10 lat minęło – The Family of Blood

Genialne postaci, David Tennant i furia Władcy Czasu, czyli oglądamy dokończenie świetnej historii – Rodzina Krwi („The Family of Blood”). Ostatni odcinek zakończył się demaskacją Doktora, wciąż jednak nieświadomego bycia Władcą Czasu. John Smith jest przerażony i zagubiony, gdy z opresji ratuje go… Marta. Marta, która wcześniej przyczyniła się do odkrycia przez Rodzinę prawdziwej tożsamości Doktora, Marta, która wielokrotnie wcześniej wykazywała się bezradnością i biernym oczekiwaniem na Doktora pokazuje to, za co polubiłem ją na początku. Inicjatywę. Waleczność. Odwagę. Znów jest panią doktor z Londynu, tak inteligentną, tak godną zauważenia. Terroryzuje Rodzinę i umożliwia Doktorowi, siostrze Redfern i wszystkim wokół ucieczkę. Czy ten odcinek mógł się zacząć lepiej?

O ile pierwsza część była naprawdę dobrze, o tyle scenariusz do drugiej jest dziełem. Prawdziwym dziełem. Może to kwestia, że jest on adaptacją książki, ale naprawdę dawno nie widziałem w DW tak dobrego scenariusza (a przecież kilka dobrych się ostatnio przewinęło). Zaczynając od tego, jak rozbudowane są postaci – są odcinki, gdzie wiemy coś o naprawdę dwóch czy trzech. Tutaj jest ich cały szereg – poza naprawdę solidnym przedstawieniem samego Doktora i Marty (czy któryś odcinek mówi nam o nich więcej?). Siostra Redfern, postać zagrana przyzwoicie, ale napisana cudownie. Jest inteligentna, szybko się orientuje, że Marta ma rację, a John Smith nie istnieje. Praktycznie demaskuje to prostym przecież pytaniem o zwykłe ludzkie szczegóły – gdzie Smith bawił się za dziecka, gdzie miał kryjówkę. I choć Łuk Kameleona zaprogramował postać bardzo dopracowaną, jeśli chodzi o czyste fakty – gdzie mieszkał, w jakim mieście, przy jakich ulicach – to właśnie takich zupełnie ludzkich drobnostek jak miejsce zabaw czy (w poprzednim odcinku) wiedza o umiejętności tańczenia zabrakło. I siostra Redfern szybko to zrozumiała i – co najważniejsze – dla dobra wszystkich, całego świata potrafiła oddać swoją miłość, swojego Johna Smitha, wręcz skłonić go (mimo jego cierpienia) do powrotu do ciała Doktora. Dalej widzimy też inteligencję, spryt, ale także (bardzo logiczne zresztą) pobudki działań Rodziny. Widzimy, jacy są, czego pragną, co nimi kieruje, bardzo dokładnie. Nieczęsto zdarza się przeciwnik, którego mimo całego zła i okropieństwa naprawdę jesteśmy w stanie zrozumieć. Oni chcą żyć wiecznie, Doktor Who (kolejny raz) nas przekonuje, że nie warto, ale czy tak ogólnie nie rozumiemy ich? Widzimy dokładnie czego chcą, przeciwnicy bardzo często chcą podboju, zemsty, krwi, a tym razem nie jest to takie proste i płaskie. Ale widzimy też to, że są naprawdę rodziną, mimo okrucieństwa kochają się wzajemnie, martwią się o siebie, troszczą. Gdzieś to może ginie pod morderstwami i bombardowaniem wioski, ale niezwykle mocno ich określa. W końcu także dyrektor szkoły, który ginie, ale wcześniej nie boi się stanąć naprzeciwko zupełnie nieznanych mu zagrożeń. Jest weteranem wojny w Afryce, żołnierzem, żołnierzem też umiera, ginąc z rąk wroga. Nie jest to postać jednoznaczna, można go nie lubić (w końcu uczy w dość ostry sposób dzieci walki), ale z drugiej jest odważnym dżentelmenem z zasadami. W każdym razie na pewno nie da się obok tej postaci przejść obojętnie. I o to chodzi w postaciach, żeby zawsze wzbudzały jakieś emocje.

