10 lat minęło – Voyage of the Damned
Pechowa nazwa dla statku, allons-y, Alonso i Kylie Minogue, czyli oglądamy świąteczny Rejs potępieńców („Voyage of the Damned”).
Gdy wszyscy pogrążają się w smutku (lub radości) z powodu odejścia jednej inkarnacji Doktora (lub pojawienia się kolejnej), lepiej może zerknąć wstecz, gdy odcinek świąteczny był prawdziwą, bardzo dobrą celebracją świąt. Kolejny już raz bożonarodzeniowa historia rozpoczyna się od razu po fabularnym zakończeniu poprzedniej serii – gdy Doktor żegna się z Martą, a w TARDIS niespodziewanie uderza statek. Już w tym odcinku okazuje się, że jest to… Titanic. Co prawda kosmiczny, nazwany tak na cześć „najbardziej znanego statku na Ziemi”. Gorzej, że nikt nie był w stanie określić, czemu jest on najbardziej znany. A jak sam Doktor powiedział, nazwa to dla statku raczej pechowa. Nasz Władca Czasu postanawia wziąć udział w rejsie tego luksusowego promu Maxa Capricorna i poobserwować wraz z innymi pasażerami świąteczne życie prymitywnej cywilizacji (w tej roli Ziemia). Wkrótce jednak dochodzi do katastrofy statku (cóż za niespodzianka…), a to tylko wierzchołek… góry lodowej.
Bardzo lubię odcinki, które opierają się na postaciach. W Rejsie potępieńców nie są aż tak istotne same wydarzenia, natomiast na pierwszym planie jest rozwój bohaterów, ich postawy, wzajemne relacje. To wokół nich snuje się akcja, nakręca fabuła. Co więcej w tym odcinku nie ma postaci nieistotnych, każdy, kto się pojawił i został nazwany, odgrywa swoją istotną rolę. Kapitan Hardaker – w tej roli genialny Geoffrey Palmer – który powoduje katastrofę Titanica. Motyw umierającego człowieka, który popełnia straszny czyn, bo nie ma nic do stracenia, a tajemniczy mocodawcy są gotowi zapłacić wiele jego dzieciom, nie jest co prawda ani nowy, ani oryginalny, ale wcale nie o to w nim chodzi. Samo ukazanie postaci, która poświęca swoje ostatnie chwile dla dobra bliskich jest niezwykle istotne, bo łatwo byłoby osądzić kapitana jako złego człowieka, ale czy on na pewno takim jest? Czy możemy to jednoznacznie stwierdzić, że to zła postawa, że sami nie postąpilibyśmy podobnie w takich okolicznościach. Znacznie mniej problemów z moralnością mamy w przypadku wyrachowanego biznesmena, Rickstona, jednemu z tych, którym udaje się przeżyć. Choć jak mówi pan Copper Doktorowi – gdyby mógł wybierać, kto ma żyć, na pewno nie wybrałby jego (swoją drogą to również regularnie powracający w DW motyw). Rickston od początku wyśmiewający van Hoffów za ich tuszę i oryginalny sposób bycia, wywyższający się, pod koniec również cieszący się z samej katastrofy, jako że chwilę przed nią sprzedał udziały firmy Maxa Capricorna i stał się bogaty. Jest również Bannakaffalatta, dołączający do Raxacoricofallapatorius na liście whoviańskich łamańców językowych, cyborg, w którym zachodzi przemiana – od wstydu z powodu tego, kim jest, po wyzwoloną przez miłość do Astrid dumę i poświęcenie, on również ostatecznie oddaje życie, aby pozostali mogli przetrwać.
Państwo van Hoff, prości, nieco odmienni, ale też ze swojej prostoty i odmienności dumni, prawdziwie i mocno się kochający ludzie. Pan Copper, udawany „ziemiolog”, który ostatecznie przetrwał i bogatym będąc (choć czy milion funtów to względnie aż takie bogactwo?) mógł zamieszkać na Ziemi (i przy okazji wreszcie dowiedzieć się o niej czegoś prawdziwego). I na koniec on. Alonso. Allons-y, Alonso. Jak bardzo Doktor zasługiwał na tę kwestię. I jak bardzo Alonso zasłużył na to, żeby to imię nosić. Bardzo lubię kreacje aktorskie Russella Tovey’a i ta również jest wyśmienita. Postać nieco niepewna, nieco nieśmiała, ale w najważniejszych momentach silna i zdecydowana. I prawdziwie, moralnie dobra. Czy kogoś jeszcze trzeba przekonywać, że ten odcinek postaciami stoi?
Gościnny występ Kylie Minogue w roli sympatycznej, inteligentnej Astrid Peth z planety Sto zdecydowanie może zapisać na plus. Niejako był to występ-symbol, uznana piosenkarka, nazwisko przyciągające fanów nie tylko serialu do obejrzenia odcinka świątecznego. Symbol tego, że Doktor Who ostatecznie powrócił w glorii chwały, świeci triumfy, zbiera nagrody, a jego budżet rośnie. I choć od początku było absolutnie pewne, że przecież Kylie Minogue nie zagości na stałe w TARDIS, to po obejrzeniu odcinka chciałoby się. Oj, chciałoby się bardzo. Postać Astrid jest napisana i wykreowana zupełnie inaczej niż wcześniejsze towarzyszki. Po pierwsze jest spoza Ziemi, co już wiele zmienia w jej optyce patrzenia na wszechświat (mimo że przez większość życia nie opuściła rodzinnej planety) – inne rasy, planety czy statki kosmiczne nie są dla niej niczym dziwnym. A przy tym jest bardzo zwyczajna, młoda dziewczyna, która ma marzenia, pragnienia, ale też świadomość krępujących ją ograniczeń. O ile Rose i Marha reprezentowały jakąś konkretną grupę ludzi, o tyle z Astrid utożsamiać się może niemal każdy. Pragnienie odmiany prowadzi ją do odkrywania świata, do czynienia rzeczy, o które by się nie podejrzewała. Ostatecznie ryzykuje i oddaje życia, aby ocalić Doktora. A my, jak niemal w każde święta, możemy się smucić, że kolejna postać, która powinna zostać na dłużej, odeszła. Jak zwykle.
Na koniec on. Doktor, 903 lata, Władca Czasu z planety Gallifrey w konstelacji Kasterborous, zamierza ocalić nasze życia. Czy ktoś ma jakiś problem? Gdy wszyscy płaczą po kolejnych odchodzących inkarnacjach i towarzyszach, ja nadal po tylu latach płaczę po Davidzie Tennancie. Obiecującym i przepraszającym. Po raz kolejny załamanym. Po raz kolejny pełnym dziecięcej radości i przygniatającego smutku jednocześnie. Po raz kolejny również zawodzącym zaufanie. Z rosnącym przeświadczeniem, że lepiej podróżować samemu, nie zachęcać, nie zabierać innych. Bo można ich tylko stracić. Kolejny aktorski show Tennanta, zarówno w tej sferze emocjonalnej, jak i przy rozwoju fabuły. Przy dość przypadkowym uruchamianiu protokołu awaryjnego hostów. Przy ocalaniu życia podczas odgadywania niczym Sherlock Holmes działań i motywacji Maxa Capricorna (swoją drogą ani słowa o nim, aktorsko świetnie, ale pomysł mocno przeciętny). Doktor również kolejny raz (mam wrażenie, że to powraca stanowczo zbyt często) przedstawiany niemal jako bóg. Wyniesiony przez anielskich hostów aż na mostek, pojawiający się w blasku właśnie wtedy, gdy najbardziej go potrzeba, w ostatnim momencie. Ale też wybrzmiewa głośno stwierdzenie pana Coppera, że nie może decydować, kto przeżyje, a kto nie, bo wtedy byłby jak bóg, ale byłoby to okrutne i straszne. I chyba z tą myślą warto Doktora pozostawić.
Święta, bo nie da się od nich uciec w odcinku, jakby nie patrzeć, świątecznym. I choć tak naprawdę nie one grały tu pierwsze skrzypce, to były szalenie ważnym tłem. Bardzo szanuję Russella T Daviesa za ten scenariusz, bo jest on świetnym połączeniem elementów świątecznych, radosnych, pełnych komizmu z tymi poważnymi, pełnymi dramatów rozgrywających się na Titanicu. A właśnie te opowieści pana Coppera – domniemanego absolwenta „ziemiologii”, przewodnika – chociażby o Brytyjczykach barbarzyńsko zjadających w święta Turków (cudowna gra słów). Inny motyw – Londynu opuszczonego przez wszystkich na czas Bożego Narodzenia. Bo jak tradycja mówi, co roku na święta miasto nawiedzają obcy. Poza królową w mieście pozostał tylko zwariowany Wilfred Mott. Chyba warto go zapamiętać… I czekać z niecierpliwością na rocznicę początku czwartej serii, bo już z zapowiedzi wyglądała fantastycznie.
Mój ulubiony świąteczny odcinek :) Nie mogę się nadziwić, jak doskonale zbalansowane są tam komedia i dramat, a postacie to jest po prostu majstersztyk – pięć minut i już ich uwielbiamy (oprócz Rickstona), i przejmujemy się ich losem. Cudo po prostu, zbędnej sekundy tam nie ma i tyle treści się zmieściło w tej godzinie. Jeden z moich ulubionych żartów ever – Doktor dostający ostatni wolny pokój w oryginalne Boże Narodzenie. Muzyka też jest doskonała w tym odcinku.
Mnie się akurat „boskość” Doktora podoba u RTD zawsze i wszędzie ;) O ile Dziewiąty dowiódł w swoim finale, że bogiem nie jest, a ratunek musiał przyjść ze strony zwykłego człowieka tylko na chwilę przyjmującego „boską” moc, o tyle Dziesiąty od samego początku jest stawiany na piedestale bohatera – akceptujemy go jako Doktora dopiero, gdy obroni Ziemię. Relacja z Rose go jeszcze trzyma w ryzach (czasem tylko powie coś, co pokaże niepokojąco duże ego i brak tolerancji wobec postaw innych niż własna), ale im później, tym więcej momentów, w których The Doctor Forever wzniośle wybrzmiewa, a Dziesiąty, który tak desperacko chciał sobie znaleźć miejsce wśród ludzi, znajduje je nie jako przyjaciel czy jeden z nas, a ten, który przychodzi, by uratować, ukarać albo się poświęcić. I nawet gdy już wiemy, co się z nim później stanie, cieszymy się za każdym razem, gdy możemy mu oddać władzę i inicjatywę. Jak wiele to o nas mówi.