10 lat minęło – The Age of Steel
Ricky-Mickey, Cyberkontroler i bohaterski Pete Tyler, czyli oglądamy drugą część opowieści o Cybermanach.
Poprzedni odcinek był „czekadełkiem” przed drugą częścią, o której dziś, ale „czekadełkiem” naprawdę dobrym. Zobaczyliśmy lepszą wersję Mickeya, charyzmatycznego Rogera Lloyd-Packa w roli genialnego naukowca Johna Lumica, dobrą, stopniującą napięcie akcję i wielki powrót Cybermanów. Odcinek prosty, konkretny i po prostu dobrze się oglądający. Zdążyłem już zachwycić się scenarzystą Tomem MacRae, tymczasem…
Wszystko zostało zepsute drugą częścią. To, co wyróżniało pierwszy odcinek historii znikło i przepadło. John Lumic został bardzo szybko ulepszony do Cyberkontrolera (którego stworzenie w tym miejscu uważam za bezsensowne). Cybermani ruszyli w szał ulepszania ludzi i właściwie dużą część odcinka mamy widok na laboratorium, gdzie ten proces zachodzi i kolejny ludzie są przemieniani. Przecinane jest to na szczęście scenami z prób brygady ratunkowej Doktora. Ale dobija to wszystko łzawa historyjka. Rose na siłę pomagająca (nie) swojemu tacie, który okazuje się w rzeczywistości dobrym człowiekiem, agentem, który ryzykował życie, aby obalić Johna Lumica (no bo jakże by inaczej). W końcu Rose mówi do Pete’a „tato” a ten ucieka nie odpowiadając nic. Tragedia. Mamy świetną historię, powracających do Whoniwersum Cybermanów, szalonego naukowca geniusza, równoległy wszechświat i z niego musi się napatoczyć akurat Pete Tyler, który wywołuje w Rose (typowe dla niej) rozrzewnienie, lekkomyślność i musimy oprzeć historię na tym, jak to ona bardzo chce mu pomóc i chce zasłużyć na jego… No właśnie, co? Miłość, wdzięczność, przywiązanie? Po co to wszystko? Czemu (nie pierwszy raz w tym serialu) marnuje się dobrą historię, do tego świetnie zbudowaną poprzednim odcinkiem, na rzecz łzawego dramatu obyczajowego.
Plusem z całej historii jest Mickey. Nie tylko dlatego, że sobie poszedł (chwała mu za to), ale też za to, jak pod wpływem tej historii dojrzał. Jak po śmierci Ricky’ego potrafił postawić się Jake’owi i mimo swojego strachu z determinacją próbował udowodnić mu swoją wartość. Jak nie po raz pierwszy wyśmienicie poradził sobie z systemem komputerowym (choć łatwość, z jaką wielu bohaterów Doktora Who łamie wszelkie zabezpieczenia w Internecie, zaczyna mnie zastanawiać). Jak szybko w obliczu zagrożenia wymyślił sposób na obezwładnienie Cybermana i jednoczesne wyłączenie słuchawek kontrolujących ludzi. I ostatecznie jak podjął chyba najważniejszą decyzję w swoim życiu – odcięcie się od Rose. W końcu zdał sobie w pełni sprawę, że takie życie jest bez sensu, że dla Rose liczy się tylko Doktor, że nie ma szans. A przy tym odnalazł swoje miejsce – świat, w którym może liczyć na nowego przyjaciela, w którym ma sprawy do załatwienia, w którym żyje jego babcia. Podjął decyzję, od której w założeniu nie było odwrotu, pozostania w równoległym świecie, skąd Doktor nie może go nigdy zebrać. Odcięcia się na zawsze od Rose i różnorodnych przygód. I mimo że nadal uważam go za postać irytującą, jego dojrzałość w tym odcinku oglądało się niezwykle przyjemnie.
Tak naprawdę całość uratował David Tennant. Doktor świetnie odnalazł w nietypowej sytuacji, po raz kolejny mógł też poczuć się prawdziwym ekspertem i geniuszem – co aktor potrafi świetnie oddać. I jak zwykle w jego przypadku mamy całe mnóstwo emocji – żal przy śmierci kobiety zamienionej w Cybermana, złość po śmierci pani Moore, radość, gdy odkrył, jak może pokonać Lumica, ale też pewien podziw, gdy zrozumiał, jak ważną decyzję podjął Mickey. Ale generalnie co trzeba przyznać temu odcinkowi, to świetnie skonstruowane postaci. Nie mamy dobrej historii, nie mamy wykorzystania przeciwnika ani równoległych światów, ale mamy doskonale pokazane poszczególne postaci, indywidualności. Widzimy wspomnianą przemianę Mickeya, ale mamy też odważnego, pomysłowego, nieco zwariowanego, choć o wyglądzie chłopaczka z boysbandów Jake’a. Mamy niezwykle głęboką i tragiczną postać pani Moore, która ostatecznie ginie (i to jest prawdziwa, warta oglądania tragedia). Mamy też kolejne ukazanie Rose, dobrze nam znanej, choć jak bardzo innej od tej z historii o Madame de Pompadour. A generalnie zobaczyliśmy koncert indywidualności, naprawdę udany i aż szkoda, że zabrakło złączenia tego w całość.
Odcinek Wiek stali („The Age of Steel”) zdecydowanie mnie zawiódł. Spodziewałem się godnego, solidnego powrotu Cybermanów, może bez fajerwerków, ale po prostu dobrze napisanej historii (choć fragmenty o samej budowie Cybermanów, czym oni właściwie są, były znakomite). Opowieść mogła zachwycać poszczególnymi elementami, ale jako całość się nie broniła. Niestety.
A co wy myślicie o tym odcinku? Zgadzacie się z moją opinią czy nie? Porozmawiajmy w komentarzach.