Furia Władcy Czasu. Bodaj jeden z bardziej podniosłych (w moim odczuciu), ale i okrutnych, a na pewno zapadających w pamięć elementów w nowej erze serialu. Ten odcinek raczej nie ma problemu z byciem zapamiętanym, jest naprawdę dobry, ale furia Władcy Czasu jest czymś, co zostaje w pamięci niezwykle silnie. Nie tylko ze względu na otoczkę, świetną muzykę, przerażającą w gruncie rzeczy minę Doktora. To pokazuje nam, że Doktor potrafi być okrutny, mściwy, bezlitosny. Gdzieś na dnie jego duszy jest wściekłość, furia, która może być uwolniona z niezwykłą mocą w krytycznym momencie. Doktor dał członkom Rodziny to, czego chcieli – nieśmiertelność. Ale raczej stali się tej nieśmiertelności ofiarami, samotni, uwięzieni, po wsze czasy. Kolejny też raz bójmy się zwyczajny rzeczy – jak uczy Doktor Who regularnie – jeśli gdzieś wydaje nam się, że w kątem oka zobaczyliśmy coś w lustrze, to wcale nam się nie wydawało. To mignęła córka Rodziny, uwięziona do końca świata przez Doktora w lustrze. Każdym lustrze. I to zapada w pamięć. Bójmy się też Doktora – bo nie tylko zostają po nim trupy. Siostra Redfern (kolejny raz szalenie słusznie) zapytała – czy gdyby Doktor nie wybrał tego miejsca, to ci wszyscy ludzie by zginęli? I nie trzeba było odpowiadać. Ale teraz poza tym jest też furia, która pokazuje nam – Doktor może być uśmiechnięty, radosny, ruszać ku przygodom, ale nigdy nie dajmy się temu zwieść, bo potrafi być również niebezpieczny i niezwykle okrutny, nie tylko na  (zwyczajowej) zasadzie obrony innych.

Poprzedni odcinek był popisem Davida Tennanta, tak napisałem tydzień temu. A co mogę napisać dziś? Zacznijmy od tego, jak trudny aktorsko był ten odcinek. Grad silnych, momentami skrajnych emocji. Ogrom gry przede wszystkim mimiką, ale i ciałem. W końcu ogromne cierpienie psychiczne. To nie jest łatwe do zagrania, nie każdy by to zrobił, nie każdy by to zrobił TAK. John Smith ucieka z pułapki i choć jest zagubiony i nie wie, kim właściwie jest, to wraca do swojej roli, budzi i przygotowuje do walki młodych chłopców. Sam jednak w kulminacyjnym momencie nie strzela, ostatecznie też wycofuje ludzi, żeby nie ginęli – co paradoksalnie jest bardzo doktorowe w jego człowieczeństwie. Siła emocji, wyzwalanych też przez siostrę Redfern, jest ogromna. Od miłości, ale również przez tę doktorową litość, po… No właśnie, tego się nie da opisać. Obejrzyjcie. John Smith zdaje sobie sprawę, że Doktor nie będzie mógł żyć z siostrą Redfern, czego bardzo pragnie. Dowiaduje się, że Doktor nawet nie przewidział możliwości zakochania się, co go przeraża. Kim jest ten Doktor, tak okrutny i nieczuły. Z jednej strony dowiadujemy się bardzo wiele o tym Doktorze. A nawet nie tyle dowiadujemy się, co w gruncie rzeczy wyeksponowane jest to, czego zazwyczaj nie zauważamy. Z drugiej strony patrzymy na twarz Davida Tennanta. Złość, smutek, żal, rozpacz. Krótka kilkuminutowa sekwencja wydarzeń, dialogów, płaczu. John Smith już wie, że musi wrócić do świadomości Doktora, ale wcale nie chce. Ostatecznie cierpiąc robi, co musi. Furia Władcy Czasu też nie oddziaływałaby tak silnie na nas, gdyby nie twarz Tennanta. Z jednej strony obojętna, z drugiej pełna żalu, bólu i wściekłości. Ktoś powie – niemożliwe. To przyjrzyjcie się jego twarzy w tym momencie. I zrozumiecie kunszt tego aktora.

