Fanowskie początki: Jak zaprzyjaźniłam się z Doktorem
Zwycięski tekst urodzinowy!
(Z lekkim opóźnieniem – wybaczcie, ale tak to jest, gdy ma się do dyspozycji cały czas i przestrzeń: zawsze ma się za mało czasu – rozpoczynamy publikację zwycięskich i wyróżnionych tekstów nadesłanych na nasz urodzinowy konkurs. Jeszcze raz serdecznie gratulujemy zwycięzcom! – Lierre)
Do niedawna o Doktorze wiedziałam jedno: że jest. Gdzieś w głowie majaczył mi dystyngowany, choć nieco antypatyczny czarno-biały dżentelmen otwierający drewniane drzwi. Przez wiele lat nie odczuwałam specjalnej potrzeby bliższego z nim zapoznania, bo zawsze były jakieś ważniejsze sprawy. Nauka, dom, nauka, dom, nauka. Rodzina, dom, praca. Dom, praca. Praca. Praca. Nerwy. Praca. Nerwy. Praca. Nerwy. Nerwy. Aż pewnego dnia przed moją pracą rozległ się dziwny dźwięk przypominający… no właśnie nie, nie przypominający niczego, co byłoby dla mnie choć trochę znajome. Trochę jakby ktoś puścił płytę od tyłu i w dodatku raz szybciej, raz wolniej. Chwilę potem z niebieskiej budki policyjnej wyskoczył krótko ostrzyżony facet w skórzanej kurtce i wskazał stojącego za mną potwora, który oplatał mnie swoimi mackami i powoli, bezlitośnie pożerał. Praca pochłonęła mnie tak dokumentnie i zajęła w mojej głowie tyle miejsca, że nie było tam już wcale miejsca dla mnie… Facet w skórze popatrzył na mnie wielkimi niebieskimi oczami – skąd w tej wojskowej twarzy takie oczy? – i powiedział: „You could stay here, fill your life with work and food and sleep or you could go… anywhere”.
I poszłam.
No dobrze, może nie do końca tak to wyglądało. Ale prawie.
Od dzieciństwa fascynowałam się postaciami nieistniejącymi albo nieżyjącymi, ale nigdy nie miałam „wakatu na bohatera”. Przeciwnie, ulubionych postaci z literatury, filmów i seriali, którzy zaprzątali moje myśli, miałam raczej w nadmiarze. Dlatego „Doktor Who” dość długo bytował – całkiem przeze mnie nie niepokojony – gdzieś na skraju mojej świadomości. Czas płynął, fascynacje przemijały, dorosłość szarogęsiła się w moim życiu coraz bardziej, spychając na margines wszystko inne. Oczywiście zawsze miło było powspominać dawnych ulubieńców, ale to już nie było to samo. W pewnym momencie całe moje życie zaczęło obracać się wokół pracy. Cóż, zdarza się nawet najlepszym z nas. Ale normalny, zdrowy na umyśle człowiek nie może myśleć non stop o robocie, bo zwariuje. Czasem trzeba mieć dokąd uciec. I właśnie kiedy miałam już naprawdę dosyć wszystkiego, przypomniało mi się, że jest taki serial, którego nigdy nie oglądałam. Który ma podobno już 50 lat. Przez 50 lat ciągle ten sam bohater. Ten sam, ale nie ten sam. Jak to możliwe, że jeszcze go nie znam? Może powinnam? Może to właśnie będzie mój typ bohatera? Zaczęłam mieć na niego chrapkę – tylko jak zmierzyć się z serialem istniejącym od pół wieku? Z której strony to ugryźć?
