10 lat minęło – The Lazarus Experiment
Nieśmiertelność, niebezpieczeństwo i Mark Gatiss, czyli oglądamy Eksperyment Lazarusa („The Lazarus Experiment”). Po zakończeniu poprzedniej podróży Doktor niespodziewanie „odwozi” Martę do domu. Niby cały czas to zapowiadał, ale już powoli zbliżamy się do połowy serii, więc kto by mu wierzył. Ale w końcu to zrobił, powracamy więc do współczesnego Londynu i… profesor Lazarus ogłasza, że dziś zmieni istotę człowieczeństwa. No kto by się nie zainteresował, o Doktorze nie wspominając. Swoją drogą to pewna cecha tego odcinka – trzeba go słuchać, bo jest on raczej zawalony dialogami (i to zbyt wielką ich liczbą), ale to właśnie z tego, co bohaterowie mówią płynie zasadnicza treść odcinka. A o czym mówią?
Wiele się mówi o edukacyjnej roli Doktora Who, która coraz bardziej zanika. Można jednak zaobserwować (nasilający się z roku na rok) trend do pewnej misyjnej roli serialu. Poruszania tematów ważnych społecznie, trudnych, kontrowersyjnych. W tym odcinku pojawił się temat nieśmiertelności. Profesor Lazarus miał zupełną rację – to takie ludzkie, że się nie chce umierać. Wielu próbowało, Lazarusowi udało się stworzyć maszynę odmładzającą człowieka. Aby mógł w pełni wykorzystać swój potencjał, aby mógł prawdziwie przeżyć życie, bez ograniczeń i tykającego zegara biologicznego. Aby obronić się przed tym odwiecznym strachem przed nieznanym, przed śmiercią (co też bywa głównym motywem odcinka DW). Autorzy odcinka mówią nam – to złe. Doktor mówi nam – to złe. Ale to ludzkie, takie są realia, że wielu z nas oddałoby ostatnie oszczędności i nerkę, byle przedłużyć sobie życie. I doskonale przedstawia to postać Lazarusa, to nie jest jakiś wymysł, ale to realna prezentacja wcale niepotępianego społecznie motywu „forever young”. Wyobraźmy sobie, że taka machina rzeczywiście powstaje, zastanówmy się, nie stałaby kolejka chętnych? Od wszelkiej maści dyktatorów z jednej strony, ale też po zwykłych (choć bogatych) ludzi, którzy mają poczucie, że życie kończy się za szybko, że mogliby osiągnąć więcej. Abstrahując od tego, która podstawa jest rzeczywiście słuszna, Doktor w swej misji jest żywą ilustracją, że zbyt długie życie może być męczące, trudne, tragiczne. Powtarza Lazarusowi, że ten nie wie, co czyni, czego próbuje dokonać. Serial jednoznacznie przekazuje nam – dążenie do nieśmiertelności jest złe, powinniśmy się cieszyć z tego, co mamy, korzystać, póki możemy. Czy ten przekaz powinien być aż tak silny i jednoznaczny? Moim zdaniem nie, zabrakło przedstawienia racji Lazarusa, który z góry został zakwalifikowany jako wróg, nie pozostawiono możliwości innej interpretacji.
Co jakiś czas powraca też wątek – spójrzcie, jaki ten Doktor jest niebezpieczny. Nie zapominajcie, pozostają po nim trupy i spalona ziemia. Ostatnio dobitnie pokazano nam to poprzez postać Ashildr/Ja, ale w tym odcinku również się to wyraźnie odznacza. Mamy więc matkę Marty, która od samego początku chorobliwie wręcz nie ufa Doktorowi (czyli jednak nie wszyscy ufają jego twarzy!). To chyba jakaś ogólna cecha matek towarzyszek w czasach RTD. Mamy również tajemniczego mężczyznę w garniturze, reprezentującego Harolda Saxona, który od jakiegoś czasu był wspominany tu i ówdzie, a tym czasem pojawia nam się już wyraźnie. I mężczyzna także ostrzega matkę Marty, że Doktorowi nie może ufać. I choć tym razem (zgodnie z tym co sama panna Jones powiedziała) nic co się wydarzyło nie było z winy samego Władcy Czasu, to jednak twórcy przypominają nam po raz kolejny – nie ufaj tak bardzo Doktorowi, nie jest z nim bezpiecznie. Może to i dobrze, bo łatwo o tym zapomnieć. Spójrzmy na twarz Davida Tennanta (akurat tutaj). Spójrzmy, jak Doktor pomaga, jak ratuje, jak „zawsze coś wymyśli”. Przecież Ziemia bez Doktora by nie przetrwała. Może i tak. Ale w takich momentach może się pojawić ziarnko niepewności, że może by było bez niego lepiej (co prawda RTD w swoim czasie wszystkie te ziarnka zdążył rozsypać – ale o tym za rok).