Ale dziś powiedzenie tylko o Davidzie Tennancie byłoby zbrodnią, choć trzeba mu oddać, co jego. Harry Lloyd w roli syna Rodziny (w ciele Bainesa) to prawdziwy majstersztyk. Coś w nim jest takiego, że role trochę psychopatycznych, okrutnych, choć inteligentnych szaleńców wychodzą mu bardzo dobrze, może to kwestia mimiki, jednak naprawdę na tę postać patrzy się (mimo to, że jest oczywiście zła) naprawdę dobrze. Bardzo cenię tego aktora, patrząc w miarę obiektywnie na ten odcinek myślę, że naprawdę jest za co. Gdzieś ciągle z boku odcinków (choć ostatecznie wyeksponowana) dzieje się również historia malutkiego Tima Latimera. I tu Thomas Sangster, specjalista od niepozornych, choć bardzo ważnych ról, robi dobrą robotę. Z jednej strony jest to postać świetnie napisana, bardzo inteligentnie i roztropnie (a pamiętajmy, że to 1913 rok, a do chłopaka gadał zegarek) rozgrywa moment oddania zegarka Johnowi Smithowi, słuchając wskazówek ukrytej świadomości Doktora, praktycznie wyprowadzając w pole Rodzinę. Jest spokojny i opanowany, a Thomas Sangster gra to naprawdę dobrze. Młody, mały dzieciak z niezwykłą dojrzałością, która to dojrzałość i powaga idealnie odciska się na jego twarzy. Jeśli gdzieś czuję niedosyt, to w postaci siostry Redfern. O ile scenariuszowo jest genialna i bardzo ważna, to Jessica Hynes mnie w tej kreacji nie przekonuje. Postać przekonująca Johna Smitha, że musi wrócić do postaci Doktora, że nie mają przyszłość. Postać odmawiająca podróży w TARDIS. Postać widząca dokładnie (i dokładnie też pokazująca samemu Doktorowi), jakie nieszczęście może za sobą nieść Władca Czasu. Tylko Jessica Hynes tego nie uniosła, o ile w pierwszej części zachwycona Doktorem, trochę nieśmiała, ale jednak odważna Joan Redfern była postacią idealną dla tej aktorki, o tyle przełomowość w tej części historii nie była już dobrze zagrana, po prostu chyba nie ta specyfika aktorki, bo nie chcę jej jako jej po tych fragmentach oceniać jednoznacznie oceniać. Postać jako taka i tak się na szczęście broni, z tym scenariuszem myślę nie dało się tego zepsuć, więc narzekać też za wiele nie będę. Ot, taka łyżka dziegciu na koniec.

Odcinek naprawdę bardzo, bardzo dobry. Może to specyfika oparcia o książkę, może talentu Paula Cornella (czy też nieznanych do dziś wpływów RTD na scenariusz), może też doboru aktorów i postaci. W każdym razie rzadko się ogląda tak dobrze historię. Dwuczęściową, ale bez chwili nudy i oczekiwania. Niezwykle kompletną, bo nie mamy wrażenia, że coś nam umyka, czegoś brakuje. Po prostu bardzo dobrą, oby takich jak najwięcej.

Póki co do przyszłego tygodnia radzę nie mrugać. A tymczasem, jak wam się podobał ten odcinek? Piszcie w komentarzach.



Mateusz K. - sympatyczny student geografii, miłośnik literatury przygodowej i takiego też kina. Dziwny człowiek, który uwielbia psychologię i amatorsko się nią zajmuje (obserwuje ludzi). Poza tym bardzo lubi pisać.

Gallifrey.pl  wszystko o serialu Doctor Who

16 thoughts on “10 lat minęło – The Family of Blood

      1. Tzn wiesz, fajnie spuścił łomot Rodzince, ale powiedzenie, że na początku poprzedniego odcinka uciekał, bo nie chciał im zrobić krzywdy oznacza, że ofiary miał gdzieś. Bo nie trzeba mieć intelektu rodem z Gallifrey żeby wpaść na to, że potworasy przylecą za nim na Ziemię i zaczną zabijać. Książka lepsza, tak w ogóle ;)

        1. Doktor z ratowaniem ludzi akurat różnie ma, raz ich ratuje, a raz ma ich w głębokim poważaniu dopóki towarzyszka nie przekona go, żeby jednak coś zrobił. A książki nie czytałem akurat, jest dostępna na polskim rynku?

          1. Ratowanie to jedno, ale wystawianie ich na niebezpieczeństwo, jak w tym odcinku, to drugie.

            Oj, na polskim rynku to jeno trzy nowelizacje sprzed lat się ukazały :(

            1. No niby różne rzeczy, ale ostatecznie uratował większość, a tych złych ukarał. A gdzie można by kupić tą książkę, jak najtaniej, najbezpieczniej?

            2. Aczkolwiek gdyby nie zabawa w człowieka, to nikt by nie zginął.

              Oj, nie mam pojęcia, to dosyć stara książka. Trzeba by poszukać na różnych Ebayach czy Amazonach. Książka zwie się „Human Nature” i należy do cyklu „Virgin New Adventures”.

            3. No to też fakt, Doktor zrobił by coś genialnego jak to on zwykle, coś tam swoim śrubokrętem pomachał i wszyscy by żyli, a jako człowiek się trochę „rozleniwił”. A na Amazonie jest przesyłka do Polski w końcu?

            4. A to e-booki to nie dla mnie, ale jak ta książka dokładnie wygląda? Bo na ebayu to tego od groma nawet jest.

            5. Czyli ta, którą najbardziej podejrzewałem o bycie tą i raczej wole nie ryzykować z innymi.

            6. To zależy. W niektórych rzeczach jest, w iektórych nie ma. Wczoraj chciałam kupić puzzle, ale mi dowalili, koszt wysylki 60 funtów…

  1. Mam zupełnie inną opinię o grze Jessiki Hynes i o motywacji Rodziny Krwi, która wydaje mi się bardzo prosta (zrozumieć to ja mogę Lazarusa, bo chciał żyć i chciał być młody, a nie Rodzinę, która zamierza podbijać i zabijać). Ale to jest ten moment, w którym zachwycamy się Tennantem, prawda? Ten moment, w którym łapie zegarek i wiemy, że Doktor powrócił. I wszystko,co następuje później. I wcześniej.
    Mimo wszystko chyba jeszcze bardziej zachwycam się scenariuszem. Nigdy nie byłam zainteresowana Doktorem, który z uśmiechem na twarzy wyjdzie z każdych kłopotów i och, przecież nie zniszczy Galiffrey, jeśli Clara prosi. Nie, to Doktor postawiony w ekstremalnej sytuacji jest interesujący. Dobry człowiek robiący straszny uczynek i uczący się z tym żyć. I w tym odcinku widać, jak raz dana Doktorowi potęga na niego wpływa: Dziesiąty nie zabija z zemsty (Cobb), nie zabija też złych jak leci, jak się to zdarzało Jedenastemu. To się musi połączyć: bycie jednoznacznym złolem plus zrobienie Doktorowi strasznej krzywdy, zrobienie czegoś tak bezdusznego, że nie może się na to zgodzić. Wtedy się w nim budzi ten Doktor, który użył Momentu i na chwilę stał się bogiem, bo nie potrafił znieść zniszczenia i śmierci. Z ludzkich (tutaj rozumianych jako cechujących ludzi, w przeciwieństwie do Władców Czasu) uczuć. Paradoksalnie Dziesiąty jest wtedy najmniej ludzki, kiedy jest najbardziej ludzki i to właśnie widać w tej scenie zimnej furii. Jeszcze parę kroków i pojawi się Time Lord Victorious.
    Ciekawy jest ten cytat, że Doktor jest jak ogień i woda, i słońce, i tak dalej. Tim kończy słowami „and he’s wonderful”, ale to, że Doktor jest niezdolny do bierności nawet jeśli to oznacza zagładę dwóch planet, by ratować resztę ma swoją cenę – właśnie ten pierwiastek boskości i okrucieństwa (zabijanie jest jak zaraza). I tak, wtedy patrzymy na niego ze strachem, co może zrobić. Taki już jest.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *