Przybijcie piątkę, czyli poznajcie Piątego Doktora
W jakże rozległym wszechświecie Doctor Who funkcjonują sobie dwa obszary oddzielone od siebie półprzezroczystą barierą. Bariera ta dla jednych jest czymś całkowicie nieprzekraczalnym, dla innych zaś jest rodzajem okna, przez które można popatrzeć sobie na alternatywne możliwości jako na ciekawostki. Plotka głosi, że są też tacy, którzy swobodnie wędrują między dwoma wymiarami, a nawet żyją tylko w jednym z nich.
Bariera jest jednak cienka. Cieńsza niż można by sądzić na pierwszy rzut oka.
Po jednej jej stronie znajdują się dobrze nam znane wielkouche, bananolubne, spiczastowłose, bezbrwiowe i na gitarach grające kosmiczne gamonie oraz wszystko to, co je otacza; od Złych Wilków po dziewczyny, które stały się kałużami szczęśliwego oleju oraz… kto wie, co jeszcze?
Po drugiej zaś gumowe monstra, jakieś dziwaczne, metalowe psy, brygadier z wąsem (oraz bez!), a, nade wszystko, cały tłum cwanych starszych panów, grających na fletach wielbicieli futer, pracowników UNIT-u, żelkożernych, selerofetyszystów, odzianych we wszystkie kolory tęczy, strategicznych, trochę wiktoriańskich Władców Czasu, których właściwie wcale nie znamy.
Może czas to zmienić? Chyba, że się boicie… niskobudżetowych potworów.
Zakładając jednak, że niestraszne wam kreatury z papier-mâché, bo jesteście bardzo odważnymi gwiezdnymi żelkami, to zapraszam was na krótką wycieczkę na drugą stronę tajemniczej półprzezroczystej bariery. To, oczywiście, byłaby nie wycieczka, ale podróż, mogąca pochłonąć niejedno istnienie, gdybym się zdecydowała oprowadzić was po całości… Sama jeszcze wszędzie nie byłam! Znam właściwie tylko niektóre kąty (niewątpliwie jednak w końcu wściubię nos we wszystkie) i te właśnie kąty zamierzam wam pokazać; pokazać tylko troszkę, zanęcić, zachęcić, byście potem eksplorowali je samodzielnie. Na jednej z wielu planet, w jednej w wielu galaktyk jest gdzieś tam pewien Doktor…
Jaki Doktor? Trudne pytanie. On sam jeszcze tego nie wie. Planeta ta nazywa się Castrovalva, nie ma na niej technologii ani żadnego szczególnie rozwiniętego gatunku. Tylko jakiś papierowy zamek, przedziwny miejscowy lud, Tegan i Nyssa… przyjaciółki, o ile Doktor dobrze pamięta. A on, niestety, prawie wcale nie pamięta. Dopiero się zregenerował i wie tylko tyle, że ta regeneracja chyba nie poszła mu najlepiej. Chociaż może i tego nie wie? Nie wie też, kim, u licha, jest ten cały Doktor, o którym wszyscy ciągle mówią, którego wiecznie szukają! Och, jemu chyba też przydałby się jakiś doktor!
O kim mowa?
Pewnie go znacie z widzenia, choć dla wielu kojarzyć się może z sympatycznym panem w średnim wieku, którego zięciem jest David Tennant. Otóż, wyobraźcie sobie, że kiedyś nie był wcale panem w średnim wieku, a jego zięciem nie był David Tennant! Niewątpliwie jednak był on bardzo sympatyczny…
Piąty Doktor, bo o nim mowa, to od samego początku, a dla wielu także do samego końca, jeden wielki znak zapytania. Następca uwielbianego przez wszystkich Czwartego Doktora spadł na Ziemię i chyba po kres swojego piątego żywota całkiem się z tego upadku nie otrząsnął. Owinięty długaśnym szalikiem, nieco złośliwy, żartobliwy, kompletnie zwariowany Czwarty był wyrazisty, a Piąty? Piąty wkroczył, a raczej wczołgał się i wpotykał na scenę cały blondwłosy, kremowy, spokojny i niemal stereotypowo brytyjski.
Zdaje się panować o nim (oraz jego erze w ogóle) bardzo niesprawiedliwa opinia Doktora niedostatecznie jaskrawego, zbyt mało zdefiniowanego, wyblakłego, ale jest to opinia niewątpliwie rozpowszechniana tak szeroko przez ludzi uczulonych na seler oraz tych, którzy przegrali z Piątym towarzyski mecz w krykieta. To bardzo pobieżne stwierdzenia, wyraźnie omijające subtelności, odcienie, detale. Piąty Doktor nie był tak po prostu tylko trochę roztargniony, bardzo uprzejmy, spokojny i nic więcej. Miał coś z gapowatowści Jedenastego oraz coś z wiecznego pośpiechu i boleśnie wrażliwego człowieczeństwa Dziesiątego… a może to raczej oni odziedziczyli po nim te cechy?
Piąty był, wbrew pozorom, Doktorem bardzo emocjonalnym, który skrywał smutek za maską ciszy i charakterystycznej miny wielkiego zafrasowania. Ta uczuciowość czyniła go bardzo ludzkim i takim był w istocie, ale, paradoksalnie, potrafił też być niemożliwie zdystansowany, oderwany i pozornie nieprzejmujący się zanadto losem przyjaciół.
Jak prawdziwie nieziemska istota był zdolny do całkowitego rozgraniczania uczuć i konieczności. Miał niemal niepodzielną uwagę – nie był się w stanie skupić jednocześnie na ratowaniu kompanii, która znowu gdzieś polazła i z całą pewnością wpadła w tarapaty oraz na wydostaniu się z pułapki, w której sam się w danym momencie znalazł.
Robił wszystko po kolei – absolutnie nie dwie rzeczy naraz! Od tego przecież można eksplodować!
Żeby bardziej tę niby prostą sprawę emocjonalności Piątego skomplikować, dodam, że choć, jak wspomniałam, emocjonował się w ciszy, to emocjonował się też czasem bardzo zewnętrznie, w formie nadpobudliwości, pośpiechu, a przez to jeszcze większej niezdarności. Pozornie zdawał się czasem obojętny, wydawało się, że zapominał o przyjaciołach w tarapatach, ale w jego umyśle? W odcinku Snakedance choćby jego przyjaciółka, Tegan, była w wielkim niebezpieczeństwie. Doktor, owszem, wydawał się skupiony na rozwiązaniu całej, złożonej zagadki z tą sprawą powiązanej, ale o samej Tegan zdawał się prawie nie pamiętać. Dano jednak widzowi chwilowy wgląd w jego myśli, a ich tok przedstawiał się następująco:
Muszę ocalić Tegan. To moja wina.
Słowa te powtarzane były bez ładu i składu, nieustannie i przeczyły domniemanej obojętności.
Cały spokój, a czasem neutralność tej właśnie regeneracji Doktora to iluzja, a pod nią kryje się wiele kremowych odcieni. Piąty Doktor był, zgadza się, ujmująco uprzejmy, ale wcale nie uprzejmy nienagannie – obrażał innych, wywracał oczami, niecierpliwił się, a taktowne rozmowy były często sposobami na opanowanie sytuacji wielkiego zagrożenia, sposobami na odwrócenie uwagi i zdarzało się, że jeżeli ktoś dał się nabrać, to dostawał w nos od tego jakże nieszkodliwego kosmicznego dżentelmena! Choć, w gruncie rzeczy, on ogromnie gardził przemocą, odkładając ją zwykle na najczarniejszą z godzin.
A mityczny spokój? Jaki spokój! W istocie Piąty bywał czasem jak podskakująca piłeczka do krykieta! Chciał już lecieć, rozentuzjazmowany, ale coś wiecznie chwytało go za poły płaszcza i ciągnęło w tył.
Jego opanowany głos zaś zwykle raz na odcinek osiągał niebezpieczną częstotliwość i wysokość oznaczającą, że ten właśnie Doktor jest w danym momencie zdecydowanie wpieniony i doświadcza bardzo niespokojnych emocji, co zwykle wiązało się z głupotą, pesymizmem czy arogancją ludzi oraz nieludzi, którzy go otaczali, a których to przywar Piąty całkowicie nie był w stanie tolerować.
Może to te nie najlepsze scenariusze, może irytująca ostrożność w kwestii innowacji fabularnych, brak autorytetu, za który winić należy młodość Doktora (wówczas najmłodszego ze wszystkich), a może to te koszmarne efekty specjalne i sporo papierowego aktorstwa drugoplanowych postaci tak wyprały nieszczęsnego Piątego z popularności? Nigdzie indziej bowiem nie jestem się wstanie dopatrzeć powodów jej braku! Chyba że to faktycznie kwestia propagandy ludzi uczulonych na seler i tak dalej… Nie da się takiej możliwości całkiem wykluczyć!
Z całym tym sprytnym taktem, młodzieńczym zagubieniem, entuzjazmem, człowieczeństwem, współczuciem, zatroskaniem i delikatnością? Piąty to więcej niż suma kremowych dodatków! To jaskrawy znak zapytania, paski na spodniach, czerwone skarpetki i sportowe buty! To sporo niedostrzeżonej głębi, to miły dla ucha głos, to bezwzględność, z jaką zabił Cybermana, to smutek na jego twarzy, gdy nie ocalił Mistrza, to trochę (być może?) współczucia dla Omegi i całkiem niezłe zdolności walki wręcz, gdy już trzeba je było uruchomić! Piąty to bohater, który radził sobie praktycznie bez śrubokrętu dźwiękowego, ratując świat zawartością kieszeni (czyli: piłką do krykieta, sznurkiem, monetą oraz kapeluszem zwiniętym w rulon) i pogodą ducha.
