12 powodów, by obejrzeć teraz „Ogień z Pompejów”
Ogień z Pompejów („The Fires of Pompeii”). Zwykły odcinek, zwykła część czwartej serii? Chyba jednak nie. To odcinek niezmiernie ważny dla fanów Dwunastego Doktora. I nie tylko!
Wszyscy gotowi? Okej, oto dwanaście (taka ładna liczba) powodów, by ten odcinek poznać lub sobie odświeżyć.
W odcinku pojawia się Peter Capaldi.
Wiem, wiem, to się robi nudne. Piszę o Peterze Capaldim jako Doktorze, piszę o Peterze Capaldim jako Frobisherze (Torchwoood). Ale wiecie, to fajny aktor jest! I dla tych, którzy go lubią jako Doktora, gratką są jego inne role w Whoniwersum. No.
Ogień z Pompejów ma związek z twarzą Dwunastego Doktora.
Dlaczego Dwunasty Doktor wygląda trochę jak inne postaci z Whoniwersum? Np. jak taki Caecilius? Oprócz tego, że wszystkie te postaci gra Peter Capaldi? Tak, w Ogniu z Pompejów możemy zobaczyć sceny, które mają związek z tą jakże istotną zagadką.
Pojawia się też Karen Gillan.
Nikt się nie spodziewa szkockiej inkwi… A nie, to szło jakoś inaczej. W każdym razie w odcinku możemy zobaczyć odtwórczynię roli Amy Pond. Kolejna radość dla wielbicieli takich doktorowych ciekawostek. I wielbicieli Szkocji, to chyba oczywiste.
Donna jest bardzo fajną Donną.
Uwielbiam jej temperament! Donna rządzi! Jedna z moich ukochanych towarzyszek.
Donna sprzeciwia się Dziesiątemu Doktorowi.
Tak, Donna Noble żąda ratunku dla mieszkańców skazanego na zagładę miasta. Serce się kraje, ale też raduje, bo miło popatrzeć na pokaz jej charakteru w starciu z Władcą Czasu.
To odcinek historyczny!
Lubimy odcinki historyczne, prawda?
Caecilius bardzo kocha swoją kolekcję sztuki. Bardzo.
Caecilius uwielbia sztukę i nawet kupuje TARDIS. Dba o swoje eksponaty. Zagania swoje otoczenie do ich ochrony, gdy sytuacja staje się problematyczna. Wygląda to zabawnie! Ale ja się właściwie Caeciliusowi nie dziwię. Sama jakoś tak podobnie dbam o swoje DVD!
Dziesiąty Doktor i Donna rządzą jako duet!
Nie mogę wyjść z podziwu. Tych dwoje łączy niesamowita chemia. Najfajniejsze jest to, że mam na myśli chemię niezwiązaną z romantyczną stroną życia. Dziesiąty Doktor i Donna są po prostu świetnymi kumplami. Kurczę, między nimi jest chemia nawet wtedy, gdy się kłócą!
Dziesiąty Doktor i pistolet na wodę.
Czym powinno się walczyć z potworami? No… śrubokręt, nawet soniczny, wygląda zabawnie, ale pistolet na wodę sprawia wrażenie jeszcze zabawniejszego. Scena z tą bronią w Ogniu z Pompejów skutkuje wyszczerzem. Albo wybuchem śmiechu. Albo wspaniałym, jakże potrzebnym, fanowskim facepalmem. Do wyboru, do koloru.
Możemy sobie popłakać.
Lubicie ronić łzy na filmach? Książkach? Serialach? Ja jakoś uwielbiam! Drodzy maniacy płaczu nad losem fikcyjnych światów, obejrzyjcie Ogień z Pompejów.
Epicka scena z przemową Eveliny.
Bo ja kocham epickie sceny i zawsze mam dreszcze, gdy Evelina, córka Caeciliusa, wygłasza prawdy o Doktorze. Łał!!! Jakie prawdy? Dlaczego? Zachęcam do obejrzenia odcinka!
Dziesiąty Doktor to nie tylko entuzjazm i humor.
Uwielbiam to podkreślać. Dziesiąty Doktor jest uroczy, niebrzydki i zaraża entuzjazmem. Potrafi rozśmieszyć. Ale, jak inne inkarnacje, ma swoją trudniejszą stronę. Ogień z Pompejów to pokazuje. Tym wyraźniej, że Donna bardzo emocjonalnie reaguje na wizję zagłady mnóstwa ludzi…
I co, czujecie się zachęceni do seansu? Co sądzicie o Ogniu z Pompejów? Piszcie w komentarzach!
Gdybym nie znał tego jednego odcinka, ale całą resztę tak, to punkty 4,5,8 i 12 przekonałyby mnie, żeby nie oglądać, ale to tylko ja :D
Ty naprawdę nie lubisz Dziesiątego, prawda?
W sumie ja też za nim nie przepadam, ale to głównie dlatego że zapadł mi w pamięci ostatni beznadziejny odcinek Dziesiątego.
Czasem się czuję jakbym był jedynym kto uwielbia Dziesiątego i nie rozumiem powodów, dal których ludzie go nie trawią. Ostatni odcinek Dziesiątego był genialnie zrobiony, a The Fires of Pompeii to też jeden z lepszych.
Oj, wybacz ale jest to idealna sytuacja na dyskusje:
Wyjaśnij mi w takim razie, czemu w tym genialnie zrobionym odcinku Master zyskał moce Sithów ze Star Warsów takie jak strzelanie piorunami, oraz skakanie (wtf) na niebywałe wysokości ? Czemu zjadał ludzi, co to za poroniony pomysł.. oraz czemu Doktor zanim uratował Wilfreda maksymalnie miał żal do tego że musi go uratować i chyba jedynie chciał wskazać że nie chce go tak na prawde ratować… co ma być w ogóle, oraz czemu Doktor po tylu regeneracjach boi się niej ? Czemu ją uważa za śmierć, skoro tyle razy już regenerował ? Spodobała mu się swoja twarz czy co ?
Do tego jeszcze Rassilon z charakterem zupełnie z czapki, powiedzenie, że Mistrz miał w głowie bębny od zawsze i od zawsze był świrem podczas, gdy to nieprawda, upadek Doktora z ogromnej wysokości, który powinien był zakończyć się regeneracją („Logopolis”, a tam spadł z dużo mniejszej wysokości)… Można to tak mnożyć i mnożyć, obiektywnie rzecz ujmując to jeden z najgorszych odcinków ever.
Ostatni w sensie „The end of Time”? Toż to jedna z najgorszych abominacji w historii serialu ;) Choć akurat były tam dużo gorsze problemy, niż słaby Dziesiąty ;)
No rozumiem, że ten upadek powinien zabić Doktora i się dziwie czemu nie zabiło, a Mistrz wiem, że to było dziwne, że niby od zawsze ma takie coś w głowie, ale dla ludzi, który oglądali tylko New Who to nic dziwnego. A Mastera po prostu tak odpicowali, żeby nie było, że jest słaby jakiś i się niczym nie wyróżnia. To, że musiał jeść ludzi to akurat ma sens, bo po prostu jego wskrzeszenie nie poszło jak powinno i to skutek uboczny. Pioruny też dziwne fakt. A co do Wilfreda, Doktor chciał go uratować, ale nie chciał odchodzić, polubił siebie takiego i nie chciał pozbywać tej twarzy, ale uratował Wilfreda, bo wiedział, że tak należy, że należy to wszystko zakończyć, zrozumiał, że za długo żył i gdyby nie umarł wtedy mógłby stać kimś naprawdę okrutnym (jak np. w Waters of Mars). Ogółem ja patrze zawsze na The End of Time jako pożegnanie Dziesiątego, a reszte spycham na drugi plan. Pożegnanie ze wszystkimi towarzyszami, chwilowy powrót Władców Czasu itd. Dla mnie to jedna z najlepszych historii i taką zawsze pozostanie tak jak Dziesiąty pozostanie moim Doktorem.
You are not alone :) Dziesiąty od lat wygrywa w rankingach na ulubionego Doktora, nawet jeśli niektórym się to nie podoba (jaki hejt na niego można czasem znaleźć w anglojęzycznym internecie!). Nienawiści wobec End of Time nie jestem w stanie zrozumieć, ale przestałam się tym przejmować, swoje uczucia znam i Russella wielbię.
To nie jest nienawiść, i ja i Dagon przytoczyliśmy argumenty, czemu ten odcinek to kapota najwyższych lotów ;) Można „The End of Time” lubić, czemu nie, sam lubię kilka niezbyt dobrych epizodów, ale obiektywnie po prostu nie da się powiedzieć, że to było dobre.
To jest uparte trwanie przy swojej wizji Doktora, wyciągniętej najpewniej z klasyków i zamknięcie się na opowieść Daviesa. Oglądanie (czegokolwiek, ale DW szczególnie) w ten sposób ogranicza.
Raczej zamknięcie się na podejście „To, co było kiedyś było tak strasznie do niczego, ja to popoprawiam po swojemu” ;)
„Bo mama mi kupiła jabłko, a ja chciałem gruszkę, łeee!”
Może faktycznie Davies tak myślał, kto go wie ;)
To nie Davies.
Tylko on wie, co wtedy myślał ;)
Można też uwielbiać Dziesiątego, bardzo cenić RTD (choć z poczuciem pewnego znużenia w niektórych momentach), a jednak rzeczywiście akurat End of Time oceniać niewysoko. Tj. ja przeżywam okropnie, ale traktuję te odcinki trochę na zasadzie poryczacz do powzruszania się rozmową o Donnie, pożegnaniami, tą pełną patosu, ale i – dla mnie oczywiście, ja nie jestem miarą wszech rzeczy –
szczerze rozwalającą mieszaniną idiotyzmu i tragizmu w bezpośredniej przyczynie śmierci Doktora itp. Te bzdury z Masterem to w ogóle nie zwracam uwagi, natomiast co najmniej dwa spośród wskazanych powodów, czemu EoT takie złe to akurat strasznie mi się podobają: że 10 jest taki zły, że musi tam wleźć, to mi się wydaje wreszcie ludzkie i naturalne, a nie świątobliwe, patetyczne i nieznośne, i że traktuje regenerację jak śmierć. Będziemy mieli – kiedyś? – taką ustawkę o regeneracjach, to tam piszę więcej, co o tym myślę, ale ja bardzo lubię to podejście. Chociażby dlatego, że mnie jako widza mniej oszukuje. No nie, to nie jest tylko „zmiana twarzy’ i widzimy się w następnym odcinku, szczególnie wtedy nie było, kiedy praktycznie cały serial zniknął nam w takiej postaci, w jakiej był nam znany przez ładnych parę lat.
W ustawce chętnie wezmę udział ;) Co do regeneracji Dziesiątego to, co ciekawe on uważał, że kiedy się zmienia w Jedenastego to jest śmierć, ale kiedy Dziewiąty się zmieniał w niego, to już nie. („Rose, to ciągle ja”)
Mnie się to serio i szczerze podoba, że różne regeneracje mają różne podejścia; dla Doktora Wojny to było wyzwolenie, dla Dziewiątego kontynuacja, bo jest Rose i on się trochę przy niej odnalazł wreszcie, dla Dziesiątego, który jest najbardziej człowiekiem, a zarazem też ma wyjątkowo dużo megalomanii w sobie to jest tragedia i koniec, i czemu miałem tyle gówna w życiu, a teraz zanim sobie jakoś poukładam to przyjdzie jakiś nowy, dla Jedenastego jeszcze inaczej. Dla mnie to jest akurat zupełnie fajny pomysł.
Ale to Dziesiąty mówił, tuż po przemianie.
No moim zdaniem oni przesadzili z tak wielkim cięciem i brakiem kontynuacji, i mogli jednak aż tak tego nie akcentować, i po stronie 10 przed regeneracją, i potem, kiedy 11 jest tak kompletnie nowym człowiekiem, ale też ja bym nie przesadzała z traktowaniem regeneracji Dziewiątego jako takiego super miękkiego przejścia. Owszem, 10 od razu podejmuje wypowiedź Dziewiątego z chwili tuż przed, ale to jest jeszcze szok, jeszcze nie zachowuje się naprawdę jak 10, dopiero ma przed sobą sen i wybudzenie i ciuchy i to wszystko. A Dziewiąty przed też nie jest skądinąd znowu taki szczęśliwy i pogodzony, raczej stara się robić dobrą minę dla Rose, nie jest pewien, co go spotka.
Pewnie racja, choć dla mnie regeneracja powinna być albo bez przytomności, albo z szerokim uśmiechem na cyferblacie ;) Dlatego tak uwielbiam przemiany 9-10 i 11-12.
Ja bym na pewno chciała taką dla 12-13!
W zasadzie regeneracyjne fajerwerki wykluczają to, o czym za chwilę napiszę, ale Dwunasty powinien zregenerować grając na gitarze :)
Zgadzam się absolutnie co do wybuchu Dziesiątego i regeneracji jako śmierci.
A co Ci się w End of Time nie podoba? Chyba że mówiąc o ocenianiu niewysoko nie masz na myśli siebie…
Wiesz co, te zastrzeżenia do samej intrygi, do Rassilona itp, które tu padają, to ja akurat podzielam – no ten powrót Time Lordów na linie i wszystkie wydarzenia wokół głęboko mnie nie przekonywały… bębny też nie bardzo… generalnie gdyby to nie był odcinek, w którym Doktor (mój Doktor…) regeneruje, to przypuszczalnie trzymałabym go w folderze razem z „tymi takimi ee… takimi mniej reprezentacyjnymi odcinkami ery RTD ;)”
No bo to jest taka zasłona dymna: Władcy Czasu, zagrożenie dla Ziemi i całego istnienia, Oodowie proszący o pomoc, Mistrz, jeszcze Dalekowie by się pojawili, gdyby Moffat ich nie chciał do piątego sezonu. To jest historia, jaką Dziesiąty – na etapie takim na jakim był – wyśniłby sobie do regeneracji. Pełna znaczeń i różnych obrazów. Historia, która w regeneracji okazuje się zupełnie bez znaczenia. Ale ok, chciałam tylko dopytać.
Nie będę się spierać o Rassilona czy Mistrza, ale braku otwartości na redefiniowanie postaci nie jestem w stanie zrozumieć (bo jak rozumiem, chodzi o to, że oni nie są zgodni ze swoimi wcześniejszymi wersjami). W Doktorze nic nie jest na zawsze, same zasady rządzące tym światem zmieniają się co pięć minut i dla mnie jest oczywiste, że Dziewiąty i Dziesiąty zniszczyli Gallifrey, a Jedenasty i Dwunasty już nie, a Mistrz-Simm miał w głowie bębny, których Missy nie ma. Nawet jeśli Missy lubię mniej, to nie dlatego, że nie jest Mistrzem-Simmem.
Gdzie tu jest brak otwartości? Historia poszłaby takim samym torem, gdyby powiedzieć, że Władcy Czasu zmienili przeszłość i dlatego OD TERAZ Mistrz ma w głowie te bębny. Zamiast tego mamy „Od zawsze je miał”, co jest brakiem szacunku do twórczości poprzedników. Ponieważ nie miał.Czym innym jest powiedzieć „Doktor myślał, że zniszczył Gallifrey” bo to nie zmienia poprzednich wydarzeń. On był autentycznie przekonany, że to zrobił, więc jego emocje z tym związane były prawdziwe, to, że naprawdę Gallifrey nie wybuchła nie ma więc na nie wpływu. Bębny Mistrza i dziwny Rassilon gryzą się z tym, co było wcześniej. Skoro Mistrz od zawsze i we wszystkich wcieleniach był wariatem, to czemu zachowywał się w wielu normalnie? Skoro Rassilon tak się boi zgonu, to dlaczego kiedyś dobrowolnie zrezygnował z nieśmiertelności? Tak samo to, że, dajmy na to, Doktor w nowych seriach flirtuje z częścią towarzyszek to nic złego – ot, zmienił się z biegiem wydarzeń. Akceptowalna ewolucja. Ale wcześniej tego nie robił.
1. Zmienia, bo Dziewiąty miał w pamięci wyraźnie Gallifrey w ogniu, a nie żadne „pamiętam przycisk, a potem już nie wiem co było, chyba go nacisnąłem, bo Gallifrey nie ma, nie?”. Ale to nieważne, niech sobie Dziewiąty zniszczył Gallifrey, a Jedenasty nie, to dwie opowieści dwóch autorów.
2. Ponownie, co to przeszkadza, że Delgado nie słyszał bębnów, a Simm je słyszał „przez całe swoje życie”. Dwie postacie dwóch autorów służące dwóm opowieściom.
Doktor Who się co jakiś czas opowiada od nowa, traktowanie wcześniejszych odcinków jak dosłowną przeszłość to potworne ograniczanie się.
1. Nie zmienia. Doktorzy przy spotkaniach wielu wcieleń tracą wspomnienia, zachowuje je to z najbardziej odległej przyszłości. A Doktor autentycznie myślał, że zniszczył. W przypadku Mistrza mamy powiedziane „On zawsze był szalony” podczas, gdy nie był. Widzimy go racjonalnego. W przypadku Gallifrey planety istotnie nie ma – tylko z innych powodów, fabuła się nie zmienia, bo Doktor wierzy w zniszczenie tejże. Dziurą byłoby, gdyby nagle powiedziano „On zawsze wiedział, co się stało” – na szczęście to nie miało miejsca.
2. https://en.wikipedia.org/wiki/Plot_hole – widzenie dziur fabularnych to ograniczanie się.
Akurat Mistrz, dla tych którzy nie widzieli w ogóle klasyków, był faktycznie szalony, ale fakt, że można było to lepiej rozwiązać. A w przypadku Gallifrey nie było tak, że Doktor po (rzekomym) zniszczeniu jej nie mógł tam nawet polecieć, bo była jakaś blokada czasowa przez Rassilona nałożona?
Klasyczny Mistrz szalony nie był. Pierwszy, UNITowiec był bardzo racjonalny, zabójczo wręcz ;) Kolejni też raczej cech szaleństwa nie przejawiali. Czasami tandetę, ale nie szaleństwo ;) Z Gallifrey to w ogóle było zawile – niby nie dało się podróżować do Wojny Czasu, ale jakoś np Dalek z kultu Skaro dał radę to zrobić w czwartej serii (i uratować Davrosa.) Tylko wiesz, to, czy Gallifrey została zniszczona naprawdę czy nie, nie robiło różnicy z punktu widzenia fabuły, bo planety i tak nie było, a Doktor czuł autentyczny żal i żałobę.
Mi chodziło o Mistrzów New Who tylko i wyłącznie. Nie znam dokładnie wszystkich klasycznych (aż jednego), ale ci nowi akurat byli szaleni. No i niby Dalek faktycznie tam się dostał i Davrosa uratował, ale to trochę dziwne było moim zdaniem. Chociaż, że w The Pilot, Doktor też tam poleciał teraz, więc się dziwie, czemu nie mógł niby wcześniej.
A, nowi, mea culpa. Choć w sumie widzieliśmy tylko Saxona i Missy, Yana był sobą za krótko, coby stwierdzić. Ale tamci tak, bardziej pokręceni, niż poprzednicy :) W „The Pilot” to chyba nie była Wojna Czasu – byli tam Movellanie, tacy wrogowie Daleków z czasów na długo przed Wojną.
No prof. Yana nie był nawet Władcą Czasu ;) A z Missy to wygląda tak jakby to bębnienie „przeszło”. A w The Pilot uważam, że to była Wojna Czasu dlatego, że było słychać kiedy Dalekowie (w pewnej odległości od miejcsa lądowania TARDIS) mówili „Seek, locate, destroy!” a to brzmiało identycznie jak w odcinku Day of The Doctor.
Był Władcą, przez jakąś minutę – zdążył zamknąć drzwi, dostać postrzał i zregenerować :D
Nie sprzeczam się, co tam było, aczkolwiek to, co mówili Dalekowie to mogła być tradycyjna taniość BBC – po co nagrywać nową linię dialogowa, jak ma się starą? ;)
No w sumie fakt, zapomniałem, że przez kilkanaście sekund (no może odrobinkę więcej) zdążył być Władcą Czasu ;D Ale wątpie, żeby BBC zrobiło coś takiego, poza tym Doktor uciekał przed tym czymś (to miało swoją nazwę w ogóle? jeśli tak to zapomniałem) jak najdalej tylko się da, ale wątpie, żeby to było jakiś przypadek. Swoją drogą, Movellanie wrócili tylko na te kilka sekund? Nie będzie ich już więcej (a przynajmniej w 10. serii)?
Mam nadzieję, że jeszcze będą, ale niestety nic na to nie wskazuje :-(
No ja się trochę zawiodłem po tym co zobaczyłem, czyli jakieś kilka sekund ich umierania. Liczyłem na coś zdecydowanie więcej.
Musisz się doskonale bawić na Bondzie albo różnych ekranizacjach tej samej książki. Baw się dalej.
Argumenty ad personam, którymi bezskutecznie mnie atakujesz nie spowodują, że przestanę mieć rację.
Wiesz co – niezgodność z wcześniejszymi wersjami, to rzeczywiście bym odpuściła, tak co do zasady. Ale no jak wprowadzać takie rzeczy, to jednak po coś, czepiałabym się raczej o to, że ten Rassilon jest fatalny, bo ten wątek nie jest dobry, po prostu, jest taki właśnie dekoracyjny, bo wypada trzasnąć coś wielkiego na koniec. W Doktorze oczywiście jest mnóstwo pomysłów od czapy, tylko co innego, kiedy od czapy jest plan jakiegoś tam złola z Kosmosu, z którym się więcej nie zobaczymy, a co innego, kiedy sięgamy po samych Time Lordów, paradoksalnie wyniesionych na piedestał i zmityzowanych za RTD o wiele mocniej niż w klasykach. A z kolei z tymi bębnami widziałabym to tak, że o ile nie mam wielkiej potrzeby, żeby to był cały czas idealnie ten sam Mistrz z bardzo spójnym życiorysem, to nawet w obrębie świata RTD to jest trochę odjazd, co się dzieje w EoT. Sam pomysł z bębnami, zaglądaniem w vortex i szaleństwem w izolacji jest ładny. Ten pomysł tak krótko i słabo rozegrany działa już gorzej (dlatego między innymi tak uderza, że wcześniejsi Mistrzowie jakoś tych bębnów nie słyszeli i to się jednak pamięta dobrze, gdyby słyszeli, to na pewno byśmy wiedzieli o tak kluczowym doświadczeniu postaci). A ten pomysł z dobudowanym wyjaśnieniem przez koszmarną intrygę Rassilona zamienia się – w moim odbiorze – w farsę.
Dobrze powiedziane. A wystarczyłyby kosmetyczne zmiany: Władcy Czasu na naszych oczach nadpisują życie Mistrza, zamiast Rassilona mamy Omegę, itp, itp.
Ooo, z Omegą super pomysł.
Jak człowiek jest otwarty, to się odzywają indywidualne preferencje. Według mnie wszystko tam jest po coś :)
Mnie się wątek i Mistrza, i Rassilona bardzo podoba. Tego pierwszego, bo się staje ofiarą i widzimy go w tym odcinku w innej sytuacji, co powoduje fajne konfrontacje z Doktorem (ta scena, w której niby rozmawiają, a każdy mówi o czymś innym). No i bębny były takim przyjemnym twistem :) Rassilona, bo to pasuje do Władców Czasu, nie możemy wygrać, to zniszczmy cały wszechświat, który już i tak nadwyrężyliśmy. Władcy bawiący się w bogów są ciekawym porównaniem dla Dziesiątego, który też się przez chwilę bawił w boga, chociaż z innych pobudek. Gdzieś w nim to dziedzictwo siedzi (dopiero Dwunasty się od niego odcina, gdy stwierdza, że jest tylko idiotą w budce). No i to, że dylemat Dziesiątego jest prosty (bardzo źli Władcy kontra wszechświat, plus jeszcze Ziemia bezpośrednio zagrożona), a mimo to on się waha. Ha.
Winny :D