Russell T Davies o swojej miłości do Stevena Moffata
W ostatnim numerze Doctor Who Magazine pojawiła się wypowiedź Russella T Daviesa, w której mówi on niezwykle ciepło o swoim następcy, który już niedługo odda serial w ręce Chrisa Chibnalla. Oto, co Davies myśli o Stevenie Moffacie:
Nawet nie wiemy, jak wielkie mieliśmy szczęście.
Kiedy zostałem zapytany o najlepsze momenty Stevena w „Doctor Who”, zalała mnie fala obrazów. Bohaterowie i złoczyńcy. Bitwy i piękno. Potwory i dzieci. Potem uświadomiłem sobie, że dotarłem dopiero w myślach do dwudziestej minuty Dziecka bez wnętrza (“The Empty Child”) – byłem gdzieś przy żarcie na temat marksizmu i musicali na West Endzie – i musiałem usiąść wypić filiżankę herbaty na uspokojenie.
Myślę, że jako fani możemy skupiać się na detalu – mondasjańscy Cybermeni! – i zaryzykować, że stracimy z oczu większy obraz. W przypadku Stevena ten większy obraz to świadomość, że właśnie widzieliśmy jeden z najwspanialszych science fiction body-horrorów, który jest równocześnie thrillerem i przygodowym romansem (plus komedią), jaki kiedykolwiek obejrzymy. A to wszystko transmitowane do naszych telewizorów za mniej niż 10 pensów, napisane przez światowej klasy mistrza w swoim fachu, który jak nigdy wcześniej panuje nad swoim talentem, bierze tę efemerydę z 1966 roku i zmienia ją w złoto, whisky, sex, cokolwiek najbardziej cię kręci. Naprawdę nie wiemy, jakie mamy szczęście, że człowiek takiego kalibru pisze nasz ulubiony serial.
Od kiedy opuściłem „Doctor Who”, co jakiś czas podchodzą do mnie nieznajomi, którzy pamiętają moją wymiętą paszczękę z „Doctor Who Confidential”. Mają w oku taki błysk, kiedy pytają: Co sądzisz o serialu teraz? Okropna większość tych osób ma nadzieję, że go zgnoję. Naprawdę sądzę, że próbują osiągnąć w ten sposób intymność. Ale też myślę trochę wstrętnie, że chcą, żebym powiedział coś złego, aby mogli umieścić to w internecie i czerpać z tego jakąś dziwną przyjemność. A kiedy odpowiadam: Kocham go! – często myślą, że kłamię.
Kocham go. Kocham każdy odcinek napisany przez Stevena, kocham inne odcinki, które przepisał, a myślę, że niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele ich było. Kocham każdy szczegół, kocham skalę, kocham ludzi, kocham żarty, kocham fakt, że Steven sam nie jest przekonany do odcinka Bestia na dole (“The Beast Below”). Cała Wielka Brytania na statku kosmicznym? Cała Wielka Brytania jest statkiem kosmicznym? Ja po czymś takim mógłby totalnie przejść na emeryturę. Ale nie, dla niego ten odcinek nie był dość dobry!
Kocham tego człowieka, szczerze, kocham jego umysł, jego standardy, jego rygor pracy, jego ciemniejszą stronę, jego dobroć, jego ambicję, jego miłość do telewizji. Kocham człowieka, który napisał ostatnią linijkę „Coupling”*, co pokazuje, jak kochaną jest osobą.
Kocham to, jak pisze kobiety. Zastanów się nad tym. W złej fikcji, czyli w większości opowieści, role kobiece, które są tak zaniedbywane, że możemy je wrzucić do jednego worka „kobiecych ról”, wypełniają w kółko te same stereotypy. Są redukowane do roli Matki, Żony, Córki, Panny Młodej. Potrzebne do seksu i rodzenia dzieci, nic więcej.
A teraz popatrz na to, co z tymi kategoriami robi Steven. Panna Młoda staje wyprostowana na swoim weselu, dosłownie wciąż w sukni ślubnej i przywołuje Doktora z powrotem do istnienia przy pomocy starej rymowanki. Kiedy ta Panna ma Córkę, jest to istotny element zemsty obejmującej całe galaktyki. Córka staje się Żoną, kobietą tak pełną wigoru, radości i czułości, że nawet Władca Czasu się w niej zakochuje. A to nie koniec. Wyskakuje nam mniejsza kategoria, Dominy, której obraz uzupełnimy o opaskę na jedno oko, ale nie martwcie się, Panna Młoda, która jest teraz Matką Córki, która stała się Żoną, zabije ją bez wahania! Potem będziemy mieć lesbijkę podróżującą przez cały wszechświat i wszyscy będą ją uwielbiać. A w samym sercu serialu, jakim jest „Doctor Who”, mamy jego własną kategorię, Towarzyszki, który to tytuł przypisuje się zwykle komuś podległemu mężczyźnie. Aż pojawia się Clara! Towarzyszka dla każdego momentu w życiu Doktora. Kobieta tak silna, że i przy jej pierwszym, i przy ostatnim pojawieniu się na ekranie nawet śmierć nie może jej zatrzymać. Dekadę przed „Wonder Woman” Steven rozpoczął emitowanie w gwiazdy własnej feministycznej mitologii, w starym śmiesznym serialu dla dzieci pokazywanym w czasie sobotniej herbatki.
Mógłbym tak tłumsamczyć** cały dzień, ale inną rzeczą, którą kocham w pisaniu Stevena, jest skomplikowanie jego scenariuszy. Słyszałem jakieś malutkie, odległe plotki, że niektórzy ludzie mają z tym problem. Ale wydaje mi się, że to właśnie ten aspekt zapewni „Doctor Who” długowieczność. Widzicie, w dawnych dniach, my, starzy fani, zakochaliśmy się w tym serialu, ponieważ był porowaty. Miał luki fabularne, był tani, pisany w pośpiechu, ale też kochany, odważny i za nic nie przepraszał, używał trzech ścian w Lime Grove, żeby stworzyć całą inwazję Daleków na Ziemię. Wszystkie te dziury wpuszczały nas do środka tego świata. Wyobrażaliśmy sobie czekające za kurtyną armie. Przyjmowaliśmy radośnie wszystkie trzęsienia ziemi i stłuczki. Jeśli coś się nie zgadzało, buczeliśmy lub wymyślaliśmy powód dlaczego (Clara!). Ale albo wyobrażaliśmy to sobie lepiej, albo widzieliśmy, jak dobre jest pod spodem. Dokładnie jak wtedy, kiedy się zakochujemy.
Teraz serial ma duży budżet. Widzisz te armie na środku sceny. Gallifrey jest prześliczna, ma swoje miasta. Flota Cybermenów może wybuchać za plecami Rory’ego jako tło dla jednego dowcipu. Czasami gorsze seriale pozwalają nam wyłączyć umysł. Ale Steven stworzył całkiem nową porowatą powierzchnię. Zaprasza nas do swoich wątków. Daje nam historie pełne skoków, sztuczek, salt do tyłu, psikusów, pułapek i niespodzianek. Właściwie nawet nie chodzi o dziury, to bardziej wielka obracająca się podwójna helisa, której się trzymamy, kręcąc się bez opamiętania i krzycząc z radości. Tak, to jest skomplikowane, ale także wspaniałe. Sprawia, że ludzie będą zawsze myśleć o tym serialu.
No dobrze, mój ulubiony moment? Mój ulubiony żart. Dobry człowiek idzie no wojnę (“A Good Man Goes to War”). Rory podchodzi do River Song w więzieniu Stormcage i ona mówi, że była na randce z Doktorem, na lodowym jarmarku w 1814 roku. „Załatwił, żeby Stevie Wonder zaśpiewał dla mnie pod Mostem Londyńskim”. I przez sekundę czujesz ten przyjemny dreszczyk, gdy czekasz na puentę. „Tylko mu nie mów”.
https://www.youtube.com/watch?v=3YKHMo2LXvg
To mały moment od człowieka, który stworzył imperia. Ale ulubiony dowcip to piękna rzecz. Właśnie sprawdziłem tę linijkę i widzę, że już dawno temu ją sparafrazowałem, ale to nawet lepiej – jak powiedziałem, Steven czyni nas częścią opowieści i teraz to do mnie należy! Bo widzicie, myślę o tej linijce co kilka dni. Dosłownie, kilka razy w tygodniu, w każdym tygodniu. Raz na jakiś czas, kiedy zmywam naczynia lub oglądam telewizję, idę przez miasto i cokolwiek innego, pojawia się w mojej głowie. „Tylko mu nie mów”. I śmieję się głośno, za każdy razem się śmieję. Ten żart od sześciu lat sprawia, że się śmieję i będę się z tego śmiał przez resztę mojego życia. Bardzo niewiele osób umie napisać zdolny do tego dialog.
Mieliśmy tak wielkie szczęście.
Źródło: Doctor Who Magazine
* Coupling (2000-2004) – autorski serial Stevena Moffata, ostatnią linijkę można znaleźć w serwisie imdb.com (Spoilers!).
** z ang. mansplaining – słowo najczęściej używane do opisania zjawiska, kiedy mężczyzna protekcjonalnie tłumaczy coś prostego lub oczywistego, zwykle przekonany, że kobieta nie mogłaby sama tego zrozumieć (tłum. red.).