„Wojna rzeczywistości” – wrażenia redakcyjne
Pojedynek między Rani i Doktorem czas rozstrzygnąć! Zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z ósmego, a zarazem ostatniego, odcinka nowego sezonu, Wojna rzeczywistości. Serdecznie witamy też naszych wyjątkowych gości: Dorotę Kaźmierczak, Jakuba i Piotra z podcastu O Filmówce Przy Kremówce, Filipa z The Philmer, Kacpra z TARDISawki, Dominika z kanału Ja, Dominek, a także Filipa. Jeśli jeszcze nie oglądaliście odcinka, nadróbcie go szybko – tekst zawiera spoilery!
Krzysztof Danielak: Piętnasty Doktor dotarł do kresu swojej podróży. Jest to finał, który budzi we mnie mieszane uczucia. W tym odcinku zdecydowanie widać budżet na efekty specjalne i to zdecydowanie jedna z jego mocniejszych stron. Bitwa z kościostworami za pomocą wieży UNIT-u? Fajnie to wyglądało. Rzeczywistość rozbita na kawałki niczym szkło – chyba to mi najbardziej zapadnie w pamięć z tego odcinka. Z efektami regeneracji trochę gorzej, nie do końca mi się podobały, ale są do przyjęcia. Podobała mi się ponownie gra Archie Panjabi i muszę przyznać, że spodziewałem się, że jednak ta Rani przeżyje. Mam nadzieję, że to wcielenie jeszcze jakoś wróci. Świetna była też scena stopniowego zanikania Poppy – zapętlenie się w podawaniu sobie jej ubranka, które ostatecznie jest szmateczką, która znika. Czułem się, jakbym oglądał udaną sztuczkę magiczną.
Jednak gdy pomyślimy o głównym złym, zapowiadanym przez rzucenie imienia na koniec odcinka… No, nie tego oczekuje człowiek, gdy po dekadach do serialu wraca legendarny złoczyńca. Owszem, do samego wyglądu Omegi nie mam zastrzeżeń, ale za to wydaje mi się, że dużo lepiej by wyszło, gdyby to był na przykład potwór, który wydostał się z Niższego Świata zamiast Omegi. I o ile na kimś, kto widział klasyki, tragizm tej postaci, dumnego Władcy Czasu, który stał się praktycznie skorupą, potencjalnie może robić wrażenie, tak na pewno osoba, która Omegi nie zna, bo klasyków przecież nie ma na Disney+, raczej się zbytnio nie przejmie – jest to zarzut do całości finału, jak i całego sezonu i nawet ery. Mamy zmarnowanie potencjału w wielu aspektach. Omega działałby lepiej albo jako potencjalne zagrożenie, albo jako zagrożenie konkretne, który ma cały odcinek dla siebie. Nie wspominając o tym, że Doktor właściwie zaprzeczył swoim wcześniejszym przygodom – Omega nie został wygnany z Gallifrey, tylko myślano, że zginął w wybuchu supernowej, tymczasem trafił do wymiaru z antymaterii i planował zemstę, gdyż myślał, że Władcy go opuścili. Przywrócenie Władców Czasu w sensowny sposób? Spotkanie Susan albo chociaż Łotra? Wyjaśnienie śnieżnych mocy Ruby z sezonu 1? „A po co? A dlaczego?”, chciałoby się zapytać. Nie do końca przekonuje mnie też wyjaśnienie bigeneracji, ale przynajmniej, jak rozumiem, ten pomysł już nie wróci. Wreszcie czuję, że Ncuti odszedł zbyt wcześnie i jego Doktor nie otrzymał takiego rozwoju, na jaki zasługiwał.
Odcinek sprawia też wrażenie zbyt długiego. Punkt kulminacyjny, czyli pokonanie złoli (szczególnie jednego przy pomocy broni, a jakże) następuje praktycznie w połowie odcinka. Druga połowa jest poświęcona Belindzie i Poppy. Wiedząc, że końcówka odcinka to dokrętki, tym bardziej pogłębia się wrażenie pewnego chaosu decyzyjnego, przez który część wątków pozostanie nierozwiązana. Moim zdaniem czuć, że odcinek był pisany pod Ruby (ona rozwiązała kwestię z Conradem), jednak w którymś momencie stwierdzono, że matka Poppy powinna być starsza. Nie podoba mi się też dorzucenie w końcówce scen, których nie było. Wprawdzie rozumiem, że chodzi o pokazanie różnicy między światami równoległymi (swoją drogą nigdy nie było tak łatwo skakać po multiwersum w tym serialu), ale w trakcie oglądania miałem wrażenie, że serial sugeruje, że te sceny były od początku i moim zdaniem widz miał prawo czuć się oszukany (tak jak przy wątku z matką Ruby). Dobrze też, gdy serial zauważa podobieństwo postaci, ale warto robić to konsekwentnie. Ruby powinna chociaż coś powiedzieć na temat Belindy i Mundy, szczególnie że zrobił to na początku sam Doktor, a rozpoznała ona Poppy. Wepchnięcie Belindy w rolę samotnej matki trochę kojarzy mi się z testowaniem jej DNA przez Doktora – Belinda z pierwszego odcinka na pewno nie zgodziłaby się na to, co zrobił Piętnasty. Nie potrzebuję też wstawek z poprzednich odcinków, bo poprzedni sezon był jeszcze nie tak bardzo dawno; mam wrażenie że czasem przypomina się widzowi więcej niż trzeba.
Cieszą natomiast inne powroty. Babcia Ruby jak zwykle rządzi. Anita – podoba mi się wykorzystanie Hotelu. Wygląda też na to, że Szefostwo jeszcze dopiero się pojawi, ciekawe kto to. Scena z Trzynastą była super, zarówno uwaga o Dziesiątym, jak i zestawienie miłości własnej Doktora i wobec Yaz. No i wreszcie ta, o której krążyły plotki. Billie Piper. Mam nadzieję, że Davies będzie miał na to dobry pomysł, bo ponownie, potencjał jest, a po jej uśmiechu ciut ciut liczę na antybohaterskie wcielenie (bo to wcale nie musi być ani Szesnasta, ani nawet Doktor). Tylko mam obawę, czy RTD podoła dobremu kreowaniu kolejnej Wielkiej Tajemnicy. Wojna rzeczywistości zaś faktycznie jest swego rodzaju Avengersami, ale chyba finał serii 4 zrealizował to lepiej. Niemniej odcinek nie był zły i pewne rzeczy robił lepiej niż poprzednia finałowa historia, ale długość sezonu działała na niekorzyść – to powinna być trzyodcinkowa opowieść – i całościowo tym razem wyszło słabiej.
Łukasz Skórko: W ubiegłotygodniowych wrażeniach stwierdziłem, że dopiero po obejrzeniu dwóch ostatnich odcinków będę w stanie powiedzieć coś więcej o finale sezonu. Zaznaczyłem także, że na Wojnę rzeczywistości czekałem nerwowo. No i wydarzył się cud, bo przez kilka ostatnich tygodni tak bardzo zaniżałem sobie oczekiwania przed odcinkiem finałowym, że ostatecznie… bawiłem się na nim dobrze? A przynajmniej zbytnio mnie nie bolał.
Wszyscy wiemy, jak bardzo Russell nie umie w finały. Jak kiedyś ktoś słusznie zauważył, pisanie historii finałowych przez RTD wygląda tak, że showrunner wybiera kilka(-naście/-dziesiąt!) figurek doktorowych postaci z półki, po czym idzie się nimi bawić w piaskownicy. I tak oto właściwie wszystkie jego finały są sklejkami postaci spod szyldu „the best of”, a ostatnio przebija sam siebie, sięgając po te najbardziej zakurzone figurki, które nie mieściły mu się nawet na półkach. Wyciąga je gdzieś z kartonów, poupychanych w samym rogu jego walijskiego strychu.
Dlatego też jest to typowy finał russellowy, ze wszystkimi jego zadami i waletami. Chyba nikt nie był zaskoczony, że Omegę czeka identyczny los co Sutekha przed rokiem. Nikt się też pewnie nie zdziwił, że postaci w wieży UNIT-u było więcej niż miejsca (aż się musiała zacząć obracać). To, że większość wątków pozostanie nierozwiązana (szczególnie te mniej naglące, jak choćby Rogue, czy te bardziej epizodyczne, jak powrót Susan) również wiedziałem. I w tym całym oceanie spełnionych przewidywań i braku oczekiwań tylko Rani i Belindy jakoś tak człowiekowi żal.
Cameo Trzynastej, choć, co nietypowe nawet jak na Russella, niepodparte właściwie żadnym sensownym powodem, było niezwykle urocze. Czyli jednak da się napisać kilka sensownych linijek Jodie i porządnie ją oświetlić. Wyglądała niesamowicie i fajnie, że wróciła. Nawet jeśli na chwilę. I bez żadnego celu. Ucieszył mnie również niespodziewany powrót Anity. Chciałbym, żeby wracała częściej – czy to w roli powracającej postaci gościnnej, czy pełnoprawnej towarzyszki. O ile przecieki o regeneracji mnie również nie ominęły, tak samo nazwisko Billie Piper nie zostało mi zaspoilowane (choć muszę przyznać, że jak tylko usłyszałem, że ma to być powracająca osoba aktorska ze świata DW, od razu o niej pomyślałem). To dobra aktorka i życzę jej jak najlepiej. Ale naprawdę chciałbym, żeby było to jakieś celowe i przemyślane zagranie ze strony RTD, nawiązujące być może do Złego Wilka czy Momentu. Liczę na to, że to chwilowe „przejęcie” transmisji przez inną postać, być może na parę odcinków specjalnych, po których albo dostaniemy z powrotem Piętnastego, żeby właściwie dokończył swój run, albo pełnoprawną regenerację we właściwego Szesnastego lub Szesnastą. Oczywiście wolałbym tę pierwszą opcję – Ncuti był w tej roli świetny i dopiero w drugim sezonie dostał więcej ciekawszych zadań aktorskich. Przy tak krótkich sezonach byłoby to wręcz niesprawiedliwe, gdybyśmy mieli go już więcej nie zobaczyć. Trzymam zatem kciuki za powrót, a jeśli to faktycznie pożegnanie, to, no cóż, będę naprawdę tęsknił.
