10 lat minęło – The Sound of Drums

Premier Harold Saxon, stary Doktor i Gallifrey, czyli oglądamy drugą część finału serii trzeciej – Odgłos bębnów („The Sound of Drums”). Poprzedni odcinek pozostawił naszych bohaterów uwięzionych na końcu świata, bez TARDIS, którą uciekł Mistrz. Ostatni ludzie podążyli rakietą do mitycznej Utopii, przyjemna Chantho zginęła, a trzy odcinki przed końcem serii zostaliśmy pozostawieni w sytuacji wydawałoby się bez wyjścia dla Doktora, Marty i Jacka. Jednak jakoś uciekli.

Jak to się stało? Doktor naprawił skoczka czasowego Jacka, nastawił go na współrzędne, które zablokował w TARDIS i voila… jesteśmy z powrotem w naszych czasach! Szybko też się dowiadujemy, że w międzyczasie Mistrz zdążył zostać premierem, niezłe ma tempo. Przyjmuje postać Harolda Saxona, który od pewnego czasu „subtelnie” przewijał nam się tu i ówdzie. Po zwycięstwie wyborczym zabija ministrów, którzy zdradzili swoje partie, gdy zaczął wygrywać (to akurat ciekawy patent…), jak również rozpoczyna przygotowania do pierwszego kontaktu z obcą cywilizacją. Dostajemy trochę chaosu, bomba w domu Marty, aresztowanie jej rodziców. W międzyczasie okazuje się, że Harold Saxon jest teraz niemal wszechmogący, może patrzeć przez kamery w całym mieście. W międzyczasie wychodzi też, że Jack po bitwie o Canary Wharf zreformował Torchwood i jest jego szefem. I ku złości Doktora, wydaje się nie działać bardzo inaczej niż organizacja funkcjonowała poprzednio. Do Londynu przylatuje prezydent Stanów Zjednoczonych, który próbuje przejąć kontrolę nad całością pierwszego kontraktu i zbić na tym kapitał polityczny (motyw amerykańskiego polityka agresywnie przejmującego kontrolę jest naprawdę zabawny), co zresztą kończy się dla niego tragicznie – ginie „z rąk” (lasera) Toclafane. Parę słów o nich – kosmiczne kulki z ostrzami i laserami, całkowicie podporządkowane Mistrzowi, pod koniec odcinka wyrzynające 10% populacji Ziemi. Można i tak. Przeciwnik czy tam kosmita robiący przeciętne wrażenie, mimo morderczych czynów także niezbyt przerażający. I rzezią kończący odcinek. Jakie to twórcze…

Po obejrzeniu każdego odcinka zastanawiam się, na jakie elementy, poza samą fabułą zwrócić uwagę – interesujące, nudne, porywające, straszne, śmieszne, żenujące. Coś, co można opisać, skomentować. Po tym odcinku mogę głównie stwierdzić, że istnieje. Dawno nie oglądałem tak nijakiego odcinka DW, z którego niemal nic nie można wyciągnąć. Zainteresować się można odrobiną historii Gallifrey i samego Doktora i… Tyle. Odcinek nie jest nudny, nie zerka się nerwowo na zegarek między jednym ziewnięciem a drugim. Coś się dzieje, nawet dość wartko, przez te nieco ponad czterdzieści minut i pojawiają się napisy końcowe, a widz zostaje pozostawiony z uczuciem „aha, skończyło się”. Dzieje się wszystko i nic, trochę chaosu, trochę miotania się, bębny, zagazowani ministrowie, wybuch w mieszkaniu Marty, prezydent Stanów Zjednoczonych. Dużo krzyku, dużo wydarzeń, żadnych treści, żadnych większych emocji. Odcinek jest przeładowany treścią, z której nic nie wynika. Tajemniczy, niezbyt spektakularni na tym etapie Toclafane. Mistrz Saxon dość wyraźnie kpiący sobie z prezydenta Stanów Zjednoczonych i całego świata. Rzeź 10% ludzkości. Przemieniony w starca Doktor bez wyraźnego konkretnego powodu, patrzący potem tylko na Mistrza smutnymi oczami. Wiadomo, to jeszcze nie koniec historii, w następnym odcinku możemy otrzymać wyjaśnienie (i otrzymamy) przynajmniej kilku bezsensownych póki co elementów. Tylko ten odcinek jest niestety ilustracją powtarzającej się w New Who tendencji do pustych historii w „wieloczęściowcach”. To że za tydzień może i wszystko zostanie nam wyjaśnione nie oznacza wcale, że ten odcinek przestanie być wewnętrznie pusty. Bo nawet przy większych historiach trzeba brać także pod uwagę poszczególne elementy.

