Portret dziecka: inne spojrzenie na Pierwszego Doktora
Redakcja ogłosiła z okazji Dnia Dziecka konkurs, którego uczestnicy mają za zadanie opisać swoją wizję dzieciństwa Doktora; a mnie przyszło do głowy, by temat ugryźć z nieco innej strony.
Będę zatem pisać o pierwszym wcieleniu naszego bohatera, tyle że takim, jakim znamy je z serialu. Pozostawię wam (interesujący skądinąd) temat najwcześniejszej młodości Władcy Czasu i skupię się na tym staruszku, który dumnie wkroczył na ekrany telewizorów w 1963 roku…
No właśnie, sama powiedziałam „staruszku”, a miało być przecież o dzieciństwie. Powszechnie uważa się Jedenastego Doktora za tę inkarnację, której do dziecka było najbliżej – czemu się trudno dziwić; patrząc na jego zarówno wygląd, jak i (często) zachowanie, kilkuset lat byśmy mu nie dali. Pierwszego natomiast z dzieckiem raczej nie kojarzymy – bo przecież nie dość, że William Hartnell wciąż jest najstarszym w historii serialu odtwórcą roli głównego bohatera, to jeszcze grał go (przynajmniej z początku) jak niemalże stereotypowego starszego pana. Doświadczonego, mądrego, statecznego, ale także upartego, marudnego, nierzadko patrzącego z góry na wszystkich „młodych ludzi”. W końcu ma już na koncie sporo lat, o czym często nam przypomina, i nawet wrogów traktuje czasem jak rozwydrzone bachory (ech, te potwory w dzisiejszych czasach, zero szacunku dla starszych…). Wnuczka u jego boku dopełnia ten wizerunek.
A jednak, na swój sposób, to właśnie on jest Doktorem-dzieckiem. Bo zastanówmy się, jakie cechy charakteryzują dziecko?
Młody wiek, oczywiście; i choć gdy poznajemy Doktora, już jest on starszy niż jakikolwiek człowiek na Ziemi, to wciąż jest jego pierwsze wcielenie, a zatem, względnie rzecz ujmując, początek jego życia. Jego charakter wcale też wbrew pozorom nie odbiega daleko od tego, co kojarzymy z dzieckiem. Weźmy chociażby tę nienasyconą, beztroską ciekawość oraz chęć przygody. Często uznajemy Pierwszego za zachowawczego, ostrożnego, niechętnego do przeciwstawiania się regułom, jakby zapominając, że to właśnie on porzucił spokojne, nudne życie przeciętnego Władcy Czasu i ukradł TARDIS, by zobaczyć z bliska niezliczone światy. A jeśli czasem zdaje się z tej decyzji wycofywać lub poucza innych o niebezpieczeństwach łamania Praw Czasu, to tylko dlatego, że wciąż nie zerwał do końca więzi z domem – ciągle jeszcze tęskni, pamięta, przywiązany zarówno do Gallifrey jako miejsca, jak i systemu wartości, które ta reprezentuje. Niczym dziecko, stawiające pierwsze, niepewne własne kroki, by za chwilę znów złapać rodzica za rękę; kwestionujące zasady tylko po to, by sprawdzić, co się stanie, ale z niewinnością kogoś, kto nie ma jeszcze ani prawdziwie złych intencji, ani siły, by wszystkie swoje przewrotne pomysły wprowadzić w czyn.
Jest w nim też swoista obawa przed własnym potencjałem, tą niezrealizowaną potęgą Władcy Czasu, i może dlatego czasem woli stanąć z boku, nie interweniować. Zawsze uważałam odcinek The Romans za przełomowy – Hartnell znakomicie odegrał tam emocje targające Doktorem, gdy (podobnie jak w Ogniu z Pompejów („The Fires of Pompeii”)) dowiaduje się, że katastrofa znana z podręczników historii jest jego dziełem: niedowierzanie graniczące z przerażeniem, stopniowo przeradzające się w rezygnację, a w końcu niepokojącą ponurą satysfakcję płynącą z uświadomienia sobie ogromu swoich możliwości. Władza nie staje się jednak dla niego celem samym w sobie (jak w przypadku Mistrza) ani nawet środkiem do celu; w przeciwieństwie do późniejszych inkarnacji, Pierwszy Doktor, choć wierzy głęboko w sprawiedliwość oraz triumf dobra nad złem, z początku nie uważa, by ratowanie świata było jego zadaniem. Uparty, arogancki, samolubny, dopiero w towarzystwie podróżujących z nim ludzi, w szczególności Iana i Barbary, powoli uczy się dostrzegać oraz szanować uczucia i potrzeby innych. Dwójka nauczycieli z Londynu tym samym niejako go wychowuje, sprawia, że nabiera zdolności do empatii, zaczyna patrzeć na wszechświat inaczej niż jak na wielki plac zabaw.
Każdy Doktor jest unikatową, złożoną postacią; żaden chyba jednak nie jest postacią tak dynamiczną, jak właśnie Pierwszy. Od tej pierwszej sceny w zaułku Totters Lane do momentu regeneracji przeszedł długą drogę, odkrywając świat dookoła oraz samego siebie, własne możliwości i ograniczenia; zdobywając doświadczenie, które ukształtowało jego charakter i uczyniło z niego Doktora. Wkraczając w przyszłość, szykując się do następnego etapu życia. Nie tyle starzejąc się, co, jak dziecko, dorastając.
Na marginesie: czy jeśli Pierwszy jest dzieckiem, to Drugi jest zbuntowanym nastolatkiem, Trzeci został brutalnie popchnięty w dorosłość, a Czwarty, jak stwierdziła Sarah Jane (a on, choć niechętnie, przytaknął), przeżywa kryzys wieku średniego?
Muszę przyznać, że właśnie podczas oglądania Pierwszego Dokora zaskakująco strasznie pasował mi w retrospektywie jako najmłodsza inkarnacja Doktora, pomimo faktu grania przez starszą osobę i oczywistej nieświadomości producentów przyszłości serialu.
Myślę, że pomaga w tym wszystkim fakt, że jeden z „typów” stereotypowych staruszka w naszej kulturze (ale chyba nie tylko) to taki właśnie trochę zdziecinniały typ.
z pewnością; a potem uświadamiasz sobie, że z narracyjnego punktu widzenia to 11 był „zdziecinniałym staruszkiem”, a 1 młodzieniaszkiem, chociaż 11 był grany przez najmłodszego aktora, a 1 przez jednego z najstarszych… :D
I William Hartnell nieświadomie grał młodzieniaszka w starczym ciele niezwykle dobrze, a Matt Smith świadomie starca w młodzieńczym ciele wręcz oszałamiająco dobrze.