Na szczęście odkryłam wśród swoich znajomych koleżankę, która Doktora znała, lubiła i była gotowa się nim ze mną podzielić. W pewien zimowy weekend spotkałyśmy się na sesję zapoznawczą. Zaczęłyśmy od pierwszej serii „New Who”, ale że podczas pierwszych dwóch odcinków byłam wprowadzana w temat, niewiele z nich zarejestrowałam. Dowiedziałam się za to, że Doktor jest Władcą Czasu, ostatnim i jedynym ocalałym z wojny, ale tak naprawdę jest jeszcze jeden, który nazywa się Mistrz, i to wcale nie jest fajny gość. Że David Tennant jest znanym aktorem szekspirowskim i że Matt Smith jest za młody. Że odcinek na 50-lecie był super, szczególnie Doktor Wojenny, który zakasował wszystkich. I że wkrótce będzie nowy, Dwunasty Doktor. Po czym dostałam wybór: czy wolę wybrać się w przyszłość, czy w przeszłość? Jako że nie jestem fanką science fiction, wybrałam przeszłość. Otrzymałam więc w pakiecie Dickensa, Szekspira, madame de Pompadour, Agatę Christie i Pompeje. Dickens nie bardzo mnie przekonał. Szekspir też średnio, choć sam pomysł, że słowa Barda mają moc, był genialny. Odcinek z dziewczynką w kominku okazał się perełką. Pompeje poprzedzone zostały uwagą, że wprawdzie historyk oglądając coś takiego cierpi (nie jestem historykiem, ale zgadzam się w stu procentach), ale mam uważnie oglądać odcinek, szczególnie tego Rzymianina, który ukradł TARDIS, bo jest ważny. Na zakończenie sesji dowiedziałam się, że oglądałam Doktora Dziewiątego i Dziesiątego, a także Dwunastego in spe. Że jest jeszcze Jedenasty, ale za młody, choć oczywiście jego też należy obejrzeć. Gdzieś tam przewinęły się nazwiska „Davies” i „Moffat”.
Przyznaję, że wróciłam do domu z mętlikiem w głowie i niezbyt przekonana do tego, co widziałam. Nie układało mi się to w żadną sensowną całość.
Ale coś mówiło mi, że najlepszym sposobem jest po prostu obejrzeć wszystko jeszcze raz, tym razem po kolei i na spokojnie. Zaczęłam od „Rose”: dobrze kojarzyłam, Doktor jest antypatyczny i nieprzyjemny w obyciu; nie lubię facetów, którzy wymyślają ludziom od małp, a zaraz potem wykazują się totalnym brakiem inteligencji i trzeba im pokazać London Eye trzy razy; jedyny jasny punkt to scena w sypialni Jackie. Potem „The End of the World”: nie lubię science fiction, poza tym niebiescy kosmici?! Po nim „Unquiet Dead”: nie, stanowczo nie, efekty wizualne po prostu bolesne. „Aliens of London” i „World War Three”: pierdzący kosmici?! z suwakami na czołach… hospodi pomyłuj… „Dalek”: Doktor wrzeszczący ze strachu? Doktor wymachujący wielką giwerą? Choć w sumie wszystko zaczyna powoli mieć sens; Doktor nadal antypatyczny. „The Long Game”: odcinek o ludzkiej naturze; no dobrze, ale…
I wreszcie „Father’s Day”.
„Father’s Day” był dla mnie właśnie tym momentem, kiedy wiedziałam już, że wsiąkłam. Tak jakbym od początku czekała na tę historię. Sentymentalna głupia baba, przepłakałam chyba pół odcinka. Opowieść nie była zaskakująca, tak naprawdę można było od początku przewidzieć, jak się rozwinie i jak się skończy. Ale jednocześnie była bardzo prawdziwa. To nie był tylko film o plastikowych kosmitach, ale przede wszystkim o prawdziwych ludziach. Takich normalnych, nie idealnych. O ich marzeniach i złudzeniach, o tym, jak wszystko zmienia się z perspektywy czasu. I o tym, że nawet podróże w czasie nie czynią wszechmocnym.
Po zakończeniu wiedziałam już, że Doktor jest moim typem bohatera i że na pewno szybko mi nie minie. Na wszelki wypadek jednak obejrzałam powtórnie poprzednie odcinki i nagle okazało się, że przegapiłam w nich całą masę istotnych rzeczy, których nie będę tu teraz wymieniać, bo długość mojego tekstu już przekroczyła nie tylko 300 słów, ale i granice zdrowego rozsądku. Po prostu odkryłam, ku swojemu zaskoczeniu, że pod przykrywką niezbyt zaawansowanego technicznie serialu o kosmitach kryje się piękna opowieść o człowieku, który wychodzi z traumy i otwiera się na uczucie wobec drugiej osoby. O tym, jak dorastają do siebie nawzajem, jak się nawzajem zmieniają. Bardzo piękna, subtelnie opowiedziana historia.
Dziewiąty już na zawsze zostanie moim Doktorem. Nie mówię, że jedynym, bo Dziesiąty niewiele mu ustępuje w moim rankingu. Poznałam też Jedenastego – nie polubiłam (czy też może raczej „nie pokochałam”, bo jak można nie lubić Doktora, no jak?), ale tak czy inaczej z zapartym tchem oglądałam zupełnie odjechane i czasowo zakręcone historie, w które się wplątywał. Teraz czekam na Dwunastego – czekam, kiedy pokaże się w pełnej krasie*, bo ósma seria zostawiła po sobie pewien niedosyt. Zostało mi jeszcze sporo do nadrobienia z epoki klasycznego Doktora, ale nie wątpię, że i na to przyjdzie czas.
Gdzieś w środku tego wszystkiego dotarło do mnie, że Doktor przebudził we mnie dziecko. Znów cieszy mnie wyszukiwanie informacji o zmyślonych bohaterach: jakieś zwariowane strony o gallifreyskich prawach lub o konstrukcji TARDIS, artykuły i fanfiki, oglądanie innych filmów z tymi aktorami… A już odkrycie, że „Doktor Who” jest obecny na polskich konwentach, było prawdziwym objawieniem. Zaraziłam Doktorem rodzinę – teraz w domu jest jeden fan Dziewiątego, jeden fan Dziesiątego i jeden fan Jedenastego. Sprawiedliwie. Latem zeszłego roku odwiedziliśmy Cardiff. Łaziliśmy po miejscach, w których kręcono serial, słuchaliśmy ciekawostek, byliśmy w Doctor Who Experience i cieszyliśmy się wszyscy razem jak dzieci.
There’s no point being grown-up if you can’t be childish sometimes, powiedział kiedyś ktoś i dobrze wiedział, co mówi.
*Te słowa pisane były oczywiście przed dziewiątą serią. Teraz, po kilku odcinkach, nie mam już żadnych wątpliwości, że Dwunasty jest prawdziwym Doktorem!
Pozdrowienia i gratulacje dla (anonimowego) zwycięzcy.
„To nie był tylko film o plastikowych kosmitach, ale przede wszystkim o prawdziwych ludziach. Takich normalnych, nie idealnych.”
Nie pamiętam dokładnie, kiedy to zrozumiałam (przy „Rose” miałam jeszcze oczy jak pięciozłotówki i myśl „i tym się wszyscy zachwycają?”), ale gdy trafiło, haczyk został zarzucony. Dla bohaterów przetrwałam Sleethinów czy pojedynek Daleków z Cybermenami (to ciekawe, jak po latach spędzonych w serialu ten pomysł zamienia się z nudnego przekrzykiwania się dwóch rodzajów „puszek” w prawdziwą perełkę) i byłabym gotowa przetrwać o wiele więcej.
Zwycięzca figuruje pod artykułem jako autor posta :)
Faktycznie :)
Dziękuję :)
To chyba tak jest, że nie od razu chwyta – każdy musi trafić na ten „swój” moment, i dla każdego to może być zupełnie inny moment, na zupełnie innej płaszczyźnie, bo do każdego co innego przemawia. Ale jak już przemówi, to ciężko się urwać z tego haczyka.