam się z wieloma zarzutami wobec tego odcinka. Uważam chociażby, że zakończenie zostało poprowadzone zbyt szybko (raz jeszcze, przydałby się tutaj drugi odcinek, albo żeby wątek nastrojów antyUNITowych przewijał się przez cały sezon, może zamiast tej nieszczęsnej pani Flood). Wiem też, że Shirley ma swoich fanów (mnie również podobała się w odcinkach rocznicowych), ale tutaj uważam ją za postać absolutnie zmarnowaną, która swoją obecnością wniosła chyba najmniej z całego UNIT-u. Mówię „chyba”, bo konkurs na to miejsce jest przepotężny – mamy też przecież pułkownika Ibrahima i Vlinx. Kończąc – to naprawdę przyzwoity odcinek, którego główną bolączką jest to, że jest tak dużą odskocznią od Doktora w tak krótkim sezonie, a wątek protestów przeciwko UNIT-owi nie został należycie rozbudowany.

Ruby i Conrad na randce Lucky Day

Dorota Kaźmierczak: Odcinek czwarty pozostawił mnie z jedną główną myślą: WOW! JA CHCĘ JESZCZE RAZ! Ale po kolei…

Wstęp i przedstawienie nowego bohatera, czyli Conrada, niestety mocno narzucały mi skojarzenia z Love & Monsters. Mimo tego, że bardzo polubiłam Ruby w pierwszym sezonie, a jej wątek ułożenia sobie życia po opuszczeniu TARDIS wydawał mi się naprawdę ciekawy, to schemat: brak Doktora, miłość i gumowy potwór nie zapowiadał niczego obiecującego. Zastanawiało mnie wiele nieścisłości i trochę zwątpiłam, że spodoba mi się jeszcze cokolwiek w tym epizodzie. Jak się cieszę, że się pomyliłam.

Lucky Day to bowiem jeden z najlepszych odcinków ery Piętnastego Doktora i Doctor-lite ogólnie. Jego największą zaletą jest świetny wątek szerzenia dezinformacji w mediach i UNIT, kwestie do tej pory w serialu na taką skalę nieporuszone. Na wyróżnienie zasługują też świetnie zagrane postacie, w szczególności Kate Lethbridge-Stewart, która w kulminacyjnych momentach zalicza swój najlepszy występ w historii tego serialu. To w końcu epizod dający szerszy kontekst działań pobocznych bohaterów, za którymi mimo wszystko się trochę stęskniłam, wprowadzający nową i intrygującą postać oraz podbudowujący stawkę pod finał sezonu.

Radosław Koch (Grupa Disney Plus Polska): Odcinek praktycznie pozbawiony Doktora, ale za to z powrotem Ruby Sunday, jest na pewno ciekawym urozmaiceniem, choć nie wszystko w nim zagrało. Bardzo podoba mi się, że dostaliśmy nową historię o Ruby, której wątek został dość mocno urwany pod koniec poprzedniego sezonu. Motyw powrotu towarzysza Doktora do normalnego życia zawsze ma duży potencjał i podobnie jest w tym przypadku, co szczególnie widać w pierwszej połowie odcinka.

Wszystko się jednak zmienia w drugiej połowie, gdy okazuje się, że nowy chłopak Ruby, który też miał kontakt z Doktorem, był kimś innym niż mogłoby się wydawać. Z historii o próbie układania życia po przygodach z Doktorem nagle wskakujemy w opowieść o tym, jak to fanatycy różnego rodzaju teorii spiskowych mogą zaprzeczać faktom i wpływać na działanie państwowych instytucji. Jest to niezwykle aktualny temat, który jednak ostatecznie nie wybrzmiewa tak dosadnie, jak mógłby, i, pomijając początkowy zwrot akcji, jest mocno schematyczny.

Ostatecznie jest to po prostu porządny odcinek, choć z dość nietypową strukturą. Miło znowu zobaczyć wiele postaci z poprzednich sezonów, ale do pełnego zachwytu zabrakło czegoś bardziej ekstra. Oczywiście ponownie dostajemy też scenę z panią Flood i jest ona równie enigmatyczna jak te z wcześniejszych odcinków.

Jakub Kraszewski (O Filmówce Przy Kremówce): Zacznę od tego, co mówiłem już w przypadku analogicznej sytuacji w zeszłym roku – odcinki bezdoktorowe w tak krótkich sezonach po prostu nie mają racji bytu. Historie typu Doctor-lite bywają świetne, mogą dać widzom chwilę oddechu od głównej fabuły, pod warunkiem, że a) spędzimy wcześniej (i później) odpowiednio dużo czasu z głównym bohaterem, b) sama historia i występujące w niej postacie są wystarczająco ciekawe, żeby utrzymać naszą uwagę. A w przypadku Szczęśliwego dnia, nie mamy ani jednego, ani drugiego.

W pierwszym sezonie Gatwy nie przepadałem za Ruby jako towarzyszką i ten odcinek, obierający ją za główną bohaterkę, raczej tego nie zmieni. Nie dowiadujemy się o niej niczego, czego byśmy już nie wiedzieli. Partnerujący jej Conrad bardzo szybko zmienia się z postaci nijakiej w wyjątkowo irytującą – i to nie w ten zamierzony sposób, jest po prostu źle napisany. Dziwny jest też wątek UNIT-u, bo na papierze motyw nieufności obywateli wobec tajemniczej organizacji to prawie samograj, niestety tu rozwiązano go zdecydowanie zbyt szybko i po prostu niesatysfakcjonująco. Dodajmy do tego również absolutnie pokraczne rozumienie tematu influencerów i współczesnych technologii (80 tys. subskrypcji, wow, faktycznie robi wrażenie XD) i mamy historię, o której zapomnimy niedługo po ujrzeniu napisów końcowych.

Żeby jednak nie było zbyt negatywnie, uczciwie trzeba przyznać, że było parę mocnych akcentów w tym odcinku, chociażby ta jedna scena z udziałem Doktora na samym końcu. Ncuti zawsze wypada znakomicie, kiedy ma okazję pokazać nieco bardziej groźne oblicze Piętnastego i nie inaczej jest tym razem. Całkiem przewrotnie wypada tu także odwrócenie klasycznej formuły Doctor-lite – pierwsze minuty odcinka sugerują, że będzie to kolejna historia o pozytywnej postaci, którą spotkanie Władcy Czasu w jakiś sposób zainspirowało, więc zrobienie z niego antagonisty to sprytne granie z oczekiwaniami widza. I w ogólnym rozrachunku, prawdopodobnie Szczęśliwy dzień nie przeszkadzałby mi aż tak bardzo, gdyby aktualne sezony składały się z 13-15 odcinków, w takiej dłuższej formule łatwiej jest przełknąć tego typu bzdurki.

Filip „ThePinkFin” Mazur: Półmetek już za nami. Rok temu na tym etapie dostaliśmy odcinek 73 jardy, który jakoś mnie nie porwał. Podobnie było z następnym – Kropka i Bańka. Można się pokusić o stwierdzenie, że te odcinki Doctor-lite były właściwie zbędne, a na pewno ich obecność była o tyle bolesna, że teraz sezony mają ledwie 8 odcinków, więc stanowiły aż 25%. Czy tak samo jest i tym razem?

Gdy wspomniałem przy Rewolucji robotów, że czeka nas najpewniej 5 kolejnych odcinków bez współczesnej Ziemi, coś tak czułem, że odcinek z Ruby będzie przede wszystkim o niej samej, a Doktor tylko mignie parę razy. Tak oto dostaliśmy kolejną podbudowę pod The War Between the Land and the Sea. Bardzo lubię UNIT i cieszę się, że mogę rozpoznawać kogoś więcej niż Lethbridge’a-Stewarta (jednego czy drugą). Ostatnio miałem tylko zastrzeżenie, że Morris zastąpił Ruth, a teraz ona wróciła, a jego nie ma. Hmm… Może spotkają się w finale. Co by nie mówić lubię skład tej jednostki i dobrze, że się pojawia. Oczywistym jest, że oglądając DW trzeba przymknąć oko na pewne sprawy. UNIT nie zawsze jest dyskretny, choć czasem go nawet nie ma, a jest uszkodzony Big Ben czy pseudo duchy, które przywodzą na myśl zmarłych, a jednak Conrad nie wierzył w kosmitów czy inne zagrożenia, a także miał problem ze znalezieniem TARDIS, choć od 2007 Dziesiąty i jego następcy zostawiali ją w wielu miejscach Londynu. Cóż, filtr percepcji, choć mama Tommy’ego Lee nie miała z tym problemu 2 tygodnie temu. Za dużo już oglądałem tych odcinków, żeby się czepiać. To nawet ma swój urok, dlatego całkowicie rozumiem zachowanie Conrada. Nie ukrywam, że liczyłem, że zostanie na dłużej i odebrano mi tę nadzieję, gdy zdradził, ale ostatnie minuty ją zwróciły. Jestem pewien, że będzie miał ciekawą konfrontację z Doktorem w przyszłości. Może faktycznie poświęcono mu za mało uwagi, ale pani Flood powinna znaleźć na to rozwiązanie.

Odpowiadając na pytanie ze wstępu, jestem bardzo zadowolony ze Szczęśliwego dnia. Nie potrzebuję żadnego Władcy Czasu, żeby świetnie się bawić, w końcu zacząłem od Przygód Sary Jane, które podobnie jak najnowszy odcinek pokazują, że Doktor zmienia życia swoich towarzyszy i nie da się ot tak wrócić do normalności. Och, dajcie mi już ten spin-off i zapowiedzcie kolejne! Clyde i Jo czekają.

Belinda i Doktor spotykają młodego Conrada w 2007 roku Lucky Day

Aleksandra Popiel (Kulturalna meduza): Ostatnio odświeżyłam sobie Blink (tak, zainspirował mnie do tego Lux) i pomyślałam sobie, że odcinki, w których Doktor nie stanowi głównego bohatera, mają swój urok. I proszę – oto jest epizod skupiony przede wszystkim na problemach UNIT-u.

Lucky Day stawia w centrum nie tylko organizację, która powraca w odcinkach Doktora Who niczym bumerang, ale również stanowi comeback Ruby Sunday. Pozwolę sobie zacząć od tej ostatniej – chociaż nie jestem jej wielką fanką, z zainteresowaniem słuchałam, jak opowiada o swoim życiu po Doktorze. W końcu wiemy, że jego towarzysze różnie kończą, więc nic dziwnego, że Ruby teraz ma problem odnaleźć się w post-doktorowej rzeczywistości. Dobrze było zobaczyć, że nie wszystko jest takie cukierkowe po odbyciu niesamowitych przygód poza czasem i przestrzenią. Co więcej, skupienie się na UNIT było ciekawym doświadczeniem i nie ukrywam, chętnie zobaczyłabym ich jeszcze więcej. Może ścisła współpraca między osobami z UNIT a Doktorem jeszcze zawita na ekrany w tym sezonie?

Natomiast to, co najbardziej mi się spodobało w Lucky Day, to komentarz dotyczący szerzenia dezinformacji. Najnowszy odcinek Doktora Who pokazuje, jak wykorzystywane są negatywne emocje oraz teorie spiskowe, by siać zamęt. To nie pierwszy raz, gdy w tym roku widzę utwór popkultury komentujący zjawisko dezinformacji i cieszę się, że twórcy podejmują się takiego dialogu. Lucky Day to kolejny mocny odcinek, choć zrobił na mnie nieco mniejsze wrażenie niż poprzednie dwa. Niemniej gorąco polecam jego obejrzenie! Ja jestem bardzo ciekawa, jak niektóre wątki zostaną rozwinięte w następnych epizodach.

Anna Sobolewska: Drugi sezon ery Ncutiego jest strukturalnie w dość ciekawy sposób zbudowany na analogii do pierwszego – a więc mamy Lux i The Devil’s Chord oraz Boom i The Well. W odcinku czwartym przyszedł więc czas na Ruby Sunday, po raz drugi szukającą swej drogi po tym, jak Doktor gwałtownie zniknął z jej życia. O ile 73 Yards było jednym z moich ulubionych odcinków w ubiegłym sezonie (bardzo kibicuję by zdobył on nagrodę Hugo, do której otrzymał nominację), o tyle na Lucky Day nie czekałam jakoś szczególnie. Bardzo lubię Ruby, jednak nie jestem wielką fanką UNIT-u, wolałabym by RTD2 wskrzesił Torchwood. Tak więc zapowiedź odcinka ani mnie ziębiła, ani grzała, a moja pełna uwaga skierowana była raczej na najbardziej wyczekiwany przeze mnie odcinek, który będzie miał premierę już w tę sobotę. Spodziewałam się filleru, który nie będzie może jakiś tragiczny, ale przerwie ciąg świetnych odcinków od premiery.

A jednak Lucky Day mnie zaskoczyło. Romans ukazany w pierwszej części odcinka pomiędzy Ruby i Conradem był uroczy i miał według mnie sens – dwoje ludzi, których życie zostaje naznaczone przez Doktora, który pojawia się i znika w swej magicznej budce, podczas gdy oni muszą poradzić sobie jakoś z tym doświadczeniem. Naprawdę im kibicowałam, więc kiedy Conrad ukazał swe prawdziwe oblicze, naprawdę czułam emocje Ruby – kolejny raz w swym życiu niechcianej i porzuconej. A jednak nie da się ukryć, że największym problemem tej historii było skondensowanie jej do jednego odcinka. Zwrot akcji byłby dużo bardziej efektowny, jeśli związek Ruby i Conrada miałby miejsce już w pierwszym sezonie, będąc wątkiem pobocznym w tle całego sezonu. Sam wątek opinii publicznej stopniowo radykalizującej się i wierzącej w teorie spiskowe pod adresem UNIT-u również zasługiwał na to, by być stopniowo rozwijanym przez oba sezony. To jest właśnie przekleństwo współczesnej formuły serialowej, gdzie mała ilość krótszych odcinków nie pozwala na budowanie odpowiedniej ilości wątków pobocznych, które mają czas się snuć, czekając na swój moment.

Sam UNIT był w tym odcinku boleśnie niekompetentny, a wytropienie fikcyjnego odpowiednika Will of the Fans przerasta ich możliwości nawet gdy paraduje on za rękę z towarzyszką Doktora. Może nie zatrudniają już dzieci, ale za to płaskoziemca i wielbiciela teorii spiskowych już tak. I znowu, zdrada, której dopuścił się gość, którego imienia nie pamiętam, może i by nas zabolała, gdybyśmy widzieli jego postać w jakimkolwiek wcześniejszym odcinku. Gdy tylko wypowiedział kilka słów w odcinku, wiedziałam, że będzie najsłabszym ogniwem. I tak, zgadzam się, że Kate miała kilka dobrych scen w tym epizodzie, lecz czy to wystarczy, by podkręcić mój entuzjazm na nadchodzący spin-off? No nie wiem, tym co mnie w nim nadal najbardziej kusi jest Russell Tovey.

Zdecydowanie najlepszym według mnie momentem odcinka była scena, w której Piętnasty Doktor niczym Duch przyszłych Świąt przepowiada Conradowi jego smutny koniec, łamiąc przy tym kilka zasad podróżowania w czasie, dlatego że jest zły i na Conrada, i zapewne na siebie (w końcu obaj złamali serce Ruby). Jak to jest, że już drugi raz otrzymujemy jeden z najbardziej pamiętnych momentów Piętnastego w odcinku Doctor-lite? Naprawdę uwielbiam obecnego Doktora, gdy jego szeroki uśmiech jest tylko przykrywką, pod którą gotuje się gniew lub pogarda. Czekam aż wykipią. Podsumowując, Lucky Day sprawił, że ubiegła sobota była dniem szczęśliwym dla Doktora Who. Otrzymaliśmy kolejny solidny odcinek, który nie zaburza mojego entuzjazmu, podczas gdy czekam na dalsze przygody Belindy i Doktora.

Ruby w siedzibie UNIT-u Lucky Day

Dominik Śnioch (Ja, Dominek): To był najgorszy jak do tej pory odcinek sezonu, ale czy jakiś masakrycznie zły? Nie, po prostu do połowy nudny jak flaki z olejem, a od połowy uginający się pod ciężarem dziur logicznych, błędów i niekonsekwencji. Serio? Naprawdę chcecie mi powiedzieć, że pojedynczy tiktoker jest w stanie zrobić na szaro potężną, wojskową organizację o zapleczu rządowym? To, że wlazł do środka kwatery UNIT nie było złe. Złe jednak było to, JAK tego dokonał. Już od momentu jego ujawnienia byłem pewien, że Kate, której jak zawsze brakowało charyzmy, poszczuje go Shreekiem.

A, właśnie, ujawnienie – ten moment, gdy chłopak Ruby zdradza swoje prawdziwe motywacje był dla mnie najlepszym momentem odcinka. To był ten moment, gdy pomyślałem: „wow, no tego to nie oczekiwałem!”. Drugim dobrym motywem był końcowy monolog Doktora. Jeśli to był Doktor, bo dziwna końcówka z pstrykiem palcami i panią Flood może coś sugerować… Tak czy inaczej, monolog naszego herosa bardzo fajny. W ogóle Doktor, o radości iskro bogów, nie płakał w tym odcinku! Nic tam, że był na ekranie może przez pięć minut…

Poza tym wszystkim miło zobaczyć Millie Gibson na ekranie raz jeszcze, ale niestety jej postać tu jedynie narzędziem fabularnym, nie osobą. Luźna myśl na koniec: znakomita większość wad odcinka znikłaby jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdyby ten szur, główny zły odcinka, okazał się być Mącącym Mnichem – pasowałby idealnie.

Filip Tokarzewski (The Philmer): Lucky Day to pierwszy odcinek tego sezonu, po którym mogę powiedzieć, że nie jestem zadowolony. Reprezentuje on dla mnie dość symptomatyczny dla ery RTD2 poziom „nie było tragicznie, ale nie było też zbyt dobrze”, a główną przyczyną może być fakt, że jest to bardzo ewidentny backdoor pilot dla spin-offu, The War Between the Land and the Sea. Będąc szczerym, nie mam problemu z tym, że przy tak małej liczbie odcinków dostaliśmy odcinek z bardzo niewielką rolą Doktora, jednak sęk w tym, że kompletnie nie podoba mi się kierunek obrany w ostatnich latach wobec UNIT-u.

O ile odcinek rozpoczyna się obiecująco, stanowiąc swego rodzaju duchowego następcę dla Love & Monsters, a twist z Conradem jest ciekawy, o tyle strasznie się to rozjeżdża w drugiej połowie. Kwestia dezinformacji i popadania w królicze nory teorii spiskowych jest współcześnie bardzo istotna, jednak wypada słabo, gdy agencji UNIT w obecnej formie rzeczywiście można wiele zarzucić. Oczywiście nie pod kątem fabrykowania inwazji obcych, a pod tym, że jest to obecnie wysoce zmilitaryzowana organizacja kontrolująca wszystko z wielkiej wieży górującej nad Londynem. Wiadomo, że przekaz odcinka to nie „w ogóle nie kwestionuj ludzi u władzy”, tylko „nie popadaj w skrajności przez kwestionowanie”, jednak sposób, w jaki jest to podane, stawia się za bardzo pośrodku, co samo w sobie nie byłoby wadą, gdyby było to lepiej rozpisane. W sumie nie jestem zdziwiony takim efektem końcowym, gdyż scenarzystą odcinka był Pete McTighe, odpowiadający za Kerblam! i Praxeus, które cierpiały na podobne problemy.

Do zdecydowanych zalet tego odcinka mogę natomiast zaliczyć scenę rozmowy między Doktorem a Conradem. Podoba mi się jak w tym sezonie widzimy coraz więcej tej mniej dobrej strony Piętnastego Doktora, a Ncuti Gatwa świetnie ją sprzedaje. Sam Conrad również wypada ciekawie jako osoba, która sama nie uważa, żeby UNIT kłamał, ale kapitalizuje obawy ludzi dla własnej korzyści. Podoba mi się również, że – jak sugeruje obowiązkowa scena z panią Flood – to jeszcze nie jest koniec jego drogi i ujrzymy go w finale.


A wy co sądzicie? Zapraszamy do dyskusji o Szczęśliwym dniu oraz nowym sezonie na grupie na Facebooku – TARDISawce oraz na naszym serwerze Discorda, gdzie powstają spoilerowe wątki dyskusyjne. Nie może Was zabraknąć w ożywionych rozmowach, które mają tam miejsce cały czas!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *