Rewolucja średnio wywrotowa
Obiecano mi w 12 serii dwie rzeczy: niezwykle przerażającego potwora oraz niezwykle wybuchowy finał. Co do potwora, wciąż nie jestem pewien, o kogo chodziło: o ile pierwsze sceny z udziałem Kasaavinów czy Zellina wywołały u mnie ciarki, żadne z nich nie wystraszyło mnie aż tak bardzo. A druga obietnica? Niby spełniona, dużo się działo, odcinek z pewnością wywołał bardzo podzielone zdania w fandomie – ale tak naprawdę, jak wiele zmienił?
Prawda zostanie zredagowana*: Gallifrey według Władców Czasu
A tam Panoptykon… pamiętasz? Tam odebraliśmy dyplomy ukończenia Akademii, tam zabiliśmy prezydenta…
Na Ziemi jest rok 1976; na ekranach telewizorów Sarah Jane Smith żegna się z Doktorem. Chociaż sama podjęła decyzję i już spakowała walizki, w głębi duszy liczy chyba na jeszcze jedną przygodę, bo trochę jest jej przykro, gdy Doktor otrzymuje wiadomość z Gallifrey i twardo oznajmia, że sprawy domowe musi załatwić sam. Tymczasem gdzieś w biurach i studiach BBC pojawia się pomysł, by po raz pierwszy w historii serialu Doktor podróżował przez jakiś czas na własną rękę. Scenarzysta Robert Holmes jest do pomysłu nieprzekonany i następny odcinek, zatytułowany The Deadly Assassin, pisze z zamiarem udowodnienia, że Doktor bez towarzyszy sobie nie poradzi. Plan się powodzi: Doktor ma wybitnie zły dzień, jest sam przeciwko światu, zostaje oskarżony o zamach na lorda prezydenta, ledwo uchodzi z życiem i już w następnym odcinku poznaje nową towarzyszkę, Leelę. Mówię o tym wszystkim jednak dlatego, że jak na historię napisaną z przekory, w pewnym sensie w założeniu nieudaną, Holmesowi wyszedł jeden z najbardziej zapadających w pamięć, przełomowych oraz – przynajmniej moim zdaniem, ale podobnie twierdzi wielu fanów – najlepszych odcinków klasycznej ery Doctor Who.
To właśnie do wspomnianego zabójstwa Prezydenta w The Deadly Assassin nawiązuje Mistrz w Dzieciach spoza czasu („The Timeless Children”). Podobieństw między tymi dwoma odcinkami jest kilka. Akcja obydwu rozgrywa się na Gallifrey, z Mistrzem jako bezpośrednim antagonistą, ale także Władcami Czasu jako swego rodzaju systemowym wrogiem. I tu, i tam w poszukiwaniu rozwiązania zagadki Doktor wchodzi do Macierzy – wirtualnej rzeczywistości zawierającej całą wiedzę Władców Czasu, żywych i umarłych, znajdującej się tymczasowo pod kontrolą Mistrza. Oba odcinki kończą się eksplozją w Kapitolu, chociaż okoliczności są inne. Ale przede wszystkim oba ujawniają sporo nowych informacji na temat mieszkańców Gallifrey. W The Deadly Assassin po raz pierwszy słyszymy imię Rassilona, przywoływanego jako założyciel społeczeństwa Władców Czasu, chociaż dowiadujemy się też, że planetę zamieszkiwali również bardziej „prymitywni” Shobogani; poznajemy strukturę systemu politycznego Gallifrey, a także parę wzmianek odnośnie jej geografii i historii; spotykamy Borusę, dawnego nauczyciela Doktora, i przy okazji słyszymy kilka odniesień do jego dzieciństwa; odkrywamy istnienie tajnych służb Gallifrey.
Odcinek maluje też pewien specyficzny obraz Władców Czasu, który niekoniecznie się ówczesnym widzom spodobał. Wcześniej przedstawiani jako tajemniczy i surowi strażnicy porządku we wszechświecie, tutaj zostali zredukowani do, w gruncie rzeczy, parodii naszych własnych ziemskich polityków: czasem niebezpiecznych, jeszcze częściej niekompetentnych, ale zawsze zadufanych w sobie, kłótliwych i niegodnych zaufania.
Brzmi znajomo? The Timeless Children sypie jak z rękawa aluzjami do znanej nam już historii Doktor(a), Mistrza i innych Władców Czasu, a jednocześnie snuje zupełnie nową opowieść, rozgrywającą się w dalekiej przeszłości. Shoboganka Tecteun, gallifreyańska pionierka podróży kosmicznych, znajduje porzucone na progu międzywymiarowego portalu dziecko, które, jak się później okazuje, posiada niezwykłą zdolność regeneracji. Edytując własny kod genetyczny na podobieństwo dziecka, Tecteun uzyskuje tę samą quasi-nieśmiertelność, po czym w ten sam sposób tworzy całą kastę wybrańców, którzy nazywają siebie Władcami Czasu. Mówi się, że historię piszą zwycięzcy i tak jest też tym razem; Władcy Czasu zdolność regeneracji przypisują geniuszowi własnej technologii, a wszelkie informacje o tajemniczym dziecku usuwają ze swoich archiwów. Tak oto otrzymujemy przypowiastkę o historycznym rewizjonizmie, stanowiącą jeden z co subtelniejszych, a zarazem trafniejszych komentarzy polityczno-społecznych ery Chibnalla. I znowu, analogicznie do The Deadly Assassin, majestat i potęga Władców Czasu okazują się być zbudowane na kłamstwach, manipulacji oraz zasługach osób pominiętych w oficjalnej, zredagowanej wersji wydarzeń.
Porównując te dwa odcinki, możemy wyprowadzić jeszcze jedną paralelę: pomimo przekazania sporej liczby nowych, częściowo zaskakujących informacji, można się spierać, czy faktycznie były one tak wywrotowe, jak się uważa. Kiedy po raz pierwszy widzimy (wciąż jeszcze nienazwaną) planetę Gallifrey na ekranie, w The War Games z 1969 roku, Doktor zostaje tam postawiony przed sądem właśnie za to, że podczas swoich podróży raz po raz łamał prawo nieinterwencji, nawet jeśli w szczytnych celach. Jednocześnie już wkrótce zobaczymy, że reguły są mniej lub bardziej naginane, kiedy sam rząd Gallifrey uzna, że sytuacja tego wymaga; Władcy Czasu uprzedzają Doktora przed pierwszym pojawieniem się Mistrza w Terror of the Autons oraz kilkakrotnie zawieszają jego wygnanie na Ziemię, by wysyłać go na różne misje. „Pierwsze Prawo Czasu będzie respektowane… później, kiedy przyjdzie na to pora”, słyszymy wprost, gdy sama Gallifrey jest zagrożona atakiem Omegi, i Władcy Czasu ściągają do pomocy Pierwszego, Drugiego oraz Trzeciego Doktora naraz, choć, jak dobrze wiemy, spotykanie się z przeszłą lub przyszłą wersją samego siebie jest niebezpieczne i niedozwolone. Jak bardzo może nas zatem zaskoczyć The Deadly Assassin z aluzjami do Celestial Intervention Agency, czy przywołaną w podtytule kwestią Borusy? Analogicznie, po wszystkich okolicznościach, w których widzieliśmy Gallifrey w nowej serii – po Wojnie Czasu, po wskrzeszeniu Rassilona i wykorzystaniu przez niego Mistrza w Końcu czasu („The End of Time”) po finale 4 serii – żadne etycznie wątpliwe eksperymenty czy historyczne kłamstwa chyba nie powinny nas zbytnio dziwić.
Wydaje się zatem, że skoro nigdy nie mogliśmy ufać temu, co Władcy Czasu mówią o sobie, wydarzenia przedstawione w The Timeless Children nie kłócą się wcale z tymi znanymi nam wcześniej. Może nas jednak zastanawiać – o ile jesteśmy w stanie zrozumieć wymazanie dziecka z kart historii, dlaczego nigdy wcześniej nie słyszeliśmy o samej Tecteun?
A co, jeśli słyszeliśmy?
Rassilon, Omega i… Tecteun?
Wiecie już, do czego zmierzam?
Uniwersum Doctor Who podaje zazwyczaj sześciu różnych założycieli cywilizacji Władców Czasu i zgadza się co do trzech z nich: Rassilona, Omegi oraz tajemniczej postaci znanej jedynie jako The Other – Pozostały lub Inny, jak będę go tutaj nazywać. Dwóch pierwszych widzieliśmy w serialu, w tym Rassilona także w nowych seriach; tożsamość Innego nigdy nie została ujawniona na ekranie, chociaż figurował on w niewykorzystanych scenariuszach ery Siódmego. Jak można się natomiast domyślać, pojawia się on kilkakrotnie w pozaserialowych mediach.
Według słynnej, kontrowersyjnej powieści Lungbarrow, w epoce oryginalnych rządów Rassilona Władcy Czasu rozmnażali się, tworząc nowe ciała za pomocą maszyn zwanych „krosnami” (ang. looms), chociaż dzisiaj porównalibyśmy je zapewne raczej do drukarek 3D, tyle że używających materiału biologicznego zamiast plastiku. Inny, jeden z ojców założycieli gallifreyańskiej cywilizacji, popełnił samobójstwo, topiąc się w zbiorniku jednego z takich urządzeń. Kolejne „urodzone” tam dzieci zawierały zatem cząstkę kodu genetycznego Innego, a największa część przypadła w udziale jednemu – Doktorowi, oczywiście.
Z Lungbarrow jest tak, że chyba nikt nie uznaje całej książki, tylko każdy wybiera sobie te fakty, które mu pasują do swojego osobistego „kanonu”. Wielu fanów odrzuca koncept, że Doktor jest swoistą reinkarnacją Innego. Mnie osobiście zawsze wydawał się on trochę naciągany i jestem skłonny go ignorować z jeszcze jednego powodu: nie pasuje mi do mojej teorii, że Tecteun to Inny, bo przecież to Tecteun zmodyfikowała samą siebie na wzór Doktor, a nie na odwrót. A mnie się moja teoria podoba. Według wszelkich dostępnych źródeł, Inny popadł w konflikt z rządzącym Gallifrey Rassilonem, co zdecydowanie wyjaśniałoby, dlaczego prawie o nim nie słyszymy, pomimo rzekomo znaczącego wpływu na historię planety. Według wszelkich dostępnych źródeł, Rassilon był nieznośnym megalomanem i nieobce mu było przypisywać sobie zasługi innych Władców Czasu, zwłaszcza tych, którzy wypadli z jego łask. Takie jak regeneracja, która rzekomo była efektem jego eksperymentów; albo tzw. Rassilon Imprimatur, modyfikacja genetyczna dająca mieszkańcom Gallifrey ich zmysł percepcji czasu oraz pozwalająca na symbiozę z TARDIS i tym samym podróże w czasie – czyli to wszystko, co według Chibnalla było dziełem Tecteun.
Ale jeśli Doktor nie jest nowym wcieleniem Innego, to kim właściwie jest?
Origin story no. 24
Głowy nie dam, ale coś mi świta, że autorzy książki Unnatural History wspominają tam o 23 różnych wersjach pochodzenia Doktora. Nie wszystkie są opisane w samym tekście czy gdziekolwiek indziej, ale znamy kilka z nich. Najpopularniejsza: Doktor jest Władcą Czasu jak każdy inny, chociaż istnieją sprzeczne dane co do członków jego rodziny oraz tego, czy urodził się w sposób „naturalny”, czy z krosna – a jeśli to drugie, to czy ma coś wspólnego z wspomnianym wyżej Innym. A może nie jest takim zwykłym Władcą Czasu, może jest kimś wyjątkowym, jak sugeruje Silver Nemesis oraz mgliste wzmianki w kilku innych scenariuszach oraz nowelizacjach ery Siódmego. Może, jak mówi Ósmy w filmie z 1996 roku, jego matka była człowiekiem. Według pierwszego szkicu An Unearthly Child, Doktor był w pełni człowiekiem, pochodzącym z XLIX wieku, ale ta wersja nigdy nie weszła do kanonu. Unnatural History sugeruje, że różne wrogie Doktorowi siły, na czele z Faction Paradox, wciąż przepisują na nowo jego przeszłość i wszystkie wymienione opcje były w którymś momencie prawdziwe. A teraz mamy jeszcze jedną, dziecko spoza czasu.
Do jednego z najczęstszych zarzutów wobec The Timeless Children należy to, że stoi w sprzeczności z dotychczasowym przekazem mówiącym, że wyjątkowość Doktor(a) polega na tym, co postanowili zrobić ze swoim życiem, a nie na ich pochodzeniu czy dosłownej unikatowości. Towarzysze są wzorcem tego, jak człowiek taki jak my staje się bohaterem; Doktor miał być podobnym everymanem na miarę swoich ludzi, a finał 12 serii to psuje. Wcześniej o robienie z Doktora quasi-boga lub kosmicznego wybrańca oskarżano notorycznie Moffata, chociaż jeśli już pokazujemy palcem, to chyba przede wszystkim należałoby wskazać Cartmela i Aaronovitcha, bo to ci dwaj panowie z pełną premedytacją stwierdzili, że postać Doktora spowszedniała i należy dodać jej nowej wagi i tajemniczości, rozwijając jej mitologię. Ale tak naprawdę nie mam do nikogo pretensji, bo moim zdaniem jest to naturalna konsekwencja tego, że serial trwa już tak cholernie długo. Patrzyliśmy, jak Doktorzy przemierzają wszechświat wzdłuż i wszerz, od Londynu i Cardiff po odległe planety, od Wielkiego Wybuchu po kres czasu, ratując pojedyncze osoby i całe światy, odwracając bieg wojen, wspierając lub obalając przywódców, inspirując artystów i naukowców, i generalnie mieszając się do każdego ważnego wydarzenia. Bardzo szybko zaczęli ich rozpoznawać wrogowie, z którymi już kiedyś się potykali, ludzie, którym wcześniej pomogli. W wielu miejscach stali się żywą legendą, i trudno się temu dziwić; trudno też w końcu nie popaść w ten niemal religijny ton. Pod względem funkcji, jaką pełnią w tej całej opowieści, Doktorzy de facto są bogami.
Jednocześnie w samym odcinku Chibnall (poprzez Ruth) przypomina Trzynastej i widzom, że tak naprawdę pochodzenie Doktor nie ma aż tak dużego znaczenia; liczy się to, co Doktor robi, jakie podejmuje decyzje, ta tożsamość, którą sama sobie zbudowała. Nawet z całkowicie meta perspektywy ujawnienie regeneracji poprzedzających Doktora granego przez Hartnella nie jest aż tak wybuchowe, jak mogłoby się wydawać. O tym, że Pierwszy wcale nie był pierwszym, spekulowano co najmniej od 44 lat, kiedy to w odcinku The Brain of Morbius pokazano osiem nieznanych nam twarzy, sugerując, że są to wcześniejsze wcielenia Doktora. Z kolei Moffat ustanowił pewien precedens, wprowadzając Doktora Wojny jako sekretną inkarnację z przeszłości, tym samym przecierając szlak dla Ruth. W związku z tym pojawia się zupełnie inne pytanie: skoro ani historia Gallifrey, ani historia Doktor(a) nie została wcale aż tak zaburzona, to właściwie po co całe zamieszanie?
Co dalej?
Władcy Czasu są kłamcami – wielka mi nowość. Okazuje się, że było więcej Doktorów, niż myśleliśmy – nie po raz pierwszy. W praktyce jedyna (mniej więcej, zwłaszcza jeśli ignorujemy wszystko poza samym serialem) zaskakująca wiadomość to to, że Doktor tak naprawdę nie pochodzi z Gallifrey. Choć reakcja Mistrza wydaje się przesadzona (ale w końcu to Mistrz, znana drama queen), to zrozumiały jest początkowy szok Doktor. Nie tylko dowiaduje się, że wymazano jej znaczną część pamięci, to jeszcze w dodatku nie jest tym, kim myślała, że jest! …W pewnym sensie.
Od samego początku serialu Doktorzy nie kwapili się specjalnie z opowiadaniem o opuszczonym przez siebie domu, nawet kiedy po raz pierwszy poznawaliśmy jego/jej pobratymców, takich jak Mnich czy Mistrz. Okazjonalnie nachodziła ich tęsknota za rodziną; czasem wykorzystywał swoje pochodzenie, by zrobić wrażenie na przeciwniku – co ciekawe, pierwszy raz słyszymy nazwę „Gallifrey” właśnie w takim kontekście, zarówno w klasykach, gdy Doktor straszy Sontaran w The Time Warrior, jak i w nowej serii, podczas konfrontacji Dziesiątego z Cesarzową Racnoss w The Runaway Bride („Uciekająca panna młoda”). Jednak ogólnie rzecz biorąc, Doktor odcina się od Władców Czasu, i to nie z powodu swojego obcego pochodzenia, tylko jako przejaw buntu przeciwko ich zasadom. Fakt bycia dzieckiem spoza czasu, nawet jeśli ukryty głęboko w zakamarkach pamięci Doktorów, mógł wzmagać ich poczucie wyobcowania (a także wyjątkowości); jednocześnie można powiedzieć, że umniejsza wagę ich decyzji (Doktor nie postanowił, że będzie inny, tylko faktycznie był kimś więcej). Kwestia jest trudna do rozstrzygnięcia i nie mam gotowej odpowiedzi.
Co jednak trzeba przyznać, to otwiera pole do popisu dla przyszłych twórców. Cartmel miał swego czasu rację: nie było nic złego w tym, że widzowie chcieli dowiedzieć się czegoś więcej o Doktorze, a scenarzyści eksplorować jego przeszłość, ale w pewnym momencie odarło go to z początkowego tajemniczego uroku, i trzeba mu było parę tajemnic dokleić. Finał 12 serii, z pozoru oferując odpowiedzi, w rzeczywistości mnoży pytania: ile nieznanych nam regeneracji przeżyła Doktor? Czy cały ten czas spędziła na Gallifrey? Chyba nie, bo przecież była agentką pracującą dla Gat – czym się wtedy zajmowała? Czy The Division to ta sama organizacja, co znana nam z klasyków Celestial Intervention Agency? Czy sezon 6B, o którym pisaliśmy w połowie tej serii, również zostanie wciągnięty do serialowego kanonu? Gdzie w tym wszystkim mieści się Ruth? I wreszcie, pytanie najważniejsze: skąd przybyło dziecko znalezione przez Tecteun na progu portalu? Tego akurat, mam nadzieję, nigdy się nie dowiemy; podobnie jak prawdziwe imię Doktor(a), ta tajemnica musi nią pozostać.
* We must… adjust the truth, mówi w The Deadly Assassin Borusa, zgrabnie podsumowując politykę historyczną Władców Czasu.
Miałem nadzieję, że napiszesz tekst na ten temat :D
Rozumiem, że niewiele potrafi cię zdziwić, ale jednak nie podzielam twojej krytyi. Doctor who to taka dziwna franczyza, w której ten cały rozbudowany na expanded universe kanon 'niby jest, ale za bardzo go nie ma’. Gdyby było inaczej, „Noc Doktora” nie wywoływała by takich emocji. Ludzie pokochali ten odcinek, właśnie za to, że odwołał się do EU i skanonizował przynajmniej tę jego część. Inny przykład: w s10 mamy genezę cybermenów, ale przecież już słuchowisko „Spare Parts” opowiadało o tym samym.
Także Eu istnieje i czerpmy z niego (jako odbiorcy) ile się da, bo to kopalnia wspaniałych opowieści, ale jednak głównym wyznacznikiem kanonu zawsze był serial, nie ma się co oszukiwać. A i w samym serialu był to zawsze kanon płynny, jak to ostatnio pisali Moffat z Gatissem. Nie wiadomo było jak rozumieć dodatkowe twarze z „Brain of Morbius” i do tej pory nie wiadomo co miał znaczyć tekst „Jestem pół-człowiekiem”. Wszystko jest płynne (czas można nadpisać), dlatego fani czekają na odcinki które pewne rzeczy ustanowią. Wiemy już, że twarze z „Morbiusa” należały do doktora, ale nadal możemy tylko wierzyć, że naprawdę susan była rodzoną wnuczką doktora. i nadal nie mamy pewności, czy romana objęła prezydenturę na gallifrey
No i trzeba pamiętać, że fandom jest zróżnicowany. ludzi którzy nie znają klasyków, finał s12 będzie szokował przeszłością gallifrey, tych którzy nie znają EU, finał zaintryguje postacią tecteun i zaszokuje faktami o przeszłości doktora. A fani eu mogą się cieszyć, że kolejne pomysły zostają trochę bardziej skanonizowane oraz cieszyć się (lub nie), że akurat te, a nie inne elementy eu wykorzystano.
terry pratchett powiedział kiedyś, że wszystkie opowieści jakie ludzie stworzyli i kiedykolwiek stworzą, tkwią w ogromnym kociołku. kiedy ktoś chce stworzyć opowieść, tak naprawdę sięga wyobraźnią do tego kociołka, wybierając różne elementy i lepi z nich coś swojego. miało to uspokoić strach innego pisarza, przed tym, że jego książka zostanie odebrana jako powtarzalna. wydaje mi się, że jest w tym sporo prawdy, a ze światami tak wielkimi jak doctor who (czy gwiezdne wojny) jest jeszcze ten problem, że one tworzą dla siebie niemal osobne kociołki. dlatego łatwo wpaść w pułapkę myślenia, że 'to wszystko już było’. Może i było, ale teraz zostało opowiedziane na nowo. nie ma co narzekać, mamy tylko ten kociołek i niczego więcej nie dostaniemy.