„Raduj się świecie” – wrażenia redakcyjne
Drugie Święta z Piętnastym Doktorem za nami. Czy Steven Moffat przyniósł nam ponownie radość? Zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z tegorocznego odcinka świątecznego, Raduj się świecie. Serdecznie witamy też naszych wyjątkowych gości: Bartosza z Torchwood5, Agatę z Bałaganu Kontrolowanego, Dorotę Kaźmierczak, Radosława z grupy Disney Plus Polska, Jakuba z podcastu O Filmówce Przy Kremówce, Aleksandrę z Kulturalnej meduzy, Filipa z The Philmer, Kacpra z TARDISawki, Dominika z kanału Ja, Dominek, a także Filipa. Jeśli jeszcze nie oglądaliście odcinka, nadróbcie go szybko – tekst zawiera spoilery!
Krzysztof Danielak: Święta z Moffatem uważam za udane. Tym razem dostaliśmy odcinek, w którym faktycznie czuć, że jest on napisany dla Piętnastego. Nie wyobrażam sobie tutaj innych Doktorów. Ncuti jak zwykle błyszczy, a dialogi dla niego są napisane na wysokim poziomie. Mając w pamięci trzy Trzynaste z finału serii 13, to spotkanie dwóch Piętnastych było rozwiązane sensowniej – to było czaso-maso, którego trochę brakowało jak na serial z podróżami w czasie. Oczywiście nie mogło zabraknąć sporej ilości fajnych nawiązań Moffata do samego siebie (Płaczące Anioły!).
Jak na gwiazdę (nomen omen, jak się okazało) wieczoru to Joy było za mało. Wprawdzie poznaliśmy przyczynę smutku, który chowa za uśmiechem (i tu doceniam mocno przytyk w stronę Borisa Johnsona), ale albo była opętana przez walizkę, albo Doktor był w innym miejscu niż ona. Prawdziwą niespodzianką okazała się Anita. Mam wrażenie, że poznaliśmy ją znacznie lepiej niż Joy. Dzięki 10-minutowej sekwencji z nią, akcja, która pędziła trochę zbyt szybko, wreszcie zwolniła – bardzo dobry pomysł. Razem z Doktorem mogliśmy usiąść na krześle i cieszyć się zwykłym życiem (te małe TARDIS były przeurocze). Z perspektywy widza Piętnasty dostał właśnie o niebo lepszą terapię niż Czternasty, a krzesło jako miejsce, które pozwala się zatrzymać i uporządkować emocje, to świetna metafora i fajne domknięcie procesu, który zaczął się już za Trzynastej. Tak to powinno wyglądać – dostajemy konkretne fragmenty z życia Doktora, który się zatrzymał, a nie pozakadrową opowieść, że wszystko już gra. A potem płacz co odcinek. Tak, Piętnasty znowu płakał, ale jakoś dużo łatwiej przymknąć tu na to oko. Doceniam to, że Doktor i Anita się nie pocałowali, bo nie każda przecież relacja Doktora z ludźmi musi się tak kończyć. Ich pożegnanie miało w sobie trochę powagi Last Christmas. Było też bardziej przejmujące od pożegnania z Ruby.
Możliwe, że rozczarowujący finał 1 sezonu pozwolił mi uniknąć zawyżonych oczekiwań i dobrze się bawiłem, nawet lepiej niż przy Kościele na Ruby Road, mimo że tam towarzyszka była lepiej napisana. Było dużo humoru, dobre aktorstwo, sceny zapadające w pamięć. I taka pewna świąteczność, której nie czułem od Zdarzyło się dwa razy. W zakończeniu była moffatowska siła miłości i znowu nawet jak ktoś zginął, to wrócił w innej postaci. Kontrowersji związanych z Gwiazdą Betlejemską nie rozumiem, bo to nie było żadne potwierdzenie (ani zaprzeczenie) chrześcijaństwa, jak twierdzili niektórzy.
Nie wiem jak wy, ale ja bardzo chętnie zobaczyłbym ponownie Anitę. Jako pełnoprawną towarzyszkę (tak jak niegdyś chciałem powrotu Shony ze wspomnianego Last Christmas) albo na przykład w spin-offie o jej pracy w Hotelu Czasu? To miałoby niesamowity potencjał i byłoby według mnie znacznie ciekawsze niż konflikt UNIT-u i Sylurian. A że Moffat mówił, że nie będzie się już zajmować Doktorem Who, więc Who knows…
Łukasz Skórko: Być może będę w mniejszości (to się okaże z czasem), ale najnowszy odcinek świąteczny bardzo przyjemnie mi się oglądało. Raduj się świecie to dobry odcinek, nie perfekcyjny, ale nie można mu odmówić klimatu i świątecznego serducha. Żaden odcinek świąteczny (czy noworoczny) Doktora Who od ery Capaldiego tak mi nie umilił Świąt jak Joy to the World.
Od tego odcinka już w pełni kupuję Piętnastego w wykonaniu Ncutiego, w szczególności z tak dobrymi dialogami – nie ukrywam, że to jego złośliwy monolog wygłoszony do Joy był tym, co mnie ostatecznie przekonało o jego wielowarstwowości. Piętnasty jest wystarczająco inny – choć jest w nim wiele nawiązań do poprzedników, oferuje też odpowiednio dużo nowego. Niektórym widzom doskwiera eksponowana regularnie wrażliwość tego wcielenia, ja jednak tę cechę kupuję i uważam, że – szczególnie w tym odcinku – została odpowiednio wyważona i wprowadzona w odpowiednich miejscach i w konkretnym celu.
Nie mogę też nie wspomnieć o przecudownej jednoodcinkowej towarzyszce, – mowa tu oczywiście o Anicie! – która udowodniła, że można z powodzeniem zaangażować się w relację z zupełnie nową postacią. Czekam na więcej, mam nadzieję, że w przyszłym sezonie dostaniemy jakiś jaw-dropping odcinek, który wskoczy na najwyższy tier (a czekam na taki od dawna!). A póki co jest wystarczająco dobrze, żeby Doktora oglądać już nie tylko bez bólu… ale też z radością 😛
Kacper Olszewski (TARDISawka): Steven Moffat rozdaje prezenty świąteczne, które dla mnie okazały się całkiem trafione. Podoba mi się koncept Hotelu Czasu oparty na tym, że w hotelach często jest nadprogramowa ilość drzwi. Fani Doktora dostali kolejną rzecz, która będzie im się kojarzyć z serialem – tym razem jak będą na wakacjach. Sekwencja Doktora spędzającego rok na Ziemi to największy z prezentów, do tego w pakiecie z postacią Anity, która tak fajnie została pokazana, że trudno było ją zostawić i przejmować się losami Joy. Tytułowa postać odcinka trochę zeszła na dalszy plan ze względu na jego konstrukcję. Tak więc niektóre prezenty przyćmiewają inne, ale to normalne. Podobał mi się prowokacyjny monolog Ncutiego – chyba po prostu lubię, kiedy Doktor jest niemiły. Lubię też, kiedy pojawiają się paradoksy związane z podróżą w czasie – tym razem paradoks pętli pomógł Doktorowi zdobyć kod do walizki. Kto w takim razie ten kod wymyślił? Pozostanie to zagadką, tak samo jak autorstwo symfonii Beethovena.
Przy całej obfitości prezentów nie mogło zabraknąć zagmatwanego finału, kiedy Moffat zorientował się, że nie pisze dwuodcinkowej historii. Co tak naprawdę osiągnął Villengard? Czy największy producent broni w historii ludzkości stworzył Gwiazdę Betlejemską? Pomysł sam w sobie intrygujący, ale wyjęty z kapelusza. Czy też walizki.
Moje życzenie noworoczne: mam nadzieję, że postać Anity jeszcze kiedyś do nas wróci. Tylko może nie w formie pośmiertnego hakerskiego hologramu. Tych już ci u nas dostatek.
Bartosz „Rhydian” Gawron (Torchwood5): O ile obejrzenie nowego odcinka Doktora Who w Boże Narodzenie (lub Nowy Rok) jest już dla mnie tradycją, z której bym nigdy nie zrezygnował, to nie jestem wielkim fanem odcinków świątecznych. Tak też było w tym wypadku, co nie oznacza, że był to odcinek zły.
Uwielbiam jak dużo mamy tu postaci Doktora. Po bardzo krótkim sezonie 1 (w którym Ncutiego było bardzo mało), świetnie jest zobaczyć go więcej na ekranie. Cała obsada odcinka zdecydowanie daje radę, chociaż nasza tytułowa Joy jest bardzo niewykorzystana. Również podoba mi się lokalizacja wydarzeń, chociaż jak na hotel, w którym możemy podróżować w czasie i przestrzeni, to dość mało miejsc odwiedziliśmy.
Bardzo podobała mi się pierwsza połowa odcinka, szczególnie rok z Anitą na Ziemi, ale od pewnego momentu odcinek mnie stracił. Jakoś tak w okolicy akcji z dinozaurem historia zaczyna tracić sens i Doktor musi na poczekaniu wymyślać nowe elementy fabuły, by jakoś zawiązać wydarzenia. Finał był bardzo dziwny i Moffat powinien zastanowić się drugi raz, co chciał tam właściwie przekazać.
Odcinek był bardzo przyjemny, ale fabularnie rozpadał się na kawałki, więc po seansie zostało mi w głowie jednie „no okej to było”.
Agata Jarzębowska (Bałagan Kontrolowany): Był to naprawdę przyjemny odcinek świąteczny, chociaż na pierwszy plan wybiła się w nim nie do końca historia Joy, a Anity, z którą Doktor spędził na ziemi rok czasu, wspólnie prowadząc hotel. W tej kilkunastominutowej sekwencji dużo bardziej związałam się z nią, jako bohaterką, niż z Joy przez cały odcinek – pomimo że Joy gra przecież moja ukochana Nicola Coughlan.
Sam pomysł na Hotel Czasu bardzo mi się podoba i przyznam, że chciałabym, by Doktor kiedyś tam wrócił, bo wydaje mi się, że ten wątek ma na tyle duży potencjał, że można go spokojnie dalej rozwinąć przy okazji innej przygody.
Jeżeli chodzi o wątek Joy, to żałuję, że nie skorzystano bardziej z komediowego talentu Coughlan, bo jej bohaterka dość szybko zostaje opętana i staje się bardziej mechaniczna, niż emocjonalna. Za to scena, gdy na zbliżeniu obserwujemy jej twarz, gdy Doktor z niej szydzi, była z kolei doskonała i w sprawny sposób dała nam możliwość na poznanie przeszłości Joy.
Ciężko było się nie uśmiechnąć na ostatniej scenie, gdy Moffat dumnie pokazał Betlejem. Było to tak bardzo w jego stylu. Odcinek uznaję za przyjemny, ale ponieważ mam wrażenie, że są w nim raczej pomysły na dwa odcinki, niż jeden spójny, to zostawił mnie też z trochę mieszanymi uczuciami.
Dorota Kaźmierczak: Trzeba przyznać, że Moffat ma zdolność do pisania angażujących świątecznych specjali.
Na pewno na pochwałę zasługuje zarysowanie charakteru Piętnastego Doktora, którego w ostatnim sezonie trochę mi brakowało. Jego relacja z Anitą i pobyt w Sandringham to jedne z najmocniejszych elementów odcinka. Koncept Hotelu Czasu łączy się bardzo dobrze ze świątecznym tematem. Momentami dużo tu jednak uproszczeń i przeskoków, przez co nie związałam się tak bardzo z postacią Joy, jakbym chciała.
Feel-good odcinek, z kilkoma fajnymi motywami i ciekawym revealem na koniec.
Radosław Koch (Grupa Disney Plus Polska): Pod wieloma względami był to naprawdę sympatyczny świąteczny odcinek Doktora Who, ale mam wrażenie, że czegoś tu zabrakło. Najpewniej wynika to z tego, że koncept Hotelu Czasu jest fantastycznym pomysłem, ale trudno wykorzystać go w pełni. Choć Doktor skacze między różnymi momentami w historii i kilka z tych lokacji jest naprawdę ciekawych, to nadal ma się wrażenie, że temat został tylko pobieżnie zgłębiony. Brakowało mi też w tym odcinku szaleństw Moffata, jeden pomysł z pętlą czasu to trochę za mało. Za to świetnie zostały wykreowane relacje między postaciami, czy to między Doktorem i Anitą, czy Doktorem i Joy. To, w połączeniu z niezwykle świątecznym zakończeniem, sprawia, że ogólnie jestem usatysfakcjonowany.
Jakub Kraszewski (O Filmówce Przy Kremówce): To całkiem niezły gwiazdkowy odcinek, choć Moffat kręcił już w swojej karierze lepsze. Oglądając Raduj się świecie miałem wrażenie, że to scenariusze dwóch historii zbitych w jedną, przy czym ta nieświąteczna jest dużo ciekawsza. Sam motyw Hotelu Czasu to bardzo wdzięczny materiał do zrealizowania w ramach tego serialu i fajnie działał w zestawieniu z typowo moffatowym kombinowaniem. Ncuti Gatwa ma tu też kilka okazji do zabłyśnięcia. Czuć, że jego Doktor zaczyna stopniowo nabierać nieco autonomicznego charakteru i podoba mi się, w jaką stronę ta postać zdaje się zmierzać.
Paradoksalnie jednak to ten bardziej przyziemny fragment odcinka okazał się być najbardziej interesującym. Doktor pozbawiony doktorowych zabawek, zmuszony do życia pośród zwykłych ludzi, to zawsze interesujący punkt wyjścia dla fabuły i tu było podobnie. Piętnasty ewidentnie dużo lepiej znosi takie szare ludzkie życie niż Jedenasty w The Power of Three 😉 . No i Anita to idealny przykład bohaterki jednej historii, która błyskawicznie zyskuje sobie sympatię widowni na równi z pełnoprawnymi towarzyszkami. Szczególnie dobrze wypada na tle tytułowej Joy, która, nie ujmując nic Nicoli Coughlan, raczej niespecjalnie zapada w pamięć.
Filip „ThePinkFin” Mazur: Kastarion 3, opuszczona planeta… A nie, to nie ten odcinek. To jeszcze raz.
Hotel Czasu, miejsce, które pęka w szwach od tylu gości jak czas długi i szeroki, miejsce, w którym TARDIS nie jest potrzebna, miejsce, w którym wszystko może się zdarzyć, a uwagę Doktora przykuwa nietypowy gość z niby zwyczajną walizką. Ta walizka jest jak pasożyt i to strasznie morderczy.
Dobra, bez ogródek! Przywołałem powyżej odcinek Bum, ponieważ Villengard powrócił. Ktoś ładnie kiedyś zauważył, że Moffat wspomniał o nim w swoim pierwszym (Puste dziecko) i ostatnim (Zdarzyło się dwa razy) odcinku. Ładna klamra, prawda? Czy to znaczy, że teraz będziemy dostawać w każdym odcinku od Stevena wzmiankę o Villengardzie? Myślę, że nie. Mam taką nadzieję, bo jeśli wszystkie historie będą tak
podobne do siebie, to chyba już za 3. razem się tym znudzę. Pomyślmy. Jest mordercza rzecz, która nie kojarzy nam się ze śmiercią? Jest! Jest hologram osoby zmarłej? Jest! Czy osoba ta, choć raczej nie powinna pomagać Doktorowi, robi to? Robi! Nawet tekst Joy „Ja nie umrę, tylko się zmienię” przywołuje mi na myśl słowa Splice – „tata nie odszedł, on tylko umarł”.
Mimo to jest trochę oryginalności w tym odcinku. Bardzo podoba mi się wątek z Anitą. Pokazuje on, że w serialu jest miejsce na zwykłe międzyludzkie relacje. Skoro Doktor wspomina jej o Płaczących Aniołach, to dziewczyna pewnie usłyszała niejedną fantastyczną historię, ale chyba nie miała okazji, by stać się częścią następnej. Choć kto wie, może niedługo zapowiedzą słuchowisko ze Stephanie de Whalley? Zakładam jednak, że nic takiego nie miało miejsca, a jednak relacja między bohaterami jest tak urocza i szczera, że liczę na ciąg dalszy.
Najnowszy odcinek jest tak prosty, że „połapiesz się”, ale będę bez przerwy powtarzał, że nie potrzeba skomplikowanych fabuł rodem z czasów… hmm… Moffata, by czuć, że jest to nasz ulubiony serial i dobrze się na nim bawić. Myślę, że przy okazji jest to bardzo dobry odcinek do podsyłania swoim znajomym, bo właściwie wszystko powstaje na oczach widowni. Nie trzeba nic wiedzieć.
Aleksandra Popiel (Kulturalna meduza): Jestem fanką Nicoli Coughlan, więc gdy zobaczyłam, że pojawi się u boku Ncutiego Gatwy w odcinku świątecznym Doktora Who, niecierpliwie skreślałam dni w kalendarzu do dnia premiery. Coughlan nie zawiodła w roli Joy – z pozoru pogodnej dziewczyny, która zostaje zamieszana w kosmiczne problemy grożące końcem świata. Niestety aktorki nie ma dużo na ekranie (a szkoda!), ale otrzymany czas wykorzystuje na sto procent. Coughlan pokazuje wiele emocji, porusza widza, a do tego gra z typową dla siebie żywiołowością.
Co ciekawe, główny problem fabularny ginie na rzecz pobocznego wątku, w ramach którego Doktor musi pracować w zwykłym, współczesnym, ziemskim hotelu. Jednak oglądanie, jak radzi sobie z samotnością i spędza czas z Anitą (Steph de Whalley), rozgrzewa serce. Jasne, gdzieś tam grozi nam kolejny koniec świata, ale to przecież święta, a zatem czas, który miło jest spędzić w towarzystwie serdecznych ludzi.
Raduj się świecie to bardzo przyjemny odcinek świąteczny, którego mocne strony stanowią małe rzeczy – gra aktorska Nicoli Coughlan, kreacja niepozornej Anity czy rozważania Doktora na temat samotności. Choć główny wątek fabularny nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia (i spodziewam się go szybko zapomnieć), to epizod zostawił mnie z rozgrzanym sercem – a to jest w tym okresie najważniejsze.
Dominik Śnioch (Ja, Dominek): To epizod trudny do oceny. Jako odcinek per se był średni, ale jako świąteczny – naprawdę dobry! Czy fabuła była dziurawa? Była. Tylko co z tego? Nie chodziło o sens (bardziej nawet niż zawsze), a o świąteczny klimat. Cały ten hotel, walizka złego korpo i wszystko inne były tylko pretekstem do historii o nadziei, traceniu jej i odzyskiwaniu. I o tym, że Doktor powinien się zmienić. Myślałem, że to już miało miejsce przy jego debiucie, ale dobra. Fajny był ten ironiczny, moffatowy humor i dużo czaso-maso. Joy, bohaterka tego odcinka, była natomiast pozytywnie oryginalna. Postaci w Doktorze Who rzadko mają za sobą tak autentyczne tragedie.
Filip Tokarzewski (The Philmer): Po bardzo słabym finale sezonu pierwszego, mój entuzjazm wobec serialu ponownie był nieco zaniżony. Choć myśląc całościowo o sezonie było w nim całkiem sporo dobrych odcinków, to nieudane zakończenie pozostawiło po sobie lekki niesmak. Dlatego z ostudzonym zapałem czekałem na tegoroczny odcinek świąteczny. Wiedząc, że za scenariusz ma odpowiadać Steven Moffat, byłem raczej spokojny, mając jednak w głowie, że to może być jego ostatni odcinek (przynajmniej w najbliższej przyszłości) i nie będzie koniecznie świadczyć o jakości kolejnego sezonu.
Trzeba jednak przyznać, że jak na standardy Moffata, Raduj się świecie był raczej przeciętnym epizodem. Nadal jest tutaj sporo rzeczy, za które uwielbiam go jako scenarzystę – bystre dialogi czy też kuriozalne, lecz satysfakcjonujące rozwiązania, takie jak bootstrap paradox. A jednak fabularnie nie zachwycił mnie szczególnie. Niespecjalnie obchodzi mnie postać Joy. Osadzenie jej wątku z utratą matki w kontekście pandemii z pewnością jest ciekawe i daje wielu osobom możliwość utożsamienia się z tą bohaterką, jednak jest to po prostu klasyczna „towarzyszka na jeden odcinek”, a jej wątek kończy się również w zbyt oczywisty sposób.
Paradoksalnie bardziej kupiła mnie postać drugoplanowa, która miała znacznie mniej czasu ekranowego, czyli Anita. Jestem pod wrażeniem, że w tak krótkim czasie udało się ją wykreować na dość barwną postać i nie obraziłbym się, gdyby kiedyś powróciła (zwłaszcza, że zakończenie daje ku temu możliwości). Zresztą cały segment z Doktorem pracującym przez rok w hotelu był zdecydowanie najciekawszym elementem odcinka. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że to była dziesięciominutowa krótkometrażówka o Doktorze przepracowującym swoje problemy, wpleciona w środek regularnego odcinka. Z jednej strony można by z tego zrobić osobny epizod, może nawet bez dodatkowego zagrożenia w postaci Villengardu (ach, ten Moffat i jego klamry narracyjne). Z drugiej strony, było to jak najbardziej potrzebne dla rozwinięcia Piętnastego i nawet jeśli odbyło się to kosztem jednorazowej postaci Nicoli Coughlan, to nie mogę narzekać, dostawszy nawet na chwilę takie doktorowe Perfect Days.
A wy co sądzicie? Zapraszamy do dyskusji o Raduj się świecie oraz nadchodzącym sezonie na grupie na Facebooku – TARDISawce oraz na naszym serwerze Discorda, gdzie powstają spoilerowe wątki dyskusyjne. Nie może Was zabraknąć w ożywionych rozmowach, które mają tam miejsce cały czas!