Gdyby nie Gallifrey praktycznie nie miałbym o czym pisać. Ale w kolejnym już odcinku dostajemy naprawdę sporo informacji o Doktorze i jest to bardzo dobre. Tydzień temu w komentarzach napisano, że w Utopii trzeba było przedstawić postać Mistrza, starego wroga tak, aby również nowi fani mogli to zrozumieć. I to bardzo trafna uwaga, tym lepiej, że postanowiono umiejętnie kontynuować i wykorzystywać sytuację, żeby dalej prowadząc starą postać jednocześnie wprowadzać ją dla tych, którzy jej dobrze nie znają. A przy okazji odsłonić kolejne tajemnice dotyczące Doktora. Widzimy więc Gallifrey, wreszcie możemy zobaczyć we wspomnieniu prawdziwe piękno tej planety, jak i głównego miasta, Cytadeli. I jest to coś, co naprawdę robi wrażenie, można zupełnie zrozumieć zachwyty Doktora nad tym, jaka była ona piękna. I ogólny żal, że już jej nie ma, nie można jej zobaczyć. Do tego Murray Gold – This is Gallifrey: Our Childhood, Our Home jest utworem niezwykle dobrym i przyjemnym w słuchaniu (osobiście lubię tak niejednolite utwory), ale też szalenie podkreślającym moc i potęgę Gallifrey w latach jej świetności. Kolejny raz uśmiechnięty kompozytor napisał utwór tak silnie pasujący do tego, co widzimy na ekranie. Dostajemy również historię o tym, jak kształceni są Władcy Czasu, historię szaleństwa Mistrza i bębnów w jego głowie, prezentację ich przyjaźni mimo wszystko. Pomijając kwestię sporów, które wywołują te historie w fandomie (szczególnie zagranicznym), dyskusji, jak bardzo jest to niezgodne z „kanonem” (o ile on właściwie istnieje) czy ogólnie wcześniej powstałymi elementami Whoniwersum traktującymi chociażby o historii Gallifrey – odcinek dostarcza nam moc informacji o samym Doktorze, jego planecie i rasie, co na pewno nam się przyda. I kolejne odcinki również wspominki o Wojnie Czasu, opowiadane Mistrzowi – postaci w tym odcinku zagranej wybitnie przez Johna Simma, ale scenariuszowo niedookreślonej, przerysowanej i karykaturalnej. Oby to się akurat zmieniło.

To chyba najkrótsze 10 lat minęło w tej serii. Ale trudno przy tym odcinku zwrócić uwagę na cokolwiek, można mieć więc tylko nadzieję, że finał będzie naprawdę dobry, wszystkie niepewności zostaną wyjaśnione i będzie się działo coś sensownego, zamiast szaleńczych fajerwerków.

A jaką wy macie opinię o tym odcinku? Piszcie w komentarzach?



Mateusz K. - sympatyczny student geografii, miłośnik literatury przygodowej i takiego też kina. Dziwny człowiek, który uwielbia psychologię i amatorsko się nią zajmuje (obserwuje ludzi). Poza tym bardzo lubi pisać.

