Moje pożegnanie z Mistrzem, czyli łzy, wspomnienia i teorie
Sezon na najrozmaitsze formy „żegnaj!” i „idź już sobie!” rozpoczął się na dobre i w najlepsze trwa, a wraz z nim płyną łzy, wracają wspomnienia i wykluwają się teorie. Tak, tak, czeka nas niejedno pożegnanie! Ludzie, cyborgi, Władcy Czasu, producenci, aktorzy, a czasem nawet fani odchodzą, rozsypują się, obracają w obojętne skrawki niebytu, gwiazdy gasną, a Cisza śpiewa dźwięcznie, przypominając nam nieustannie, że coś się kończy. Wszystko niebawem pochłonie czarna dziura zupełnych zmian, a potem? To, co zwykle, panie i panowie: Wielki Wybuch i znów narodziny wszechświata. Droga jest jeszcze daleka do tego nieodzownego horyzontu zdarzeń, liczona w latach świetlnych – dla jednych, choć dla innych, możliwe, w sekundach. Czas jest zresztą względny! Może to już za chwilę? A może, tylko może, nie wydarzy się nigdy? Tak długo, jak odkładać będziemy obejrzenie świątecznego odcinka, tak długo będzie dla nas trwało wieczne teraz, tuż przed eksplozją materii.
Nim jednak ona nastąpi, w jakimkolwiek tu czy też jakimkolwiek teraz, obserwować możemy gasnące galaktyki postaci, międzygwiezdną pustkę urwanych wątków i słyszeć gdzieś w oddali echo śmiechu szaleńca, który zjeżdżał windą w dół, aby umrzeć na złość sobie i na złość sobie znów się narodzić, a potem… umrzeć po raz kolejny zabity przez samego siebie.
Och, dobrze go znacie! Na pewno wciąż jeszcze pamiętacie tę czarująco okrągłą twarz i wąskie oczęta, ten zadarty nos i ten szpanerski laserowy śrubokręt (na co komu soniczny, tak w ogóle?)…
Czy to ten uśmiech? Czy to ta woda po goleniu? Czy też to może ta zdolność do śmiania się z samego siebie? Nie wiem! To szaleństwo!
Tak, tak, oto na scenę pożegnań wkroczył właśnie z hukiem Mistrz grany przez Johna Simma, zatańczył przy tym do rytmu, fałszując niemiłosiernie, zdziesiątkował ludzkość jeszcze przed obiadem, posłał samego Rassilona do diabła, a na koniec strzelił samemu (samej?) sobie w plecy, jak na porządnego wariata przystało.
Uroczy kawaler, nie ma co!
Wciąż się zastanawiam, jak właściwie mam go pożegnać, żałować, jak tęsknić za nim, rozpaczać po stracie, roztkliwiać się patetycznie nad jego (nie)licznymi cnotami? W końcu jak można tęsknić za tym narcystycznym, przerośniętym pięciolatkiem, mizoginem, ludobójcą i sadystą? Czy pożegnać się z nim na miarę jego tytułu (to jest, ma się rozumieć, po mistrzowsku) jest w ogóle rzeczą wykonalną? Komu, jeżeli nie mnie właśnie najłatwiej będzie podjąć takie wyzwanie! Dlaczego? Powiem wam w sekrecie, mali Sontarianie: bo uwielbiam Mistrza Simma bezprecedensowo, a pożegnać się z nim osobiście uważam za sprawę (niemalże) honoru!
Choć akurat jemu to pojęcie mogłoby być całkowicie nieznane. Tak jak i kilka innych pojęć o charakterze uniwersalnym, typu: nie zabijaj, nie rób drugiemu, co tobie nie miłe, nie piecz Cybermenów w mikrofalówce (założę się, że zrobił coś takiego, gdy nie patrzyliśmy! No, bo… Kto normalny używa mikrofalówki do pieczenia? Od tego jest przecież piekarnik!)… Zdecydowanie nie można o nim powiedzieć, żeby był sympatyczną kulką dobroci, a wręcz przeciwnie – to raczej wredna metalowa kula pokroju Toclafane. Pamiętacie jeszcze Toclafane? Albo może Rok, Którego Nie Było? Niechlubne Tajemne Księgi Saksona? Czy też tego chłopca, który z niepokojem spoglądał w wir czasu? Słyszycie? Słyszycie? Słuchajcie! To rytm rozstania!
Moje osobiste pożegnanie z Mistrzem Simma nie miałoby racji bytu bez wspomnienia jego początków, środków i końców, co też zamierzam zrobić, nie rezygnując przy tym wcale z pewnej złośliwej dozy solidnej subiektywności. W słodkich, starych, kampowych czasach Daviesa Mistrz pojawił się nagle, samoistnie i od razu zdominował aż trzy odcinki. Utopia („Utopia”), Odgłos bębnów („The Sound of Drums”) oraz Ostatni z Władców Czasu („The Last of the Time Lords”) to trylogia, która dla wielu z nas zapewne była początkiem znajomości z niegrzecznym kosmitą, złodziejem cudzych TARDIS, premierem Wielkiej Brytanii, którego ulubioną rozrywką była szklaneczka whiskey podczas seansu Teletubisiów, a później także naprawdę odrażający spektakl pod tytułem: „Doktor w budzie i dzikie pląsy”.
Jakże przerysowany był to czarny charakter! Stabilny i opanowany Roger Delgado (pierwszy odtwórca roli Mistrza) to całkowicie odmienna postać. Mistrz Simma jest często uznawany za jego karykaturę, ale także za karykaturę samego Doktora. Zdaje mi się zresztą, że Mistrz i Doktor w każdym wcieleniu, podkreślając nieustannie fakt bycia swoimi całkowitymi przeciwieństwami, wciąż są zarazem swoimi odbiciami. W krzywym zwierciadle, oczywiście.
Młody Dziesiąty Doktor i jego wizerunek „pięknego chłopca” to czyste odbicie młodego Mistrza w pełni sił, który jednak tę czystość Dziesiątego wulgaryzuje.
Ostentacyjnie obnosi się ze swoją żywotnością, całując Lucy z większym zapałem niżbyśmy sobie tego życzyli i uśmiecha się do widzów tak, że aż się robi mdło. Wiele osób, o czym wspomniałam, twierdzi, że Mistrz Simma to w istocie parodia Mistrza. Czy tak właśnie jest? Powierzchownie rzecz ujmując – owszem. Gdy zapuścimy się jednak głębiej w czeluść studni, to na jej dnie siedzieć może całkiem inny diabeł.
Taka interpretacja jest słuszna tylko o tyle, o ile Dziesiąty Doktor jest parodią Trzeciego Doktora. To raczej przede wszystkim właśnie Doktora, a nie swoje pierwsze wcielenie parodiuje, moim zdaniem, Mistrz: ma garnitur, śrubokręt, TARDIS, blondwłosą towarzyszkę na wzór Rose, uśmiech, młodość, urok, a także pewną skłonność do emocjonalnej, teatralnej przesady.
Czy jednak to czyni go Doktorem? Bynajmniej! Garnitur jest czarny jak jego serca, śrubokręt to niebezpieczna laserowa broń, TARDIS jest nie dość, że niecnie ukradziona Doktorowi, to jeszcze podle wykorzystywana do podtrzymywania paradoksu, blondwłosa towarzyszka to poddana częściowemu praniu mózgu laleczka, uśmiech jest fałszywy, urok to raczej efekt hipnozy, a teatralność jest przejaskrawiona do bólu oczu, uszu, nosa i ogona.
I tak oto znowu Mistrz i Doktor tak podobni są do siebie i tak bardzo się od siebie różnią.
Mistrz jednak to nie tylko suma wypaczeń postaci Doktora, ale też pokrzywdzony chłopiec o zatrutym bębnami umyśle. Wiecznie pytający o to, czy one przestaną? Czy one w końcu przestaną wybijać ten paskudny, jednostajny rytm na cztery, wzywający go nieustannie do wojny? Mistrz wciąż pyta, wciąż prosi, by Doktor je usłyszał, by potwierdził ich istnienie, z maniakalnym uporem wystukując: raz-dwa-trzy-cztery. Jednocześnie boi się, że one ustaną i pragnie, by wreszcie zamilkły. Czym byłby bez tego dźwięku?
To nie tylko czarny charakter, gniazdo moralnej zgnilizny, to też malownicza postać tragiczna, o której nigdy nie da się powiedzieć, co zrobi. Mistrz nie jest wcale tak zły, jak złudnie się może wydawać. Jest to także uwikłany we własne paranoje, pragnienia i zaprzeczenia chłopiec, wciąż wpatrujący się w Niezmącony Rozłam, zawieszony w nieustannym procesie inicjacji.
W finale trylogii, ten nowy Mistrz umiera w ramionach Doktora, uparcie odmawiając regeneracji i w ten sposób osiągając ostateczne zwycięstwo. Jedyne, jakie mu pozostało w tym podłym świecie, który nie był już pod jego kontrolą.
Ktoś by powiedział, że to jego koniec, ale ten ktoś wyraźnie nie posiadałby nawet pobieżnej znajomości serii klasycznych. Mistrz, Sylurianki i Sylurianie, nie umiera nigdy!
A Davies nam udowodnił, że jego dziwaczność także nie jest śmiertelniczką, a nawet że nie ma ona żadnych materialnych granic. Mistrz Simma wyraźnie nawet nie zbliżył się do prawdziwego dziwactwa za pierwszym razem! O, nie!
Koniec czasu („The End of Time”) wskrzesza naszego ulubionego drania, czyniąc go bardziej niż kiedykolwiek zwariowanym!
Tajemne Księgi Saksona, zżeranie ludzi, strzelanie błyskawicami, ślicznie prześwitujący szkielet, stara, wytarta bluza i włosy ultra blond! A do tego świat pełen Mistrzów; każdy człowiek z twarzą Johna Simma! Witamy w piekle kiczu, przesady, grozy i bębnów głośniejszych niż kiedykolwiek!
Jeżeli jeszcze go nie znienawidziliście, to czas najwyższy!
Czas na obiad!
Wskrzeszony Mistrz nie jest jednak już tylko groźnym szaleńcem, a bębny nie są jedynie tego szaleństwa oznaką. Okazuje się on być ofiarą spisku Władców Czasu z Rassilonem na czele.
Kim więc jest tym razem? Już nie tak niebezpiecznym głównym antagonistą i nie premierem Wielkiej Brytanii. Jest właściwie nikim. Zaledwie częścią wydarzeń, szaloną istotą potraktowaną przedmiotowo przez własny lud, skazaną przez niego na utratę zdrowych zmysłów i przez ten lud pogardzaną. Mistrz jest szalony, jest żebrakiem, jest chory, na przemian usiłuje Doktor zabić i wspomina czasy, gdy razem biegali po pastwiskach czerwonej trawy…
Czy jednak jest aż tak nieokreślony i nieistotny? Chaotyczny i bezcelowy? Ależ skąd! To w końcu on odsyła Gallifrey i Władców Czasu raz na zawsze do piekła wojny i, chcąc nie chcąc, ratuje przy tym Doktora oraz cały świat. Sam jednak znika wraz z nimi, by dokończyć wojnę, przed którą niegdyś uciekł.
I tu powinna się ta historia zakończyć… ale nie zakończyła się.
Moffat umożliwił nam ponowne ujrzenie skrzywionego kosmity, a ponadto zestawił go w fantastycznym duecie z genialną Missy.
Ten nowy, nowy, a jednocześnie stary Mistrz, to, dla odmiany, Mistrz opanowany, znacznie mniej szalony, spokojny niemal, z klasyczną brodą Rogera Delgado (to ta broda go uspokoiła, mówię wam! Brak brody był katastrofalny w skutkach dla działania jego umysłu!) i klasą, której lata temu tak mu brakowało.
Jednak ten Mistrz jest też obcy. Obcy całkowicie, z przykrością stwierdzam. Mimo wspaniałych przekomarzanek ze swoją „żeńską wersją”, które oscylowały między flirtem, podziwem a nienawiścią, ten Mistrz nie potrafił znaleźć nawet cienia więzi z Dwunastym Doktorem. To bowiem był nie jego Doktor. To był Doktor Missy i to ona była z nim wyraźnie związana, dzielili lata, wspólne doświadczenia, oboje zmienili się, a Mistrz był fatamorganą z odległej przeszłości, widmem czegoś, co minęło bezpowrotnie.
Mistrz wypadł więc z obiegu i być może dlatego nie szukał wcale towarzystwa Doktora, ale Missy. Być może szukał w niej samego siebie i z trwogą, złością, a także (kto wie?) zazdrością siebie w niej nie znajdował. W strachu przed zmianą tak drastyczną, w jego oczach, żartował, wygłupiał się, bardziej być może manifestując w ten sposób swoją złość i zagubienie niż cokolwiek innego.
O jakiej zmianie mowa? Wcale nie mam tu na myśli czekającej go zmiany płci, ale zmianę w kwestii stosunków z Doktorem, zmianę osobowości. Czy to możliwe, pomyślał sobie Mistrz, jak sądzę, że ostatecznie, po tych wszystkich walkach z nim… stanie się jego zwierzaczkiem, kompanią, będzie… empatyczny? Tak po prostu… Przegra?
Tę zmianę osobowości Mistrz zaczął na siłę utożsamiać ze zmianą płci. Tłumaczył sobie ją, być może, tak opacznie, bo bał się myśli, że to coś więcej niż tylko zmiana płci, że oto w nim samym dokona się permanentna transformacja, która doprowadzi w końcu do jego upokarzającej podmiotowości względem Doktora. Zakończy odwieczną rywalizację, normującą ich specyficzną przyjaźń. Mistrz taką właśnie zmianą, samą myślą o niej, wyraźnie gardził, ale też (co zapewne wzbudzało w nim jeszcze większą zajadłość) trochę jej pragnął i zazdrościł Missy tego, czego on osiągnąć nie potrafił, nie chciał i nigdy w istocie nie osiągnął – wyczuwalnie innego rodzaju przyjaźni między nim a Doktorem. Przyjaźni opartej na połowicznych kompromisach, a nie dążeniu do zniszczenia rywala. Mistrz zazdrościł Missy, podziwiał ją, a nawet narcystycznie z nią flirtował, jakby na przekór sobie wyrażając w ten sposób pragnienie tej uparcie negowanej transformacji. Płeć stała się może symbolem tej zmiany, której się bał, którą się brzydził, której, wbrew woli, pożądał i dlatego usiłował ją zdyskredytować w każdy znany mu jeszcze z ery „udawania premiera” sposób; trywializując, sprowadzając coś głębszego do płci, bo ta była w istocie łatwa do zmiany, ulotna, a zmiana bardziej dogłębna oznaczałoby, że Mistrz musiałby stanąć twarzą w twarz ze samym sobą, stracić kontrolę, zmienić się, poddać komuś i, w pewnym sensie, przegrać na korzyść Doktora, pójść na ustępstwa, przyznać mu rację… Przegrać.
To tylko teoria, ale wyjaśniałaby ona, dlaczego nagle Władca Czasu, a zatem przedstawiciel gatunku, dla którego zmiana płci była czymś relatywnie normalnym, nagle stał się prostackim mizoginem. Można, oczywiście, wspomnieć (w ramach potwierdzenia wizerunku Mistrza Simma jako mizogina) sposób w jaki traktował on swoją żonę, Lucy, ale to był zaledwie element „zabawy w polityka”, „zabawy w prymitywnego Ziemianina”, a zarazem „zabawy w karykaturę Doktora i jego dzielnej kompanki”, a nie deklaracja poglądów.
Te dwa przykłady (sposobu traktowania płci w finale dziesiątej serii i traktowania Lucy), to dowód czegoś całkiem innego, a mianowicie skłonności Mistrza do pogardliwego upraszczania tego, co jest zbyt złożone, by to pojąć i docenić. Banalizowanie i przejaskrawianie jest prostsze, zabawniejsze, łatwiejsze do kontrolowania, niż uznanie złożoności jakiegoś zjawiska.
Dla Missy zaś Mistrz Simma to najbardziej materialny dowód jej wewnętrznej przemiany. Wcześniej mogła mieć wątpliwości, ale, gdy spotkała samą siebie z przeszłości, to… Cóż, dostrzegła zapewne wyraźną różnicę. Jeżeli wcześniej się wahała, to spotkanie z Mistrzem sprawiło, że dokonała wyboru. Zrezygnowała z czegoś, pożegnała się z czymś na zawsze. Myślę jednak, że wybierając Doktora, straciła też na zawsze część siebie.
Mistrz i Missy to w tym moffatowskim obrazie niejako istota tej postaci; odwiecznie rozdartej między miłością a nienawiścią, szaleństwem a normalnością.
Odważę się ich zinterpretować dość banalnie, ale, jak sądzę, prawdziwie: Mistrz i Missy stanowią najlepszy dany widzowi obraz umysłu Mistrza takiego, jakim był zawsze, jakim jest w samej swej istocie. Jego umysł rozdarty jest zawsze między chęcią dominacji, wściekłością, nienawiścią, zazdrością oraz przyjaźnią i potrzebą zrozumienia.
Scena wieńcząca (tymczasem) losy Mistrza/Mistrzyni to wizualne przedstawienie finału każdego przeszłego czy przyszłego (kto wie?) konfliktu Mistrza i Doktora, który rozgrywa się tylko w głowie tego pierwszego. To wszystkie te momenty, gdy Mistrz niemal staje się jego (a niebawem, być może, jej) przyjacielem i wtedy nagle następuje zdrada, zaprzeczenie, negacja – laserowe ostrze wbite w plecy, w zamian za ostrze noża wbite w brzuch. Mistrz odchodzi, gdy jakaś kolejna metaforyczna Missy zostaje zabita w jego głowie, a Doktor nigdy nie jest świadom walki, która już tyle razy rozegrała się w umyśle jego najlepszego wroga. Odwiecznej walki o Doktora i walki przeciw niemu.
Jednak to realne, ostateczne starcie Mistrza i Missy to już nie tylko projekcja imaginacji, ale fatalny spór o to, co dotychczas działo się tylko w otchłani podświadomości. Mistrz Simma w erze Daviesa to osobistość znacznie bardziej pokraczna, szalona, bo łączy w sobie zło i silnie tłumione dobro, które czasem prześwituje przez jego zachowania, niczym ten szkielet w Końcu czasu („The End of Time”), prześwitujący przez jego skórę. Walczy też ze samym sobą, z bębnami, ze wszystkim tym, za czym tęskni, a czego nie rozumie, a, że tego nie rozumie, to też tego nie kontroluje, co go złości i, co usilnie próbuje stłumić, podwajając ilość przemocy, zwyrodnienia, złości, by tylko zagłuszyć sumienie, prawdę, coś niepojętego i uparcie nie dającego się zdominować. Coś znacznie bardziej niepokojącego niż bębny.
Mistrz Simma w erze Moffata zaś to symbol przeszłości, uosabiający już tylko zło, gdyż wszystkie pozytywne skłonności gromadzi Missy, jako reprezentacja tego, co w Mistrzu dobre. Dlatego, być może, Mistrz Simma nie jest tak szalony w finale dziesiątego sezonu, jak był niegdyś – potrzeba przyjaźni, tęsknota za zrozumieniem, spokojem, kompromisem zostaje z niego wyrugowana, nie walczy już z nią w swojej głowie, ale na zewnątrz niej, rywalizując z Missy, która te tęsknoty i potrzeby uosabia.
Mistrz Simma to także ostateczna motywacja dla Missy, która, dzięki skonfrontowaniu swojej przeszłości z teraźniejszością, może zdecydować kim jest, a kim już nie jest – wybiera więc stronę Doktora. I, jak zawsze, gdy Mistrz tak czynił, gdy już tak bliski był przyjaźni z Doktorem, zamiar ten krzyżuje mu jego własna niezgoda.
I tak oto znów go widzę, gdy śmieje się do rozpuku, świadom w pełni dokonanego (nie po raz pierwszy) aktu samozaprzeczenia. Jakie to pięknie analogiczne! Ten, który tak uparcie zaprzeczał, odmówił nawet regeneracji, po prostu po to, by wygrać, ponownie to zrobił! Ponownie zginął, by wygrać z Doktorem. I ponownie zabiła go kobieta (czyżby to już trzeci raz?)! Missy zaś została na swój sposób ukarana przez samą (samego?) siebie. Za co? Za zapomnienie, za nieznanie, za zatracenie. Okazało się bowiem, że, tak, jak niegdyś Dziesiąty Doktor, tak i ona nie znała Mistrza wcale tak dobrze i naiwnie wierzyła, że jeżeli jest coś, do czego on nigdy nie byłby zdolny, to było to właśnie samobójstwo. Mistrz jednak odmówił jej słuszności w tym względzie, przypominając jej swoim laserem boleśnie to, o czym, jak się zdaje, zapomniała.
Missy, na rzecz budowy tej nowej, choć przecież od zawsze sugerowanej relacji z Doktorem, postradała niejako znajomość samej siebie, a w każdym razie pewnej części jej osobowości, z którą żegnała się nie bez pewnego rozrzewnienia. Jego wyrazem było choćby sentymentalne pożegnanie z Mistrzem i rozcięcie własnej dłoni w zamian za przelanie jego krwi.
Przeszłości życia tak długiego nie da się jednak po prostu dźgnąć nożem i na zawsze się jej w ten sposób pozbyć. Missy zapomniała siebie z przeszłości, zlekceważyła siebie. Zapomniała, że oto zadarła z tym, który zrobiłby wszystko, by wygrać. Nawet za cenę własnego życia.
Oboje zatem przegrali.
I zjeżdżając windą, Mistrz śmiał się w głos, jakby ktoś opowiedział mu właśnie najzabawniejszy żart we wszechświecie. Gdy dotarł na sam dół pewnie już zapomniał jaka była jego puenta.
Nie sądzę jednak, by była to puenta ostateczna, tak, jak i ostateczne wcale być nie musi to pożegnanie. Nie piszę więc na jego koniec smętnego: „żegnaj!” ani też podszytego niewinną złośliwością: „idź już sobie!”.
Serdecznie ściskając Mistrzowi dłoń (i jednocześnie modląc się, by mi jej nie odgryzł), mówię mu ciche:
Do zobaczenia. Do następnego razu.
A on? Tylko się w odpowiedzi śmieje bezczelnie i schodzi ze sceny tanecznym krokiem.
Wróci.
Zapewniam was.
Do następnego razu, Mistrzu.
Do zobaczenia.