Tomasz „I3altazar” Tarnawski: Hipotez o tym, jak będzie wyglądał ten finał, jak pokażą Omegę albo czego chce Rani, albo kim okaże się Ruby/matka Ruby/Belinda/Poppy/pani z warzywniaka nie było końca. Ekipa produkcyjna sama tę gorączkę podsycała, sugerując wielkie zmiany w uniwersum, wielkie zaskoczenia itp. Odcinek jednak okazał się być… czymś zupełnie innym. Wątki zasiane w poprzednim odcinku rozwiązują się w ciągu 30 minut, a pozostałe 30 skręca w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Davies jest jednak scenarzystą co się zowie i właśnie w ciągu tej drugiej połowy wyciska z widza znacznie więcej atencji i emocji niż w pierwszej połowie. Kosmiczne bitwy, kosmiczni bogowie, szaleni naukowcy? Błahostka w porównaniu z tym, co czujemy, kiedy Doktor skanuje DNA małej dziewczynki, aby upewnić się, czy to jest jego córka, czy też nie! Tak. Russell T Davies umie pisać, umie grać na emocjach i umie zmieniać przyziemne życiowe dramaty w wydarzenia o kosmicznej skali. Normalnie go za to uwielbiam. Tym razem jednak… trochę przesadził. Zbyt wiele sugerował, zbyt wiele naobiecywał.
Pytania czekają na odpowiedzi jeszcze od czasu Chichotu i nadal ich nie poznajemy, a co gorsza – teraz trudno jest przewidzieć, czy kiedykolwiek je dostaniemy. Trudno jest w ogóle przewidzieć cokolwiek, patrząc na to, jak zakończył się ten odcinek. Powtarzam – Davies zawsze pogrywał sobie z nami w ten sposób i zwykle to lubiłem. Ale dlatego, że zwykle pod tymi kolosalnymi emocjami stały kolosalne filary. Davies wymyślił Wojnę Czasu, aby dać Doktorowi bagaż. Przez 2 serie bawił się podróżami w czasie i alternatywnymi światami, machając nam postacią Pete’a Tylera przed nosami, dzięki czemu scena w finale serii 2, gdzie Pete i Jackie padają sobie w ramiona tak dobrze wybrzmiewa. Pisał pełnokrwiste, nie dające się zapomnieć postacie, a na koniec serii 4 zasypał nimi wszystkimi swoją misterną szachownicę, dając nam wydarzenie na miarę Avengers: Koniec gry na 10 lat zanim ten film wszedł do kin i wyciskając z nas tyle emocji, że ilość łez wylanych nad losem Donny mogłaby wypełnić Tamizę. Rok za rokiem pokazywał, że mimo swoich głupich dowcipów i kiczowatej stylistyki, naprawdę wie co robi. Budował uniwersum. Budował kolosa. Teraz jednak trzeba przyznać z bólem – jego nowy kolos na glinianych nogach stoi. Emocjonalnie – serial nadal działa tak jak dawniej. Ale nie ma już w nim tej misternej siatki, tych elementów układanki, które się łączą w spójną całość. Uniwersum, które prezentuje nam era Piętnastego Doktora jest dziurawe i pełne niedoskonałości. Szkoda, bo ze wszystkich 3 głównych scenarzystów, jakich Doktor Who miał od 2005 roku, uważam, że Daviesowi ta światotwócza robota szła najlepiej. Tym niemniej, odcinek trzymał w napięciu do samego końca, co do ostatniej sekundy. I być może również wycisnął łzę z oczu jakichś fanów. Był to finał solidny i niezapomniany. Po prostu… nie taki, jakiego większość z nas by się spodziewała lub oczekiwała.
Kacper Olszewski (TARDISawka): Powrót Anity to bardzo fajny pomysł na drugą część finału. Magiczne drzwi Hotelu Czasu, które potrafią pojawić się w powietrzu, kojarzą mi się portalami wykorzystywanymi przez Time Variance Authority w serialu Loki. Ludzie śmieją się, że rola Anity w tym odcinku została sprowadzona do bycia klinem do drzwi. Osobiście mi to nie przeszkadza, bo nie dość, że zostało to ograne w humorystyczny sposób, to wiadomo, że w finale przepełnionym ważnymi postaciami, większość osób musi wykonać jakieś jedno, proste zadanie. Jej rola była dużo bardziej sprawcza niż ta Belindy, która orientując się, że w tej historii jest kompletnie bezużyteczna, natychmiast wpakowała się do pudełka Schrödingera.
Zadziwiające jest to, na jak wiele postaci zabrakło Russelowi pomysłów – bo patrząc na konstrukcję odcinka – wcale nie brakowało mu czasu. Ekspozycja akcji to po prostu długaśna rozmowa z Rani w bazie UNIT-u. Sama walka ze złolami toczy się do 35. minuty – naprawdę można było tu zmieścić ciekawsze rzeczy, niż Omega, który pojawił się na 2 minuty i to w formie głupiego wielkoluda, który zjada sobie Rani na dzień dobry. Skoro jego rola została tak bardzo ograniczona, to przypisywanie mu imienia postaci z serii klasycznych i wykorzystanie jako wielkiej rewelacji i cliffhangera w poprzednim odcinku, to zagranie niskich lotów. Szczególnie, że do tej pory Omega uchodził za postać nieoczywistą – twórcę Władców Czasu, ich bohatera, który utknął w świecie antymaterii, którego tragedia polega na tym, że jego powrót do świata materii wiązałby się ryzykiem dużego bum.
Dobra, to na co poszedł ten cały czas ekranowy? Na wątek Poppy. O tym jak wątpliwe etycznie jest kreowanie przez Doktora rzeczywistości, w której Belinda staje się nagle matką dziecka zrodzonego z życzeń Conrada, pewnie ktoś rozpisze się bardziej ode mnie. Ja chciałbym zwrócić uwagę na to, jak bardzo beznamiętną postacią jest sama Poppy. Normalnie nigdy nie czepiałbym się aktorstwa małego dziecka, ale z materiałów dodatkowych dowiedziałem się, że dziewczynka była na planie bardzo bystra i rezolutna. Nie rozumiem wobec tego, dlaczego postanowiono zostawić w odcinku tylko i wyłącznie ujęcia, w których nic nie mówi i najlepiej jeszcze wykazuje jak najmniej emocji. Czy po to, żebyśmy mieli jak najmniejszy stosunek emocjonalny do Poppy i musieli jeszcze trudniej przełknąć, że Doktor regeneruje się dla dziecka, którego nie znamy? Dla samej idei, że dziecko jest bezcenną wartością niezależnie od okoliczności? Wszystko spoko, ale Rogue dalej smaży się w piekle. Mam wobec tego nadzieję, że kiedyś powróci, ale już jako villain.
Z dobrych rzeczy, mega podobało mi się, jak pokazano zniknięcie Poppy – zwykłe cięcia montażowe w połączeniu ze składaniem przez bohaterów stopniowo coraz mniejszego materiału to niesamowicie kreatywne, proste i eleganckie rozwiązanie – takie coś dużo bardziej mi imponuje niż wybuchowe efekty komputerowe, którym, choć trzymały dobry poziom, brakowało kreatywnej reżyserii. Chyba najlepszym na to dowodem jest ujęcie, w którym Doktor leci na pojeździe Rani – możemy zauważyć, że leci w kierunku bazy UNIT-u, z której przecież wystartował.
W temacie efektów, nie widziałem, żeby ktoś komentował pękający ekran na początku regeneracji Doktora. W pierwszej chwili pomyślałem, że musi to mieć jakiś związek z metaserialowymi wątkami, które przewijają się w serialu od czasu pierwszego pojawienia się pani Flood i były szczególnie wyraźne w odcinku Lux. Chciałbym, żeby to pęknięcie ekranu miało jakieś znaczenie fabularne, symbolizowało jakieś wyjście z „rzeczywistości ekranowej”, ale nawet jeśli rzeczywiście tak jest – wygląda to dość tanio.
No i tak, Doktor się zregenerował i zobaczyliśmy twarz Billie Piper. Wydaje mi się, że tak samo jak z Davidem Tennantem, jest to kolejne tymczasowe rozwiązanie na jakieś odcinki specjalne – pozostawienie sprytnej furtki, ale nie na długo – uważam, że aktorów jest naprawdę zbyt dużo na świecie, żeby w przypadku tak ciekawej roli obsadzać opatrzone już twarze.
Dorota Kaźmierczak: Pisząc moje wrażenia na temat finałowego odcinka 2 sezonu, tak naprawdę w sumie nie wiem, co powiedzieć: dosłownie nie mam słów. Wszyscy wiemy, że RTD w większości przypadków nie umie pisać ani dobrych początków, ani dobrych zakończeń, co widać m.in. w tym sezonie na przykładzie Rewolucji robotów, ale to, co wydarzyło się tutaj, moim zdaniem wykracza nawet poza skalę wirtuozerskiej fuszerki Chrisa Chibnalla.
Zaczynając trochę od początku, to największym problemem Wojny rzeczywistości jest sam brak wojny rzeczywistości. 2 lata teasowania, podbudowy, tylko po to, by RTD rozwiązał wszystko deus ex machiną po 30 minutach odcinka. Widać jak na dłoni, że druga połowa odcinka przeszła drastyczne zmiany, a to, co ostatecznie dostaliśmy, pochodzi z o wiele późniejszych dokrętek. Absolutnie nie mam nic do tego, że odtwórca głównej roli chciał odejść i ostatecznie zdecydowano się na wcześniejsze zakończenie jego runu, ale sposób, w jaki RTD i BBC potraktowali to, co te sezony do tej pory ustanowiły, wysyła sygnał, że w DW nie dzieje i nie działo się dobrze (chociaż sami twórcy nie chcą tego oczywiście otwarto przyznać). Naprawdę zachodzę w głowę, dlaczego w takiej sytuacji BBC nie chciało zatrzymać Gatwy, chociaż na jeszcze jeden special, w którym doszłoby do regeneracji, a temu finałowi pozwolić na zakończenie zgodne z planem, ale niestety mamy to, co mamy… i mówiąc wprost: jest fatalnie.
Wojna rzeczywistości marnuje wątki wszystkich bohaterów i domyka je w iście absurdalny sposób. Dosłownie nie ma tutaj żadnej postaci, która dostałaby satysfakcjonujące zakończenie: Rani i Omega zostają z łatwością odstrzeleni, Belinda, ponieważ nie wiadomo co z nią zrobić, zostaje matką Poppy, co spłyca drastycznie cały charakter tej postaci, a Conrad i Ruby nie mają co robić. Absurdalny i pretekstowy jest też niespodziewany wątek Poppy, wokół którego dzieje się druga połowa odcinka z kulminacją w postaci regeneracji (która na marginesie jest koszmarna z wielu powodów).
Jeśli Doktor Who miał faktycznie zostać odłożony przez BBC na półkę, to RTD w tym (nie)finale dobitnie udowodnił, że w tej formule rozkroku (chcemy pozyskać nowych widzów świeżym startem, ale będziemy rzucać postaciami z Classic Who i wracać do I ery RTD) będzie temu serialowi tylko ciężej. Jest mi naprawdę przykro, bo np. epizodyczny powrót Trzynastej Doktor i Anity w tym odcinku uważam za udany i będę miała po nim dobre wspomnienia.
Żegnaj Piętnasty Doktorze, będę naprawdę tęsknić i żałować, że nie dane nam było odkrycie twojego pełnego potencjału.
Jakub Kraszewski (O Filmówce Przy Kremówce): Ten finał był żenująco zły na tylu poziomach, że aż nie wiem, od czego zacząć. Tym bardziej, że mowa tu nie tylko o zakończeniu sezonu, ale i odcinku regeneracyjnym, a od nich jednak oczekuje się czegoś więcej. To, że potencjał Omegi zostanie zmarnowany, było bardziej niż pewne, biorąc pod uwagę jak potraktowano Sutekha w poprzednim sezonie, więc z tą przykrą myślą zdążyłem się oswoić już jakiś czas przed premierą. I właściwie to do momentu pojawienia się Pierwszego Władcy Czasu, Wojnę rzeczywistości oglądało mi się naprawdę nieźle. Akcja rozwijała się dynamicznie, bardzo podobało mi się starcie Doktora z Rani (nawet jeśli w dużej mierze sprowadziło się do klepania ekspozycji, Archie i Ncuti sprzedali to dobrze). Doceniam też te maksymalnie kampowe elementy, jak bojowa wersja wieży UNIT-u.
Wszystko zaczyna się w tym odcinku sypać od momentu wyjścia paskudnego CGI Omegi z grobowca i pokonania go w jakieś pół minuty. Cały trzeci akt Wojny rzeczywistości sprawia wrażenie doklejonego na siłę, niepotrzebnie przedłuża historię, którą można było zamknąć dużo szybciej, a do tego wprowadza absurdalnie złe rozwiązania. Jeśli wierzyć doniesieniom, jest to owoc dokrętek, które miały miejsce w lutym tego roku, a ich skutkiem miało być kompletne przepisanie zakończenia i uwzględnienie odejścia Piętnastego Doktora. A nie ma podstaw, by tym doniesieniom nie wierzyć, bo to zakończenie nijak nie pasuje do reszty odcinka, ba – do całego sezonu. Belinda, która zaczynała jako naprawdę ciekawa postać, stopniowo traciła jakiekolwiek pole do popisu, by w finale zostać nagle siłą wepchnięta w rolę samotnej matki. Doktor z jakiegoś powodu naprawdę paskudnie traktuje Ruby, a już moment, w którym Kate oznajmia Piętnastemu, że wszyscy są jego dziećmi, to apogeum żenady.