Gallifrey.pl  wszystko o serialu Doctor Who

One thought on “10 lat minęło – The Sound of Drums

  1. Mnie się ten odcinek ogromnie podoba. Pierwszy raz, i jedyny za czasów RTD, mamy finał sezonu, w którym Doktor jest częściowo odpowiedzialny za to, co się dzieje na Ziemi. Zwykle Ziemia ma jednocześnie pecha (albo trochę w tym pechu pomaga, jak Torchwood powiększając dziurę), bo jakiś kosmita sobie ją wybiera na inwazję i szczęście, że jest Doktor, wybawca z zewnątrz. Tutaj to Doktor powoduje, że Mistrz przypomina sobie, kim jest, blokuje TARDIS, żeby Mistrz musiał lecieć na Ziemię, no i Mistrz podbija Ziemię, bo wie, jak bardzo Doktor ją lubi. Zupełnie inaczej się ogląda ten finał wiedząc, że „it’s personal”, to już nie jest „uratuj nas, Doktorze, proszę”, tylko „jak do tego doprowadziłeś, to teraz napraw”. Co może nie jest to końca fair w stosunku do Doktora, ale popatrzmy, jak niewiele on w sumie robi przez te dwa odcinki i ile czasu zajmuje pokonanie Mistrza. Co z jednej strony nam pokazuje, jak potężny jest Mistrz, a z drugiej jak bardzo dla Doktora on nie jest przeciwnikiem do pokonania, tylko… Ale to najbardziej się uwidacznia w kolejnym odcinku.

    Biedni Brytyjczycy mieli chyba później traumę związaną z niepewnością, czy któryś premier nie wspomagał się hipnozą, żeby zostać wybranym :) Gdy się dowiedziałam, że Mistrz od początku miał „zdolności hipnotyczne”, bardzo mi się podobało, że dodano satelity i związek hipnozy z tajemniczymi bębnami, bo jakby tylko chodził z szeroko otwartymi oczami i powtarzał „you will obey me”, to byłoby to słabe. Bardzo fajnie też wpleciono ten finał w cały sezon, powtarzając wcześniej nazwisko Saxona i umieszczając plakaty. Chociaż spędziliśmy trochę czasu na Ziemi w tym sezonie, pojawia się wrażenie, że lataliśmy sobie daleko i beztrosko, a zagrożenie cały czas było tu, blisko. Saxon nie wyskakuje nagle z pudełka, to my wracamy na Ziemię, na której on od dawna jest.

    „Myślałam, że jest twoim tajemniczym bratem.” „Oglądasz za dużo telewizji.” To by było takie telewizyjne, zrobić z nich braci, fajnie, że postawiono raczej na opowiedzenie nam czegoś o Gallifrey, a nie o rodzinie Doktora. Jakie to było ekscytujące, zobaczyć po raz pierwszy kawałek planety, Cytadelę, Władców Czasu w kołnierzach! Przy absolutnie fantastycznej muzyce Murraya Golda. (Nie, żeby Gold pisał kiedykolwiek złą muzykę, ale sezon trzeci ma, moim zdaniem, razem z piątym, najlepszą ścieżkę dźwiękową.) Już z tego powodu warto było wprowadzić Mistrza, żeby opowiedzieć nam więcej o Gallifrey, o Wojnie Czasu – no i oczywiście o Doktorze.

    Wątek amerykańskiego prezydenta, który chce „zagarnąć” „pierwszy kontakt” dla siebie ogromnie mnie śmieszy, podobnie jak fakt, że wszystko da się cofnąć, ale jego zabicia nie. I „Voodoo child”. Dla Mistrza Ziemia jest placem zabaw, ludzi nie traktuje poważnie, wyraźnie ich nie docenia. Być może po długim byciu człowiekiem szaleństwo mu się nasiliło, a może to po prostu ta inkarnacja – jak Dziesiąty wydaje mi się „bardziej” niż inni Doktorzy, tak Mistrz Simma (dlaczego Mistrz nie ma numerków? Smutne) też jest „bardziej” w podobnym sensie. Ten moment, gdy Martha widzi swoją rodzinę i Mistrz parodiuje jej reakcję. Ta rozmowa telefoniczna z Doktorem. Ech…

    Keep calm and

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *