10 lat minęło – Doomsday
Dalekowie, Cybermani, Doktor, czyli oglądamy wielką bitwę.
Ostatni odcinek – przypomnijmy – skończył się mocnym uderzeniem i naprawdę dobrą zapowiedzią wielkiego finału. Duchy okazały się Cybermanami, a z kuli wyszli Dalekowie. Nie mogło z tego wyniknąć nic poza szybką akcją i wielką jatką. A co się okazało oprócz tego?
Ten odcinek od pierwszych minut pokazał nam, że wstępu nie będzie, że wstęp był w poprzednim odcinku. Bardzo szybko ginie dwójka z Torchwood, która w poprzednim odcinku dobrze rokowała – Yvonne Hartman zostaje ulepszona (choć ma potem swój chwalebny koniec), a doktor Singh wyssany przez Daleków dla informacji. Szkoda, mieli potencjał. Doktor tymczasem trafia do równoległego wszechświata (zabrany tam przez Jake’a) i ponownie spotyka równoległego Pete’a. I znów, mógłbym napisać kilka akapitów, o czym jest odcinek, ale ja tylko przypominam, a wy macie obejrzeć. Szczerze mówiąc na uwagę zasłużyły dwie rzeczy. Po pierwsze fantastyczna relacja Daleków z Cybermanami. Od sytuacji, w której ani Dalek, ani Cyberman nie chcą się zidentyfikować, aż w końcu Dalek wykrzykuje nazwę swojego gatunku, podpuszczony przez Cybermana (celowo czy przypadkiem?) – ta scena była jednym z tych momentów, gdzie można było się szeroko uśmiechnąć. Później równie dziwnie (choć też strasznie) brzmiąca propozycja sojuszu między tymi dwoma rasami, odrzucona przez Daleka. Ale tym, co chyba zdziwiło mnie najbardziej był fakt, że czterech Daleków nie miało większych problemów z rozbiciem dziesiątków czy setek Cybermanów. I pewnie nie mieliby problemu z likwidowaniem następnych. Drugą rzeczą, która bardzo ciekawie kreowała fabułę odcinka, była tajemnica zbudowanej przez Władców Czasu Arki Stworzenia. Czym ona jest? Jakiej technologii Władców Czasu? Doktor tego nie wiedział, my też nie, więc z pewnymi emocjami czekaliśmy. Prosto zbudowanymi emocjami, bez udziwnień. A to bardzo ważne.
Pożegnania, och pożegnania. Jako że jestem zimnym draniem człowiekiem Władcą Czasu, który nie podchodzi nazbyt emocjonalnie do programów telewizyjnych, to pożegnanie Rose nie dostarczyło mi wzruszenia, podobnie jak wszystkie inne pożegnania (za wyjątkiem Dziesiątego). Choć trzeba przyznać, że twórcy zadbali o to, żeby było to pożegnanie mocne. Co prawda już na początku poprzedniego odcinka dostaliśmy informację – to jest historia śmierci Rose. I ta myśl gdzieś tam tkwiła, gdzieś tam kiełkowała, zapewne w wielu momentach zdarzało się myśleć „o, to już tutaj”, ale Rose nie chciała zginąć. I ostatecznie nie ginie. Choć formalnie i owszem, w swoim wszechświecie. W momencie, gdy już się wydawało, że wszystko wraca do względnej normy, Dalekowie i Cybermani są wchłonięci do pustki między wszechświatami, Pete i Jackie mogą zacząć szczęśliwe życie w równoległym wszechświecie, a Doktor i Rose dalej podróżować w swoim, gdy już wydaje się, że ta zapowiedź śmierci to chwyt scenarzysty, Rose poświęca siebie i swoje życie z Doktorem, żeby szczelina nie zamknęła się przedwcześnie. W tym miejscu zastanawiam się, czy nie wolałaby być wciągnięta w pustkę, zamiast mieć świadomość życia bez Doktora. No i na koniec otrzymujemy potężny cios emocjonalny, gdy Doktor „wypala gwiazdę, żeby się pożegnać”. Już nadmierny lukier wylewający się z tego tekstu, okraszony wyznaniem miłości Rose i niedokończonym wyznaniem miłości Doktora doprowadza większość do łez, Russell T Davies do spółki z kompozytorem naprawdę genialnie nastrajającej muzyki Murray’em Goldem stworzył pożegnanie emocjonujące i silnie uderzające w widza, ale trzeba powiedzieć, że godne tak ważnej towarzyszki, jaką była Rose. Której mówimy już papa.