No i sama regeneracja… Dawno nie byłem tak rozczarowany. Nie dlatego, że uważam, że Billie Piper nie poradzi sobie jako Doktor (wręcz przeciwnie). Nawet nie dlatego, że Ncuti odszedł po zaledwie 18 odcinkach. Ale to już kolejny w tak krótkim czasie przykład sięgania po nostalgiczne rozwiązania i celowo podawania ich w taki sposób, by wzbudzić jak najwięcej szumu wśród odbiorców. Dawałem Daviesowi kredyt zaufania przy powrocie Tennanta i Tate, dawałem, kiedy sięgał po postaci z Classic Who, ale tym razem nie dam się tak łatwo złapać na hype. Nie kiedy widzę, w jak bardzo tokenowy sposób te wszystkie postaci były wprowadzone. Bo przykro mi, ale na tym etapie już nie wierzę, że na tę kolejną inkarnację jest jakikolwiek plan.
Wojna rzeczywistości zostawiła mnie z gorzkim niesmakiem, bo to ten rodzaj słabego finału, który wpływa na odbiór całego sezonu. Bo co to za finał sezonu, który nawet nie próbuje rozwiązać wątków, które rozpoczął? Co z Susan, Łotrem, Ruby pamiętającą równoległe rzeczywistości? Tęsknię trochę za czasami, kiedy regeneracja wiązała się z domknięciem story arcu. I za klasyczną regeneracją – czyli nie bigeneracja czy wracanie do starych twarzy. Co prawda nie można z czystym sercem powiedzieć, że ten odcinek nie ma dobrych elementów – bardzo podoba mi się sposób, w jaki Ruby załatwiła Conrada, a scena stopniowego zapominania Poppy przez Doktora i Belindę była naprawdę wzruszająca. Bardzo podobało mi się też cameo Trzynastej Doktor – trochę bez sensu i stricte fanserwisowe, ale ucieszyłem się, bo serio tęsknię za Jodie, no i interakcja Piętnastki z Trzynastką była bardzo ładna. Nie wiem, co będzie dalej z Doktorem Who, jak poradzi sobie Billie ani kiedy ją zobaczymy na ekranie, natomiast mam wielką nadzieję, że wraz z Doktorem, regenerację przejdzie także showrunner, bo z Russellem T Daviesem w obecnym układzie za daleko nie zajedziemy.
Filip „ThePinkFin” Mazur: Zaczęło się to robić całkiem przewidywalne, że aktorzy kończyli wcielanie się w Doktora po zaledwie 3 sezonach. Chyba nikt już nie pamięta, jak długo byli z nami Jon Pertwee czy Tom Baker. Wiem, że to są odległe czasy, kiedy to serial nie miał nawet 20 lat, ale liczyłem, że Ncuti złoży temu okresowi ukłon i zostanie z nami na dłużej. 4 sezony byłyby w sam raz. Nie chcę być pazerny, ale dostajemy coraz mniej historii na rok, więc przydałoby się trochę nacieszyć czarnoskórym Doktorem.
Czy podobał mi się sam odcinek? Myślę, że nie da się go ocenić bez szerszego kontekstu. Przecież jest to 2. część historii. Do pewnego momentu czułem się bardzo usatysfakcjonowany. Nie oglądałem żadnej historii z Omegą czy z Rani, więc nie przeszkadza mi, jak potraktowano tego pierwszego, ale myślę, że ta druga zasługiwała na coś więcej. Przynajmniej jest jeszcze pani Flood, ale nie wiem, czy ona jeszcze czymś nas zaskoczy. Problem z odcinkiem zacząłem mieć, gdy Poppy zniknęła. Niby czuć ten happy end, ale jednak musiał być jakiś wkręt. Czułem się niekomfortowo, gdy serial pokazywał, że jest jeszcze wątek do przerobienia, a postacie właściwie już chcą zejść z planszy. Może byłoby to interesujące, gdyby RTD zabawił się ze statusem quo Doktora i zostawił malutką, ale musiał ją przywrócić w tak dziwny sposób. Ja rozumiem, że za dziecko można oddać życie, ale czy w taki sposób? Strzelając energią w TARDIS? A potem to rozczarowanie, gdy okazało się, że mała jest po prostu dzieckiem Belindy. Tej samej Belindy, która wyglądała w Rewolucji robotów, jakby prowadziła życie bez bliskich osób, w końcu miała średnich współlokatorów. Dlatego też nie lubię tego odcinka w kontekście całego sezonu. Czuję, że Russell próbuje wcisnąć klamrę tam, gdzie jej nie ma. Ten odcinek przeszkadza mi również jako domknięcie wszystkich odcinków z Gatwą. Co się stało z Łotrem? Rozumiem, że nadal można go uratować, ale z Billie Piper to już nie będzie to samo. Łatwiej jej już będzie znaleźć Susan. Ten wątek po śmierci Hartnella nie może być zarezerwowany dla żadnego konkretnego Doktora. Nie zrobi tego 15., to zajmie się tym 16., choć strasznie to paskudne, że wprowadzili to akurat teraz. Myślałem, że będzie miało to jakieś znaczenie dla sezonu, a to było zwykłe szczucie.
Nie sądziłem, że mogę być tak rozczarowany odcinkiem DW. Przed każdym pisaniem wrażeń z odcinka, miałem za sobą przynajmniej 2 seanse. Tym razem nie mam na to siły. Chciałbym być naiwny i liczyć na to, że „And introducing Billie Piper” bez „as the Doctor” coś sugeruje. Może po bigeneracji RTD wpadł na pomysł relokacji, ale w ogóle nie wygląda na to, żeby to była Rose. Gdyby była zaskoczona jak Tennant w Potędze Doktor albo witała się ze starą znajomą – TARDIS, ale ona jej właściwie nie widzi. Gdyby to była Rose, to można by liczyć na to, że teraz 15. jest w alternatywnym wymiarze, a David wróci w roli Tentoo. Tym bym się jarał, ale chyba po prostu straciłem zaufanie do RTD.
Piotr Nowak (O Filmówce Przy Kremówce): Mam sporo skrajnych emocji odnośnie finału 2 sezonu. Z jednej strony odcinek trzyma w napięciu oraz oferuje wiele naprawdę zapadających w pamięć momentów – jak choćby walka z szkieletowymi dinozaurami albo starcie Ruby i Conrada. Z drugiej strony rozwiązuje główne wątki w 30 minut, kompletnie marnując potencjał Omegi, który został pokonany szybciej niż Sutekh w poprzednim sezonie. Jeszcze mniej podobało mi się jak potraktowano postać Rani, która w moim odczuciu za szybko znika z historii.
Liczne wątki zostały kompletnie zmarnowane albo pozostawione kompletnie zignorowane. Belinda zostaje sprowadzona do roli samotnej matki, co straszliwie spłyca charakter postaci. Nie dowiadujemy się czemu Ruby pamiętała poprzednie wersje rzeczywistości, a wątek Poppy, mimo tego, że prowadzi do wielu emocjonalnych scen, bierze się jakby znikąd.
Sama regeneracja Doktora sprawia wrażenie potężnego fanserwisu, mającego na celu odwrócenie uwagi od słabego finału. Mimo to drugi sezon Doktora całkiem mi się podobał i jestem ciekawy, jak dalej potoczą się jego przygody.
Dominik Śnioch (Ja, Dominek): Nie był to może najgorszy odcinek, ale mocno pociągnęły go w dół liczne niekonsekwencje odnośnie znajomości Doktora i Omegi oraz sterylności Władców Czasu. A także najczęstszy problem scenariuszy Russella T Daviesa – mam tu na myśli próby naprawiania czegoś, co nie jest zepsute, czyli zmianę Omegi w dino-szkieletora oraz tę nieszczęsną, malutką Poppy. O ileż lepiej by się to wszystko oglądało gdyby potwór wyłaniający się zza Pieczęci Rassilona był, no, potworem, a nie został losowo obdarzony imieniem znanego nam z klasyków Władcy Czasu? Dużo więcej sensu by miało gdyby córka Doktora i Belindy, a potem Belindy i postaci, której nawet nie widzieliśmy, nie była z wyglądu oraz imienia jednym z dzieci z Kosmicznych dzieciaków. No ale cóż. Swoją drogą Omega został śmiesznie łatwo pokonany, ale chociaż fajnie, że przez Doktora. Sprawczość i brak płaczu, to na plus. Zaskoczyło mnie natomiast, że to ta „nowsza” Rani zginęła, a starsza dała dyla, nie odwrotnie. Ciekawe, czy jeszcze wróci. Bardzo na plus pani z Hotelu Czasu, Anita, i fajne, kreatywne użycie tegoż przybytku. Całkiem udała się też regeneracja z gasnącymi światłami i w bardzo optymistycznym tonie.
Filip Tokarzewski (The Philmer): Odkąd w listopadzie 2023 rozpoczęła się druga era Russella T Daviesa, przy bardzo wielu odcinkach towarzyszyło mi poczucie „mogło być lepiej, ale mogło też być gorzej”. Owszem, zdarzały się odcinki-perełki, np. Wild Blue Yonder czy Lux, jednak bardzo rzadko towarzyszyło mi uczucie całkowitego zadowolenia. Wydaje się jednak, że wszelki kredyt zaufania, jaki dawałem Daviesowi, nawet po finale poprzedniej serii, prysł po Wojnie rzeczywistości. Odcinek ten zawiera wszystkie elementy symptomatyczne dla nowej ery Daviesa: żerowanie na nostalgii oraz znajomości Classic Who; wprowadzanie ważnych wątków oraz rozwiązań znikąd, bez żadnej podbudowy, a także kompletnie nieudolny komentarz polityczny.
Oczywiście na moją negatywną ocenę wpływa to, co miało miejsce pod koniec, a zarazem wywołało we mnie największą frustrację, czyli regeneracja Doktora, jednak cierpi on również na inne problemy. Odnoszę wrażenie, że działo się w nim wszystko, a jednocześnie nie stało się nic. Davies próbował zamknąć wiele wątków, które pojawiły się przez ostatnie półtora roku, jednak żaden z nich nie dostaje satysfakcjonującego zakończenia. Postacie takie jak Mel, Anita czy Rose Noble nie mają absolutnie nic do roboty. A szczególnie ostatnia dwójka zostaje potraktowana strasznie. Chyba nie trzeba mówić, że będąca w ciąży Anita raczej nie powinna trzymać drzwi przez tak długi czas. Z kolei Rose jest uosobieniem wszystkiego, co Davies robi źle z reprezentacją mniejszości. Jej rola ogranicza się do tego, że jest transpłciowa i z tego powodu nie mogła istnieć w świecie Conrada. Poza jednym momentem, w którym Doktor o tym wspomina, nie ma żadnego powodu, by być w tym odcinku. Wiem, że Davies chce dobrze, ale to żadna reprezentacja, tylko sprowadzanie osób do tokenów. Problem mam również z postacią Belindy. Początkowo bardzo mi się spodobała swoim ostrożnym podejściem do Doktora, jednak ostatecznie przez cały sezon była pisana bardzo niekonsekwentnie. Natomiast to, co zrobiono z nią w finale przekracza już wszelkie granice szacunku do postaci. Po kilku zmianach rzeczywistości, postać, która była budowana na silną i niezależną, nagle zostaje tego pozbawiona i staje się samotną matką. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie stało się to wbrew jej woli ani nie została dosłownie zamknięta w pudełku na połowę odcinka.
Równie źle zostają rozwiązane wątki złoczyńców. Conrad zdecydowanie nie powinien zostać tak łatwo rozgrzeszony. Zjedzenie Rani przez Omegę po takiej podbudowie było po prostu antyklimatyczne. Z kolei sam Omega to jeden wielki żart. Podczas gdy w historii The Three Doctors był on trochę głupkowatym, ale ciekawym złoczyńcą, tutaj został sprowadzony do CGI potworka, który w dodatku zostaje pokonany w niecałą minutę. Największym rozczarowaniem jest jednak ostatni akt Wojny rzeczywistości. Plotki o tym, że pod koniec drugiego sezonu dojdzie do regeneracji Piętnastego Doktora docierały do mnie od dłuższego czasu. Jest to oczywiście bolesne z tego względu, że wydaje się, że Ncuti dopiero rozkręcał się w tej roli. Ledwo w tym sezonie mogliśmy go zobaczyć od mroczniejszej, nieoczywistej strony, gdy nagle jesteśmy zmuszeni się z nim pożegnać. Zawód ten potęguje fakt, w jaki sposób w ogóle do tego dochodzi oraz jak to wszystko się kończy. Powód regeneracji Piętnastego jest kiepsko uzasadniony, a do tego w swoich ostatnich momentach zostaje on przyćmiony przez kolejne w tej serii zbędne cameo… Trzynastą Doktor. O ile scena ta nie jest taka zła dzięki naturalnej chemii aktorów, nie widzę w niej w ogóle żadnego sensu. To jednak nie ostatni element fanserwisu, bo kiedy wreszcie dochodzi do regeneracji, okazuje się, że Szesnasta Doktor będzie nosić twarz… Rose Tyler. Życzę jak najlepiej Billie Piper, która jest dobrą aktorką, jednak niezależnie od tego, jak zostanie to wyjaśnione, jest to po prostu żerowanie na nostalgii widza, co idzie w sprzeczności z ideą Doktora Who, który w swej naturze opowiada o zmianach. A zważywszy na to, że obecną erę zaczynaliśmy od powrotu Davida Tennanta, który miał przywrócić zainteresowanie starszych widzów po kilku latach gorszej jakości, wydaje się, że po prostu wróciliśmy do punktu wyjścia.
A wy co sądzicie? Zapraszamy do dyskusji o Wojnie rzeczywistości oraz nowym sezonie na grupie na Facebooku – TARDISawce oraz na naszym serwerze Discorda, gdzie powstają spoilerowe wątki dyskusyjne. Nie może Was zabraknąć w ożywionych rozmowach, które mają tam miejsce cały czas!