Kilka słów poświęcę tu Markowi Gatissowi. Bo nie wypada nie, poza tym absolutnie go podziwiam. Jako scenarzystę, co tylko wspomnę, bo autorem tego odcinka jest Stephen Greenhorn, który poza nim napisał dla DW tylko Córkę Doktora („The Doctor’s Daughter”) – warto zwrócić uwagę, odcinek o zupełnie innej specyfice. Ale w tym odcinku mieliśmy możliwość zobaczenia aktorstwa Marka Gatissa i ja nadal nie wiem, w której wersji lubię go bardziej. Zarówno epizod w Doktorze, rola w Sherlocku, jak i ostatnim czasie w Taboo (kto nie widział, to polecam) to absolutne kreacje majstersztyki, ale teżpostaci nieoczywiste. Skupiając się już tylko na Lazarusie, z jednej strony mamy naukowca, ogarniętego manią nieśmiertelności, ryzykującego może i życie dla swojego celu, okrutnego i samolubnego, ale również kobieciarza. Z drugiej jednak strony rozbudowane dialogi (czy monologi) umożliwiają nam poznanie pobudek Lazarusa, który jako chłopiec żył podczas wojny w bombardowanym Londynie. Miejsca, gdzie mieszkał już dawno nie ma, stoi za to katedra, gdzie krył się przed bombami. I w tej katedrze, otoczony ciałami, obiecał sobie, że nigdy więcej nie będzie bał się śmierci, zrobi wszystko, aby się przed nią uchronić. Drastyczne, tragiczne wydarzenia z dzieciństwa ukształtowały jego osobę, cel, który obrał w życiu, ścieżkę, którą podążał. Nie zapominajmy, że jest profesorem, osobą szanowaną i uznaną. Tę wielorakość postaci idealnie oddaje Gatiss, Lazarus jest bardzo pewny siebie, zdecydowanie zbyt bardzo, ale nie zapomina, skąd zaczynał, z nostalgią wspomina czasy wojenne. Fenomenalna mimika, postawa ciała sprawia, że jest to postać niezwykle realna, co tylko wzmacnia to wrażenie, że do nieśmiertelności chce dążyć wielu i nie jest to wcale nierzeczywiste. Lepiej tej postaci nie dało się zagrać, gościnny występ Marka Gatissa w DW jest prawdziwą sztuką.
Na koniec już – odcinek ten jest bardzo interesującą cezurą. Gdy zapytamy się, kiedy Marta Jones była towarzyszką Doktora, większość z nas odpowiedziałaby – w trzeciej serii. Ale czy przez wszystkie odcinki? Marta rozpoczęła podróż z Doktorem w zasadzie w nagrodę – za spokój i opanowanie na Księżycu Władca Czasu zabrał ją raz w przyszłość, raz w przeszłość. Później jeszcze niejako w ramach kolejnej nagrody trafili do Nowego Jorku i spotkali Daleków. Po czym Doktor odwiózł Martę do domu i gdyby nie przygoda z Lazarusem, to prawdopodobnie tak zakończyłyby się przygody panny Jones w TARDIS. Ale Doktor pod koniec odcinka chciał zaproponować kolejną jednorazową przygodę-nagrodę. I Marta odmówiła! Jak wiele nam to mówi o jej postaci, zależy jej na Doktorze, skoczyłaby za nim w ogień, ale nie chce być jednorazową zabawką, zabieraną na kolejne nagrody. I chwała jej za to, bo rozwija nam to akcję, a Doktor w końcu zabiera go jako pełnoprawną towarzyszkę. Co twórcy postanowili uczcić robiąc sobie dwutygodniową przerwę. Więc za tydzień recenzji nie ma, bo i odcinka nie było.
A co Wy sądzicie o tym odcinku? Piszcie w komentarzach.
Jak to powiedziała Madame Kovarian, „This is where it begins” :D Pierwszy odcinek DW, jaki kiedykolwiek obejrzałem, w którym to mimochodem rzucona sugestia, że tajemniczy pan Saxon może się na Lazarusa zdenerwować sprawiła, że chciałem więcej. I nadal chcę :D
Temat nieśmiertelności Davies podejmuje w wielu odcinkach, więc na tle Cybermenów czy Władców Czasu pobudki Lazarusa są prawie czyste. Zresztą fakt, że Lazarus zmienia się w potwora w wyniku błędu genetycznego, czyli de facto w sposób naturalny jest moim zdaniem znakiem, że zdaniem twórców nie należy dążenia ludzkości do przedłużania życia potępiać, to bardziej kwestia tego, że jest „za wcześnie” czy „za mało kontroli instytucjonalnej, a za dużo prywaty i finansów jednego człowieka”. Tak to przynajmniej odczytuję.
Zauważmy, że Dziesiątemu nie ufa wiele osób, które się nie łapią na jego urok. To nie jest tylko kwestia matek (Adelajda, królowa Wiktoria, Joan, Mickey), choć wiek często pomaga. Dziesiąty budzi w ludziach (i posunę się to hipotezy, że w zamierzeniu również w widzach, w opozycji dzieci-dorośli) tak naprawdę dwa uczucia: albo się bardziej lub mniej zauraczasz i myślisz o tym, jakim jest bohaterem i jak fajnie się z nim jedzie tą rozpędzoną kolejką, albo podchodzisz do niego z dystansem, dostrzegasz jego grę, obserwujesz, jak ciągle pojawiają się wokół niego ciała i jak niewiele brakuje, żeby ta rozpędzona kolejka spadła w przepaść. Gdyby ktoś kiedyś zniszczył cały wszechświat, bo tak bardzo chciał go uratować, byłby to Dziesiąty. W tym odcinku akurat wydarzenia nie są jego winą, on ich w żaden sposób nie powoduje i bardzo dobrze, że tam jest – na tym etapie twórcy chcą, żebyśmy czuli to, co Martha – ale, i tego jeszcze nie wiemy, matka Marthy ma częściowo rację, bo w tle jest przecież Saxon.
Uwielbiam Marthę, która odmawia. Podejmuje ogromne ryzyko, bo Doktor mógłby odlecieć i tyle go widziała – i serio, kto z nas by na TARDIS nie robił za sprzątacza, byle tylko móc na niej być – i w końcu coś udaje jej się z niego wyciągnąć, nawet jeśli on starannie unika jakichkolwiek określeń (uwielbiam, jak ta scena jest napisana i zagrana). Można wysunąć tezę, że Martha ma w pewnym sensie najtrudniej z towarzyszek, bo Doktor jej na zmianę dziękuje za uratowanie życia i daje a to klucz do TARDIS, a to pozwolenie na zostanie oraz zostawia ją, zamyka się przed nią i wspomina Rose. Mam ochotę go zdzielić czymś ciężkim w głowę za to, jak bardzo jej nie docenia, a jak już docenia, to nie potrafi tego powiedzieć głośno.
jak dla mnie, świetny odcinek. tak jak kiedyś pisałam, za pierwszym razem trochę go źle potraktowałam, bo się zdenerwowałam na kiepskie CGI, a potem obejrzałam go jeszcze raz i zauważyłam, no, wszystko co autor tekstu wymienił, więc nie będę się powtarzać ;)