Za ten odcinek najbardziej chyba trzeba pochwalić mimo wszystko Billie Piper. Mimo wszystko, bo jak już stwierdziłem przy którymś odcinku, absolutnie nie potrafi grać płaczu i przy ostatniej scenie pokazała to dobitnie (bo trudno mi nawet nazwać ten dziwaczny grymas na jej twarzy). Ale świetnie oddała to, co w niej najlepsze, a na koniec zaprezentowała nam przemianę swojej postaci. Już nie była wyzywającą dziewczyną z blokowiska. Była przestraszona, ale jednak pewna siebie, przemawiało przez nią doświadczenie, ale nie była arogancka (na szczęście). Pokazała nam cały wachlarz uczuć, emocji, postaw i poza wspomnianą rozpaczą zrobiła to naprawdę dobrze. Trudno naprawdę oceniać grę aktorską w odcinku, gdzie większość postaci to Dalekowie i Cybermani, a pozostałe (jak na przykład budujący w tle swoje własne love story Pete i Jackie) pozostają tylko tłem. Dobrym tłem, bo Jake i zupełnie nowy Mickey to naprawdę dobry materiał i w sumie szkoda, że nie dostali tu więcej miejsca. Podobnie jak Pete, dobry, ułożony, opanowany, z pewnym poczuciem humoru (naprawdę przyjemna kreacja Shauna Dingwalla). Ten odcinek był jednak mocno oparty na postaciach Doktora, Rose, Daleków i Cybermanów, pozostali musieli być tłem, solidnym, ale jednak tłem. A David Tennant? Ach, te okulary 3D i absolutna powaga, z jaką je zakładał. Ogromny smutek przy pożegnaniu Rose. Kpiny z Daleków. Wykiwanie Cybermanów. Wymyślenie genialnego plany ratunku. Ale ostatecznie to słynne „WHAT” na sam koniec, gdy w TARDIS pojawia się panna młoda. To może nie była najlepsza wersja Tenannta, nie skradł całego odcinka (może dlatego, że sam odcinek był bardzo dobry i nie musiał), nie rzucił totalnie na kolana, ale to był stary, dobry Tennant. I takiego się go lubi.
Rzadko zachwycam się w tych recenzjach muzyką, zbyt rzadko, zważywszy na to, jak lubię twory Murraya Golda i jak doceniam ich wartość artystyczną. Jednak przy okazji tego odcinka obok ścieżki dźwiękowej nie da się przejść bez słowa. A szczególnie jednego utworu. Doomsday to moim skromnym zdaniem jeden z najlepszych motywów, który stworzył sympatyczny Anglik w ciągu jedenastu lat New Who. Utwór niezwykle nastrojowy, oparty o cudowną wokalizę (którą Gold chyba lubi, bo pojawia się często) i solowe partie skrzypiec. Zadziwiające jest to, że w tak klasyczny sposób stworzono coś brzmiącego bardzo mocno, przejmującego, wywołującego ciarki. I przede wszystkim niewiele jest utworów, które aż tak wybitnie komponują się z wydarzeniami na ekranie. Bo wyobrażacie sobie, jak wyglądałoby tulenie ściany przez Rose i jej pożegnanie, gdyby w tle nie leciało Doomsday? Efekt byłby dużo słabszy, może nie wywoływałby aż tylu łez. A tymczasem mamy naprawdę światowy utwór idealnie wpasowany w moment, powodujący zwielokrotnienie emocji. Palce lizać.
Na zakończenie do załamanego Doktor dostajemy cliffhanger odcinka świątecznego, w którym pojawi się tajemnicza panna młoda, która tymczasem zmaterializowała się w TARDIS. Widzowie więc dostają czas aż do świąt, żeby spokojnie porozpaczać po stracie Rose, a jednocześnie już zacząć się zastanawiać, co tu robi ta (dość głośna) kobieta prosto ze ślubu. A samo Doomsday było naprawdę wyśmienitym, szybkim, tajemniczym, ale i smutnym finałem. Jaka by nie była cała seria, bo miała wzloty i upadki, ale ostatecznie zakończyła się solidnym uderzeniem i też przez pryzmat między innymi tego odcinka i odejścia Rose się ją zapamięta. Czy to dobrze, czy to źle? Moim zdaniem całkiem dobrze, ale poza tym – jednak szkoda, że nie wypada wsadzać Cybermanów i Daleków razem do każdego ich odcinka, bo mieszanka jest doskonała.
Tymczasem dajcie znać w komentarzach, jaka jest wasza opinia o tym odcinku!
Wszystkie recenzje z serii znajdziecie tutaj.
Haha, ekipa z „How it should have ended” świetnie podsumowała finał tego odcinka:
Muzyka była tu kluczowa. Dostałam spazmów, dosłownie, gdy oglądałam to pierwszy raz te prawie 8 lat temu. Nadal nie umiem się nie poryczeć, mimo, że wiem co jest później. Piękny i cholernie smutny odcinek.
Fakt, utwór jest przejmujący. Pamiętam, jak słuchając soundtracku z Doktora jeszcze przed obejrzeniem serialu zawsze mnie dziwił, bo tytuł „Doomsday” kojarzył mi się z czymś mrocznym i podniosłym, trochę jak motyw Daleków, a tu taka rzewna melodia… A potem obejrzałam, i, „aha”. Za pierwszym razem trochę się wzruszyłam, chociaż nie wiem, czy bardziej smutkiem Doktora i Rose, czy mojej przyjaciółki, ryczącej na kanapie obok mnie; sama się rozkleiłam dopiero na pożegnaniu Donny, Zoe i Jamie’go czy Lucie Miller. Ale końcówka 2. serii była mocna, to muszę przyznać, choć osobiście aż tak za nią nie przepadam.
Dla mnie to najmocniejsze pożegnanie towarzysza jakie widziałam. Nie wzruszyłam się kiedy odchodziła Amy (i dobrze, że jej nie ma), nie płakałam kiedy odchodził Dziesiąty ani Donna, lecz pożegnanie Rose wywołało lawinę łez. Ona zawsze pozostanie w mym sercu jako ta, która zmieniła Doctora na lepszego jakim jest.
No nie wiem… Bezpośrednio po Rose to Doktor był okropny egocentrykiem, który bezmyślnie igrał z uczuciami zauroczonej w nim kobiecie i to właśnie ewidentnie z powodu Rose (to tak dla przykładu). Czekaj, czekaj… dokładnie tak jak Rose igrała z uczuciami swojego „chłopaka” („tak jakby masz chłopaka, ale uważasz się za wolną i dostępną” – Jack Harkness).
Faktycznie, po Ianie i Barbarze Doktor nabrał odwagi i chęci niesienia pomocy innym, a po Rose… jak widać w powyższym akapicie.
no, jeśli jakaś towarzyszka zmieniła Doktora na lepsze, to przede wszystkim Barbara
Za pierwszym razem pół odcinka mnie nieco znudziło – jak się nie jest (jeszcze?) fanem Daleków i Cybermenów, to wielka bitwa o Canary Wharf zamienia się w trochę laserów i naprzemienne „exterminate” oraz „delete”. Nie wiem, czy nie warto było poczekać ze spotkaniem Daleków i Cybermenów, aż „nowe pokolenie” też te rasy uzna za kultowe.
Natomiast scena rozstania jest absolutnie genialna. Wizualna – jedna ściana, dwa wszechświaty. Doomsday Murraya Golda, które jest chyba jednym z jego najlepszych utworów, chociaż uwielbiam prawie wszystkie. Rose waląca w ścianę i Doktor, który w jednej chwili utracił tę swoją dziecięco-naiwną radość życia, którą pokazywał przez cały sezon; on się nie wścieka, nie kłóci, nie krzyczy, nie płacze, tylko w milczeniu powoli odchodzi od ściany, a w oczach widać, jakby w nim coś umarło. I tak reagujący Doktor, w milczeniu akceptujący los jest dla mnie bardziej bolesny do oglądania niż Doktor, który płacze albo się buntuje. I kradnie odcinek. On i utwór Doomsday.