Warto spojrzeć na jego erę też przez pryzmat relacji na TARDIS.
Nagle na statku Doktora nie mieszkała sobie radośnie grupa przyjaciół, ale boleśnie realistyczna pod pewnymi względami rodzina, z którą, jak wiadomo, często wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach.
Tegan kłóciła się z Adrikiem, Adric kłócił się niemal ze wszystkimi, Nyssa próbowała hałastrę uspokajać, a Doktor wychodził obrażony ze statku, zapewne modląc się w duchu o opanowanie. Turlough, który pojawił się później, także nie był skłonny do pokojowego współistnienia! Bynajmniej! Łobuz właściwie za Doktorem, mówiąc oględnie, nie przepadał… Cóż, przynajmniej przez jakiś czas… W TARDIS mieszkała sobie wówczas banda dzieciaków, wiecznie wpadających w kłopoty i zafrasowany Piąty, niezdolny do rozszczepienia się na atomy, by ocalić każde z nich i każdemu z osobna wyperswadować głupie pomysły. Czy było to rozwiązanie korzystne? Na pewno było nowe!
Ale na tym nie kończyły się rozterki Piątego. Kłótnie domowe to jedno, a wrogowie?
Co jakiś czas do tego wszystkiego dochodził jeszcze na przykład Mistrz, a ta konkretna regeneracja była wyjątkowo złośliwa. Opanowanie Mistrza granego przez Rogera Delgado uleciało wraz z dwunastoma regeneracjami i oto nagle Mistrz (grany wówczas przez Anthony’ego Ainleya), obnoszący się ze świeżo ukradzionym ciałem, był brutalny, podły bardziej niż kiedykolwiek i całkowicie, doszczętne zły, już bez choćby cienia dawnej przyjaźni z Doktorem. Właściwie to nawet nie zły, ale ZŁY, aż do ostatniego echa demonicznego chichotu i ostatniego haftu na aksamitnym kostiumie.
Dodatkowo, uparcie i irracjonalnie, nie chciał po prostu zginąć, ale magicznie, mistycznie, bez powodu wracał i znowu chichotał. To z całą pewnością był Mistrz najbardziej uradowany, bo całe jego życie skupiało się na… zanoszeniu się złowróżbnym śmiechem i wydawaniu równie złowróżbnego okrzyku niezadowolenia na sam koniec każdego odcinka z jego udziałem. Choć może to nieco niesprawiedliwe stwierdzenie, bo uwielbiał on też wówczas kiczowate kostiumy z maksymalną ilością gumy, których Piąty absolutnie nie potrafi przejrzeć, oraz zmienianie ludzi w lalki przy użyciu kompresora tkanek. Brodata zaraza dostarczała tym samym mieszkańcom TARDIS odpoczynku od domowych kłótni, samemu Doktorowi zaś rozrywki w formie dobrej, starej rywalizacji.
Gdy jednak Piąty w końcu z westchnieniem ocierał pot z czoła po „ostatecznym” pozbyciu się Mistrza, to oczywiście niemal od razu musiało się stać coś strasznego. Nyssa nagle mdlała, Mara, czyli potwór z mrocznych miejsc wewnątrz, przejmował władzę nad umysłem Tegan, Adric tracił kontrolę nad robotem, którym sterował, strzelając do nieszczęsnych mieszkańców wioski, a do tego Władcy Czasu wpadali na genialne pomysły typu: a co by było, gdyby tak rozwiązać problem pojawienia się niebezpiecznej kreatury z antymaterii poprzez zabicie Doktora… tak dla świętego spokoju! A co na to biedny Piąty? Jak zawsze!
Ktoś celuje do niego z broni, a on wyciąga dłoń z uśmiechem, przedstawia się uprzejmie i pyta, czy agresor zechciałby się podzielić śniadaniem, gdyż obaj z Adrikiem nieco zgłodnieli, po czym uprzejmie sugeruje, by opuścić broń, bo ta troszkę go rozprasza.
Czasem też Piąty wzdycha niepocieszony na te wszystkie troski, wyciąga z kieszeni palta monetę, podrzuca i… Co to? Nie po jego myśli? Pff! Odwraca ją i podejmuje decyzję po swojemu! Piąty Doktor został niewątpliwie pokrzywdzony przez twórców, nieco zmarnowany, przestępujący z nogi na nogę, nie wiedząc za bardzo, czy chce być żywy i podskakujący, czy też opanowany. Raz bywał więc taki, a raz taki, miotając się między emocjami a ich brakiem, troską o towarzyszy a obojętnością, złością a uprzejmością, dosadnością a dyplomacją.
Biorąc jednak pod uwagę całe niezdecydowanie i niepewność w kreowaniu tego konkretnego wcielenia naszego ulubionego Władcy Czasu, Peter Davison (Psst! Odtwórca roli!) poradził sobie, moim zdaniem, wyśmienicie, dodając od siebie olbrzymią miarkę własnego uroku, wielką chochlę ufności, ciepła, przyjacielskości, która nie była przesłodzona, przedramatyzowana czy boleśnie sztuczna.
Potwory mogły sobie być z bibuły, scenariusze mogły czasem być pisane przez Terileptilów (czyli złe, gumowe jaszczurki), nadmiar towarzyszy mógł wymuszać chęć ich gwałtownej redukcji poprzez morderstwo, a Mistrz mógł się czasem zdawać nieco płytki jak na odwiecznego „najlepszego wroga” Doktora, ale Piąty i tak wybijał się ponad te bzdety i był po prostu tym, kim być powinien, czyli prawowitym właścicielem niebieskiej budki. Definicja Doktora w interpretacji Petera Davisona jest z całą pewnością większa w środku!
Myślicie pewnie, że w tym miejscu macie już wyrobione zdanie, że wycieczka dobiega końca, ale powiem wam, że w obu przypadkach się mylicie, drodzy czytelnicy. Wasze zdanie, o ile Piątego nie znacie osobiście, nie może być wyrobione, a jedynie naszkicowane i, co jasne, niesprecyzowane, niepełne.
A koniec wycieczki? Momencik, zaraz, dokąd wam się spieszy, do stu stewardess z Heathrow?!
Czy polecam wam zaryzykować tę podróż?
Owszem, choć ostrzegam was przed jej podjęciem! Mimo początkowego parskania śmiechem, przewracania oczami i myślenia, co ja za bzdury oglądam (gumowe monstra!), to nagle może się okazać, że nie jesteście w stanie przestać! Absurdalne historie, głupie potwory, a niekiedy papierowe postaci i wy, całkowicie w to wszystko wciągnięci, z uszami, mackami i ogonem.
Piątemu z łatwością, mimo wad jego epoki, przychodzi kraść ludzkie serca. Łatwo mu zaufać, łatwo się z nim zaprzyjaźnić i bardzo trudno się z nim rozstać. Rozstanie zaś jest szczególnie bolesne, bo bolesna jest też jego ostatnia historia, będąca zarazem (subiektywnie, ale i niesubiektywnie) najlepszą ze wszystkich z Piątym Doktorem (Psst! The Caves of Androzani!); dojrzałą, niespodziewaną i bardzo niesprawiedliwie zabijającą jasnowłosego kosmitę, który był po prostu… życzliwy, ludzki… DOBRY.
Moją podróż z pasiastym, kremowym, krykieciastym i selerowatym Doktorem rozpoczęłam od odcinka Logopolis, czyli od finału przygód Czwartego Doktora (och, tak, wiem, bardzo chronologiczne konsumowanie klasyków!) i uparcie oglądałam wszystko po kolei, by zrozumieć, na czym w ogóle fenomen Doktora kiedyś, dawno temu polegał. Być może więc, tylko takie uparte, sukcesywne oglądanie kończy się uzależnieniem? Nie wiem. Nie wiem też więc, czy, atakując przygody Piątego zgodnie z jakimiś odgórnymi rekomendacjami i nie po kolei, wy też go polubicie, wciągniecie się, zaczniecie widzieć w nim to niezidentyfikowane, miękkie i ciepłe coś.
Obawiam się, że losowe seanse mogą was rozczarować, bo nie dadzą pełnego pojęcia o tym, dlaczego ten spokojny, jakby w cieniu kryjący się Doktor jest taki fajowy. Będzie dla was nikim. Zachęcam zatem do wzięcia się w garść, przygotowania smakołyków, herbatki, żelków i świadomości na nieco dłuższy wypad w czasoprzestrzeń, w odległą przeszłość, by poznać Doktora, który za bardzo nie wiedział, kim jest, zatroskany wołał wciąż: „O, rany!”, grał w krykieta, kulturalnie się przedstawiał, autentycznie się przejmował, a to, całkiem autentycznie, go zabiło.
Myślę, że, skoro już się odważyliście, dzielnie przeniknęliście przez tajemniczą barierę i poznaliście go choć trochę, to wypadałoby, żebyście w końcu i wy uścisnęli dłoń Piątemu; na pożegnanie, a może (kto wie?) na powitanie… Choć chyba się nie pogniewa, a jedynie go to nieco speszy, jeżeli po prostu przybijecie mu piątkę!